International Six Days Enduro Sardynia 2013 - rzutem na taśmę
Przed wyjazdem na sześciodniówkę postanowiłem, że będę pisał codziennie krótką relację z dnia na mojego fanpage'a. Jak widzicie lub widzieliście nie udało mi się tego zrealizować - nie z braku chęci lecz z braku czasu. Teraz więc sklecę kilka zdań.
23 września o 6:00 rano powinniśmy wyruszyć z Cieszyna w stronę Livorno, bo właśnie stamtąd mieliśmy dziewięciogodzinny rejs promem na Sardynię. Start się jednak opóźnił o jakieś 90 minut, ponieważ jak na złość Volkswagen, którym podróżowaliśmy odmówił posłuszeństwa i przestał kręcić rozrusznikiem. Szczęście w nieszczęściu, jechaliśmy w składzie: Adam Tomiczek, Jakub Kucharski, Rafał Bracik, ojciec Rafała – Ryszard, Andrzej Frankowski i ja. Uruchomiliśmy więc zapas siły, kilogramy mięśni i parch odpalił na pych. I tak przez 1300 km jechaliśmy bez gaszenia silnika. Cegła na gaz i szczęśliwie zdążyliśmy na naszą barkę, do dwutygodniowej męczarni. Nie było łatwo – zdarzały się zatwardzenia (drogowe). O 7:30 następnego dnia byliśmy już na miejscu w Olbi. Rozłożyliśmy teamowy namiot i od tego momentu każdy dzień przed zawodami wyglądał bardzo podobnie. Pobudka około godziny 7, śniadanie w hotelu i do wieczora spacerowanie po odcinkach specjalnych. W hotelu zazwyczaj byliśmy około godz. 20, prysznic i… no właśnie. Miało być "pisanie krótkiej relacji z dnia, wraz z fotorelacją" lecz nadawałem się po takim dniu tylko do pójścia w kimę.
Byliśmy na Sardynii już 6 dni przed pierwszym dniem rajdu i przez pięć dni nie, licząc niedzieli na odpoczynek codziennie obchodziliśmy średnio po dwa odcinki specjalne. Było ich 9. Średnio po 9 minut szybkiej jazdy na motocyklu, więc obejście jednej takiej próby zajmowało nam około 2 godzin – w takim skwarze to nie lada wyczyn. Special Testy odbywały się raczej na twardym podłożu. Zdarzało się, że po przejechaniu tak wielu motocykli, nawierzchnia robiła się luźna, z miękkimi bandami, w których znajdowały się kamienie wielkości pięści, a na dohamowaniach powstawały głębokie jamy. Czasami podłoże było non-stop "betonowe" – robiły się dziury na wyjściach z zakrętu, jakby ktoś pozakopywał w ziemi krawężniki, a czasami próba nie zmieniała się praktycznie w ogóle.
Pierwszego dnia organizator wypuszczał po trzech zawodników ze startu, a przed odcinkiem specjalnym mieliśmy tylko 20 sekund na wjechanie na nią za poprzedzającym riderem. Nie było to zbyt mądrym pomysłem, ponieważ kurz, który unosił się spod kół nie nadążał opadać i w pewnych momentach widoczność spadała do dwóch metrów, co nie pozwalało na szybką jazdę i uzyskiwanie dobrych czasów. W drugim dniu sytuacja się zmieniła. Startowaliśmy parami i na próbach mieliśmy już nie 20, a 30 sekund na wystartowanie. Kurz już nam nie przeszkadzał, jednak ja miałem tego dnia kryzys. Nie wiem co było jego przyczyną, ale od początku dnia nie mogłem znaleźć swojego rytmu. Wywracałem się jak dziecko, odczuwałem całkowity brak sił, byłem rozkojarzony – totalna porażka w moim wykonaniu.
Kolejne dni to powrót Pawki do formy – sił paradoksalnie przybywało z godziny na godzinę. Przełomowym był czwarty dzień, w którym byłem 14. w generalnej klasyfikacji juniorów (60 zawodników). W piątym dniu również trzymałem tempo. Na próbach mieściłem się w przedziale 11-18 miejsca w juniorach. Owszem, zdarzały się potknięcia, ale niestety dobrego wyniku w tym dniu pozbawił mnie mousse, który już na przedostatniej próbie powoli się rozpadał. Zaczęło mną miotać w każdą stronę, tylko nie do przodu. Musiałem odpuścić manetkę gazu i po prostu powoli dojechać w ten dzień do mety. Ostatni dzień to już formalność, 48 km dojazdówki i końcowy motocross. Ku mojemu zaskoczeniu, zgromadziło się sporo kibiców, wzorowo przygotowany tor, telebim na którym na bieżąco można było oglądać poszczególne wyścigi jak również transmisja na żywo w telewizji.
Mój wyścig pozostawiał wiele do życzenia – wykrakałem sobie porządnego dzwona. Przed wyścigiem powiedziałem, że jak co roku na Sześciodniówce pewnie zaliczę wywrotkę, bo tak od pięciu lat startów w tej randze zawodów, za każdym razem nie dojeżdżam motocrossu bez afery. Jakby na złość, jakby na życzenie. Na jednym ze skoków Australijczyk uderzył w moje przednie koło swoim tylnym, zmieniając nieco mój tor lotu. Co się działo później chyba nie trzeba opisywać (scrub lander). Ponoć wyglądało to groźnie. Na szczęście nic mi się nie stało i dojechałem do końca, choć na szarym końcu – po prostu pech.
Jako Junior Trophy Team Poland zajęliśmy 10 miejsce. Nie jest to zadowalająca pozycja, moim zdaniem stać nas było na 8 może nawet 7. Nie znam swojej lokaty, podobnie jak miejsc moich kolegów z zespołu. Nie znam i szczerze nie interesuje mnie śledzenie tego i gdybanie co by było gdyby. Wiem, że miałem słabe dni, z przygodami, a pozycja na której skończyłem nie jest moim szczytem marzeń i wyznacznikiem moich umiejętności. Chciałbym się opierać wyłącznie na tych dniach, w których wróciłem "do żywych", znalazłem swoje tempo i jechałem na swoim poziomie. Mam na myśli 4 i 5 dzień. Wtedy zobaczyłem, że łapię się do dwudziestki naprawdę szybko jeżdżących juniorów z całego świata.
Podsumowując, zawody oceniam na celujący. Nie było się do czego przyczepić, wszystko zorganizowane na najwyższym poziomie. Być może organizatorzy trochę zawiedli w kwestii oznakowania dojazdów na Special Testy przed zawodami, ale to jest drobiazg przy tak ogromnym przedsięwzięciu. W kraju, a właściwie w wyspie jaką jest Sardynia, zakochałem się. Piękne widoki, przejrzysta woda w morzu, pizza jakiej nie ma w Polsce, cięgle ciepło i słonecznie, mili i pomocni ludzie no i piękne dziewczyny – „Ciao bella” – to najczęściej wypowiadane przez Kubę i przeze mnie słowo podczas dwutygodniowego pobytu na Sardynii!
Komentarze 2
Pokaż wszystkie komentarzePaweł szczere gratulacje,ty i Tomiczek jechaliscie naprawde za******, widac było na testach że jedzie ktos na kim warto zawiesic oko. Naprawde super jazda.
OdpowiedzGratulacje wyniku ktory na warunki jakimi dysponujecie jest super a nawet wiecej! Zbierajcie sily i forme na SixDays 2014, moze za rok w World Trophy :)
Odpowiedz