Droga do Urzędowa dobiega końca!
To już ostatnia część przygód śmiałków, którzy za cel postawili sobie przejechanie motocyklami z Indii do Polski. Od początku dzięki naszym relacjom możecie towarzyszyć im w tej wyprawie. Wiemy już jak poradzili sobie w Indiach oraz w Himalajach. Potem był Kaukaz, a teraz dowiecie się, jak wyglądała ostatnia prosta. Zapraszamy do relacji.
Kolejny kraj na naszej szalonej wyprawie – Bułgaria. Otoczenie zmieniło się diametralnie. Pojawił się drzewostan liściasty, jakoś ubogo się zrobiło, drogi nienajlepsze, jednak bardziej swojsko. Pokonujemy kolejne kilometry, w autobusie pojawia się dziwny zapach, jakby się coś paliło. Za autobusem unoszą się tumany dymu. Zatrzymujemy się. Delikatna panika, co się dzieje. Szybko udaje się opanować sytuację. Drobna awaria. Jedziemy dalej, docieramy do Varny. Szybko udaje się znaleźć tani hotel. Taka przestroga dla podróżujących. Trzeba uważać gdzie się rozmawia po polsku. Pytamy w jednym z hoteli o cenę. Pada konkretna suma. Zawsze po polsku rozmawiamy czy cena nam odpowiada i o ile ja zbić. W tym przypadku w momencie kiedy między sobą ustalamy konkretną cenę, nagle wtrąca się koleżka i mówi że zgadza się na nasza stawkę. Jesteśmy nieźle zaskoczeni, okazuje się że dużo po polsku rozumie, gdyż jego szefową jest Polka. Taka niespodzianka.
Od dwóch dni mieszkamy sobie w hostelu, zwiedzamy miasto, jemy dobre rzeczy, pływamy w morzu, pijemy piwko, jeździmy rowerem. Wszystko jak na prawdziwych wczasach. Jedną bardzo ciekawą rzecz zaobserwowaliśmy tutaj w hostelu. Oprócz nas mieszka jeszcze kilka osób. Są to obywatele różnych państw, przyjmijmy tych bogatych. Co w tym ciekawego? Wstają oni rano, koło 10 i od razu siadają do komputera, działają głównie na Facebooku. Później jedzą śniadanie i znowu siadają na kompa, wiadomo gdzie są zalogowani. My idziemy w miasto. Wracamy pod wieczór i co? Wszyscy siedzą przed kompem. Ludzie, to są wakacje? Po co oni tu przyjechali. Kij z nimi, my mamy własną przygodę, niech sobie tkwią w tym wyimaginowanym świecie.
Kupujemy bilet do Bukaresztu. Autobus nienajlepszej klasy, ale ważne że jedzie. W Ruse przesiadka. Ku naszemu zaskoczeniu dalszą drogę kontynuujemy samochodem osobowym, sześć osób i kierowca. Niezłe zdziwko. Długim mostem przez Dunaj wjeżdżamy do Rumunii, szybka odprawa celna i kierunek Bukareszt. Już w samolocie do Azerbejdżanu wpadliśmy na pomysł zakupienia Dacii w Rumunii. Jutro z samego rana zamierzamy zrealizować ten plan. Ruszyliśmy najpierw do ambasady, pomocna dłoń się przyda i takąż otrzymujemy. Kilka telefonów i coś tam udaje się znaleźć, chociaż bez rewelacji. Jedziemy oglądać jeden z egzemplarzy. Pod konkretny adres podjeżdżamy taksówką. Taksometr pokazuje niecałe 8 lei. Wysiadamy i pytamy ile. Taksówkarz cichaczem gniecie nasz paragon, wrzuca gdzieś sobie pod nogi i mówi 14 lei. Co? Pokaż nasz paragon. On bezczelnie wyciąga z bocznego schowka drzwi kilka paragonów, wyszukuje o wartości 14 lei i wręcza go nam. Ty kretynie zobacz że ten paragon został wydrukowany o 21:34, a teraz jest 14 godzina. Nie damy się orżnąć. Wręczamy mu 8 lei, nie chce przyjąć. Po chwili przyjmuje bo wie że więcej mu nie damy. Skończony dureń, w żywe oczy kłamie. Oglądamy Dacię, totalny rzęch. Szkoda było tu przyjeżdżać. Strata czasu. Jutro jesteśmy umówieni na oglądanie kolejnej sztuki. W Internecie na zdjęciach prezentuje się dobrze, oby w rzeczywistości tak było. Bardzo liczymy na to, bo chcielibyśmy pojechać już dalej.
Rano czujemy niepokój. Czy ten egzemplarz będzie nadawał się do jazdy? Dzwonimy do klienta czy na pewno przyjedzie w umówione miejsce. Potwierdza że będzie. Mała ulga. Przed hotelem, a jakby, o nazwie Dacia, czekamy na spotkanie. Parę minut po 9 zjawia się. Na pierwszy rzut oka jest ok. Trochę niedoskonałości oczywiście ma, popękana szpachla, porysowany, rdza, lakier się łuszczy, ale proszę wziąć pod uwagę że ten samochód ma 39 lat tyle co my z Arturem łącznie. Sprzedawca wzbudza zaufanie, opowiada że jest wielkim fanem starych samochodów i posiada w swojej kolekcji kilka sztuk. Pierwsza przejażdżka. Kierowca wyjaśnia że w mieście odpowiednia prędkość dla tego modelu to 50 km/h, zaś w terenem niezabudowanym 80 km/h. Pomykamy po mieście, wszystko wydaje się w porządku. Kupujemy. Jedziemy do odpowiedniego urzędu, załatwienie wszystkich formalności zajmuje 20 minut. Jesteśmy tym bardzo zaskoczeni. U nas to strata dnia najbiedniej.
Dacia 1289 cm³, rok produkcji 1972, chromowane zderzaki, klamki i lusterko, kolor bliżej nie określony, radio Los Angeles, czteroosobowy, napęd na przednią oś, właściciel trzeci, w tym momencie Artur Rej stał się jej prawowitym właścicielem, czwartym z kolei. Najważniejsze żeby silnik był w good condition. Płacimy. Zabieramy cały mandżur z hotelu i ruszamy naszym nowym nabytkiem. Ruchliwe ulice, stolica Rumunii – Bukareszt. Artur - jazda tym autem w takich okolicznościach przysporzyła mi niemalże tyle stresu, co jazda na egzaminie na prawo jazdy. Poza tym to auto ma prawie 40 lat. Jeśli ktoś jeździł tak starym samochodem wie z czym to się wiąże. Kierownica cienka jak z drutu, można by zrobić z niej ósemkę przy niewielkim użyciu siły. Z lewarkiem zmiany biegów też należy obchodzić się delikatnie gdyż istnieje obawa, że zegnie się w połowie bądź zostanie w ręku. Wszystko jakby malinowe, strach żeby nie popsuć. Czuję respekt przed Dacią, która jest dwa razy starsza ode mnie.
Banan na gębie, obaj zadowoleni z jazdy nowym zabytkowym nabytkiem. Nad wyraz dobrze prowadzi się to auto. Udaje się nam go rozpędzić do 100 km/h. Nagle w aucie pojawia się zapach oleju i ciśnienie na wskazówce jakby spadło. Zajeżdżamy do przypadkowego warsztatu po drodze. Nasza laleczka na podnośniku wędruje do góry. Okazuje się że wywaliło simmering na wale i jest wyciek oleju. Olej z silnika wyciekał w takim tempie że jeszcze kilka kilometrów i silnik nadawał by się na złom. Czy awarie będą towarzyszyć nam aż do samego Urzędowa? Po cichu liczymy, że limit się wyczerpał. Właściciel warsztatu posiadał wszystkie części, które trzeba było wymienić. W rezultacie kilka ich się uzbierało. Cholera mać znowu dodatkowe wydatki. Prosimy szefa o rachunek, a on odpowiada że dziś wszystko free! Mówimy - nie żartuj, sobie tylko mów ile. Poważnie, macie za darmo. Jeszcze rozrusznik nam dorzucił bo nasz czasami zawodzi. Stwierdził, że ludzie w potrzebie powinni sobie pomagać i to jest jego obowiązek, czuje taką potrzebę. Z całego serca dziękujemy ci Vasile! Naprawionym autem pomykamy dalej, aż do momentu kiedy się popsuło. Zgasł ot tak. Pompka nie podaje paliwa. Pogrzebali, podmuchali jedzie dalej. Rozpoczynamy podjazd na przełęcz, znajdujemy idealne miejsce na kemping. Bez chwili zastanowienia zajeżdżamy. Kiedy sobie tak siedzimy i podziwiamy piękny krajobraz, zauważa nas motocyklista, momentalnie podjeżdża do nas i coś gada po rumuńsku. Informujemy go, że nie kumamy tego języka. Ripostuje po angielsku: „Macie dacię na rumuńskich tablicach a nie mówicie po rumuńsku?” Szybko wyjaśnimy całą sprawę. Jest podekscytowany naszą wyprawą i naszymi szalonymi pomysłami. Zachwala nasz nowo zakupiony sprzęt, uważa że to bardzo dobry wybór. Postanawia z nami nocować. Palimy ognisko, jemy kiełbaski, pijemy piwko, dużo śmiechu.
Cudownie jest się obudzić o wschodzie słońca w namiocie w górach. Powolne pakowanie się, bardzo ciekawy wywiad z współtowarzyszem kempingu i w drogę. 40 kilometrów i 1700 metrów przewyższenia. Nie możemy uwierzyć że tą trasę nasza Dacia pokona w tak łatwy sposób. Nawet przez chwilę nie poczuliśmy że brakuje jej mocy. Pierwszego biegu używaliśmy jedynie do ruszania, a tak dwójka i trójka, momentami nachylenie terenu przekraczało 10%, a to już bardzo dużo. Serpentyny często usiane, to lubimy. Znajdujemy się na najwyższej przełęczy Rumunii – Urdele 2228 m n p m. Wieje delikatny chłodny wiatr, świeci słońce, przyjemnie. Teren pokryty trawą. Można poleżeć i wsłuchać się w otoczenie. Odprężenie i radość. W oddali widać pasterzy z owcami, przemierzającymi góry. Pojawiają się pierwsi turyści, rozbijają biwaki, robią zdjęcia, są uśmiechnięci. Obserwujemy naokoło góry, mienią się różnymi barwami, gra kolorów, widok niepowtarzalny. Warto tu przyjechać. Bez pośpiechu opuszczamy to miejsce. Prędkością typowo turystyczną, pokonujemy kolejne kilometry spoglądając przez okno na otaczającą nasz przyrodę. Znowu biwak na łonie natury. Na zielonej trawce, na skraju lasu, przy akompaniamencie świerszczy i namolnych komarów. A pomyśleć, że sielankę dzisiejszego dnia chciał nam popsuć pędzący z nadmierną prędkością samochód. Gdyby nie szybka, odpowiednia reakcja Artura to... Dobranoc.
Jakieś dziwne moce w nocy działały, gdyż we dwóch nie mogliśmy w ogóle spać. Przemęczyliśmy tą noc przekręcając się z boku na bok. Może podświadomie obawialiśmy się przejazdu przez granicę. Jak się później okazało - niepotrzebnie. Na granicy rumuńskiej nie ma żadnej kontroli, natomiast na węgierskiej celnik sprawdził nam paszporty i powiedział z uśmiechem na ustach Bye! A my tyle tym problemem przejmowaliśmy się. Niepotrzebnie. Dobrze że tak łatwo nam poszło. Węgry, długie proste, równiuteńko, wokół pola słoneczników. W Urzędowie Węgry słyną głównie z miasta partnerskiego o nazwie Nadudvar. Planując trasę ekspedycję ten punkt był obowiązkowy. Wjeżdżamy do Nadudvaru. Kręcimy się po mieście, miasto jak miasto, nic nadzwyczajnego. Mamy numer do osoby która ma się nami zaopiekować. Dzwonimy. Zaraz się okaże kim jest. To jedyna osoba w tym mieście która potrafi rozmawiać po polsku. Poznajemy panią Bożenkę. Przyjechała rowerem, chociaż trochę oszukanym bo o napędzie elektrycznym. Szybko łapiemy wspólny język. Idziemy wspólnie do urzędu gminy nagrać wywiad z burmistrzem. W recepcji dostajemy informacje że szef ma urlop. Mamy szczęście. Mimo że ma wolne to znajduje się w urzędzie. Rozmowa upływa bardzo miło, bardzo otwarty człowiek, non stop żartuje, ma dużo pytań dotyczących nas i naszej wyprawy. Jesteśmy nieco zaskoczeni, że nic nie wiedział o wyprawie z Indii do Urzędowa, przecież nie tak się umawialiśmy z panem Janem Woźniakiem. Proponuje żeby wywiad przeprowadzić na basenie gdyż dziewczyny opalają się tam w monobikini. Uśmiech na ustach. Wchodzimy na dumę Nadudvaru czyli baseny z wodami geotermalnymi. Burmistrz zamawia po piwku, dla siebie również, miejscowy specjał placek langosz i zabawa się rozpoczyna. Mamy mały problem z panią Bożenką bo uparła się żeby przejść na „ty”. Opornie nam to idzie. Przeprowadzamy wywiad z burmistrzem. Wyczerpująco odpowiada na każde pytanie, jako tłumacz występuje Bożenka. Włodarz miasta musi się zawijać obowiązki, my pozostajemy na basenach. Pływamy, opalamy się. W jednym basenie woda ma temperaturę 38° C, wpływa pozytywnie na choroby reumatyczne, za długo w takiej miejscu się nie posiedzi. Na basenach poznajemy dwie rodziny z Rzeszowa. Zapraszają nas na wieczór na grilla z polskimi specjałami. Nie omieszkaliśmy się skusić. Popróbowaliśmy wreszcie dobrej kiełbasy, szaszłyków, sałatek, wody ognistej - wszystko z Polski i o poranku powróciliśmy do siebie.
Piotr Szczepanik śpiewa „Goniąc kormorany”, czyżbyśmy byli już w domu?. Nie, to Bożenka zapuściła starą dobrą nutę. Ciężko było się podnieść rano. Jakoś wstaliśmy, a tu wyśmienite śniadanko przygotowane. Tak nażarliśmy się, że znowu trzeba było położyć się i obudziliśmy się na... obiad. Znowu smakołyki przygotowane z kunsztem. Cud kobieta. Tym razem po posiłku wysililiśmy się i pojechaliśmy na baseny. Rodzinka z Rzeszowa już była, dosiedliśmy się do nich i do czasu zamknięcia obiektu miło razem spędzili czas. Wieczorem pogaworzyliśmy z Bożenką, zjedliśmy kolację i spokojnie poszliśmy spać. Żal rano będzie odjeżdżać, tak wyśmienicie się tu czujemy. Który to już raz serdecznie dziękujemy osobie która pomogła nam w czasie naszej wyprawy. Jak dużo zawdzięczamy ludziom którzy pomogli nam bezinteresownie.
„Ponad głową czysta smuga nieba, wsparta tylko o wierzchołki gór, w ostrym słońcu dzień jak świt dojrzewa, pustą drogą pełznie żółty kurz, drogowskazy nad przydrożnym rowem, owy finał w różne strony wiatr, horyzonty doścignięte wzrokiem, i w oddali jak obłoku ptak.” Z tą nutą dojeżdżamy na „Koniec świata” do Łupkowa. Okazało się że Dacia również wyśmienicie radzi sobie na bezdrożach. Podjeżdżamy pod samą chatkę pokonując po drodze głębokie koleiny, kałuże, ostre podjazdy, a nawet strumienie. Właściciel tego niezwykłego miejsca na początku nas nie poznaje. Wypatrywał raczej czterech motocyklistów na Royalach, a nie dwóch gości w aucie na rumuńskich blachach. Tym bardziej jest zaskoczony że ktoś dał radę podjechać tu samochodem osobowym, bo często samochody terenowe nie są wstanie dotrzeć aż tutaj. Jaki skarb udało się kupić. Wjechaliśmy w nasze ukochane Bieszczady które zawsze witają pięknem bukowych lasów, gór i potoków oraz bogactwem rzadkiej flory i fauny. Oczarują cię stare drewniane chaty i przydrożne krzyże, a także barwna historia tych terenów. W Łupkowie nieważne czy pojawisz się na chwilę, czy też z zamiarem spędzenia wakacji. Przez okrągły rok, niezależnie od pory dnia (i nocy) czeka tu na ciebie gospodarz z kubkiem gorącej herbaty. Wszystko płynie tu swoim naturalnym rytmem. Na pozór proste czynności, stają się nader czasochłonne. Przygotowanie herbaty wiąże się z przyniesieniem drewna, rozpaleniem w piecu i długim czekaniem na bulgotanie w czajniku. Wieczorami w blasku świec (brak prądu) wszyscy integrują się wokół dużego drewnianego stołu. Dźwięki gitary, wielogodzinne rozmowy, wszystko to milknie często dopiero o świcie. Tempo życia zwalnia zaraz po przekroczeniu progu, a miejski pośpiech wydaje się bardzo odległy. Kiedy chcesz być sam – kontemplujesz pod sosną, albo włóczysz się godzinami gdzie chcesz. Jak chcesz być z ludźmi, to jesteś. Dominuje tu prostota. Możesz sprawdzić, na ile znosisz jeszcze brak telewizora, prądu, telefonu i bieżącej wody. Możesz sprawdzić, czy twoje ręce i nogi są jeszcze na tyle sprawne by przynieść drewna na opał lub przejść kilka kilometrów do sklepu. Przede wszystkim jednak, możesz sprawdzić na ile już sam masz dosyć gwaru cywilizacji. Serdeczne przywitanie i godziny spędzone do późna w nocy przy ognisku na opowiadaniu.
Każdy dla każdego jest miły, dzieli się wszystkim, pomaga. Taki nierealny świat. Trzeba narąbać drzewa, naciągnąć wody ze studni. Reszta czasu to asymilacja z nowo poznanymi ludźmi i przyrodą. I tak od trzech dni...
Opuszczamy wspaniałe Bieszczady. Jednak z wiadomych względów nie zmierzamy jeszcze do Urzędowa. Zabieramy po drodze autostopowiczkę niejaką Mrówkę. Bardzo energiczna i sympatyczna dziewczyna. Zadaje mnóstwo ciekawych pytań, bardzo miło spędzamy z nią czas. Namówiliśmy ją żeby podróżowała z nami aż do samego końca. Postanowiliśmy pojechać do „Słowackiego raju”. Pogoda się popsuła, co chwilę pada ulewny deszcz. Niewielkie ilości wody dostają się do środka naszej Dacii, gdzieś jakimiś dziurkami. To w niczym nie przeszkadza, dalej mkniemy do celu. Na miejscu okazuje się, że „Słowacki raj” jest zamknięty gdyż od kilku dni pada i nadmiar wody zagraża turystom. Mimo wszystko zostajemy tu i wybieramy się na ponad trzy godzinny spacer po górach. Bardzo dużo połamanych drzew. O zmierzchu lądujemy na polu kempingowym. Poznajemy ekipę Polaków spod Zielonej góry. Też dziś trochę chodzili po górach. Informują nas, że szlaku Sucha Bela nie da się pokonać gdyż płynie bardzo dużo wody. A mieliśmy w planach przejście nim. Zobaczymy rano.
Pobudka rano, śniadanie i idziemy na Suchą Belę. Jest to szlak, który prowadzi korytem strumienia górskiego i dlatego jest zamknięty gdyż obfite opady spowodowały podniesienie poziomu wody. Postanawiamy przejść przynajmniej kawałek, dokąd się da. Przeskakujemy z kamienia na kamień, trochę po krzakach, gałęziach, pniach, oby tylko do przodu. Woda płynie wartko, tworzy kaskady, kilkunastometrowe wodospady, w skałach rzeźbi zagłębienia. Przy tym wydziela się duży szum. Trzeba zdjąć buty i iść po lodowatej wodzie na boso - innego sposobu niema. Po kamieniach w taki sposób daleko się nie zajdzie. Zakładamy buty i w wodzie często po kolana brniemy do przodu. Idziemy po drewnianych kładkach, drabinach przymocowanych pionowo na ścianach skalnych, podtrzymujemy się łańcuchami, przeciskamy się przez wąskie szczeliny, woda leje się na głowę. Zaczyna padać deszcz mimo tego pozytywna energia nie znika. Po ponad trzygodzinnym brnięciu w wodzie docieramy szczęśliwi do końca szlaku. Nareszcie suchy grunt. Schodzimy na kemping cali przemoczeni. Wsiadamy do auta i ruszamy w kierunku powrotnym, do domu. Do wieczora udaje się nam dojechać aż za Przeworsk. Ostatni nocleg w namiocie, Michał znowu w Dacii z otwartymi drzwiami. Palimy ogień i smażymy kiełbaski.
Ostatni dzień tej szalonej wyprawy. Ciężko się rano ogarnąć. Po drodze w kiosku kupujemy Kurier Lubelski. Pierwszy raz widzimy siebie w papierowym wydaniu i fajnie to wygląda. Dojeżdżamy do Zwierzyńca, krótki spacer, obiad i dalej w drogę. Dobrze że zabraliśmy tą autostopowiczkę, zabawy było co niemiara. Tak pewnie smutno nam by się jechało. 20 kilometrów przed Urzędowem spotykamy delegację złożoną z naszych znajomych, którzy przyjechali motocyklami i samochodem. Spotykamy również pozostałą część „Drogi do Urzędowa” Przema i Brysyję. Uściski, radość, emocje, pierwsze opowieści. Delikatnie serce przyspiesza. Po drodze zatrzymujemy się koło Artura domu. Przywitanie z rodziną. Ostatni kilometr i będziemy na rynku, a tam niespodzianka. Wita nas spora grupka znajomych, oblewa naszą Dacię szampanem. Chyba nigdy to auto nie smakowało szampana. Balony, wstążki, zdjęcia, uściski, śmiech, radość, wzruszenie. Wielkie szczęście, że się udało. Wita nas również rada gminy Urzędów, pan Marek Przywara ze swoją świtą. Zaprasza nas na poczęstunek do gminy, dostajemy kwiaty, dzielimy się na gorąco przeżyciami.
Czas do domu. Szybko przebieram się w odpowiedni strój. Powietrze uszło w kołach jednak w szosie szybko się pompuje. Charakterystyczny dźwięk zapinającego się buta SPD, w pedał i mknę równiuteńkim asfaltem po ulicy Wodnej. Wszystko po staremu, raz jedna noga pcha raz druga, tylko jakaś ta pozycja taka dziwna. Potrzeba czasu. Jadąc sobie spokojnie słyszę znajomy dźwięk. Za chwilę zza zakrętu wypada Artur na swoim motocyklu Kawasaki Z1000, mija mnie z zawrotną prędkością pocisku. Zauważam na jego twarzy uśmiech. Pozdrawia mnie machnięciem ręki. Każdy powrócił do tego co kocha najbardziej.
Wyprawa zakończona, cele zrealizowane. Przebiegła w taki sposób, że najlepszy scenarzysta by takiego scenariusza nie przewidział. Mnóstwo przygód, bliższe poznanie siebie, nowe znajomości, nowo poznane miejsca, emocje, dramaty, smutek, radość, łzy, stres i wkurzanie się. Wydarzenia ciekawe i mniej ciekawe. Wszystko na tej wyprawie było.
Chcielibyśmy podziękować wszystkim osobom, którzy trzymali kciuki, pomagali nam, śledzili na bieżąco nasze poczynania, wspierali i wierzyli w nasz sukces. Dzięki!
W przygotowaniu jest także film dokumentalny z wyprawy. Ze 100 godzin zgromadzonego materiału miejmy nadzieje powstanie ciekawa ilustracja całej wyprawy. Już za kilka tygodni powinna ukazać się pierwsza jego część.
Komentarze 7
Pokaż wszystkie komentarzeŚwietna wyprawa. Zapraszamy miłośników Dacii i Rumunii na Ogólnopolski Zlot Dacii 1100-1410 "DRACULA 2012" do Bartnego w Beskidzie Niskim 7-9.09.2012. Zespół www.drumbun.pl
OdpowiedzSuper! Czekamy na film :) Pozdrowienia!
OdpowiedzImponujące. Pozostaje tylko pozazdrościć!
OdpowiedzCiekawe czy fragment "Dobrze że zabraliśmy tą autostopowiczkę, zabawy było co niemiara." celowo brzmi tak dwuznacznie ;)
OdpowiedzPrzeczytałem wszystkie relacje raz jeszcze i pytanie - co się stało z moto Przema? Został w Indiach? Jak noga właściciela - na zdjęciu widać, że ma ortezę. Daliście czadu, faktycznie niezapomniana ...
OdpowiedzChłopaki, to dobre kozaki, tak samo jak ich szalona wyprawa!
Odpowiedz