Nordkapp, Lofoty i drogi marzeń. Samotnie do Norwegii i Finlandii
Siedemnaście dni zajęło mi burzenie stereotypów o podróży na Nordkapp – a to o fatalnej skandynawskiej pogodzie, a to o nieciekawej Finlandii. Przez ten czas nasyciłem się wielkim północnym pięknem - przyznam bez cienia przesady, że ta podróż zrobiła ze mnie innego człowieka.
Norweska przygoda rozpoczęła się kilka miesięcy temu, wtedy gdy zacząłem planować wyjazd, ale dopiero te kilka ostatnich dni przed startem zaserwowało mi istny młyn logistyczno-organizacyjny. Tyle do załatwienia co tym razem nie miałem chyba nigdy wcześniej. Kłopoty na dodatek jakoś złośliwie mnożą się w chwili, gdy wydaje się, że sytuację mam wreszcie opanowaną.
Pakuję szpej w pośpiechu i stresie, bojąc się że zapomnę o czymś ważnym. Kiedy po 10 ruszam z rodzinnego miasta, cały ten harmider traci na znaczeniu. Napięcie opada, bo od teraz jestem w drodze i cokolwiek się stanie, dam radę… lepiej lub gorzej, ale dam radę!
Większość trasy w kierunku promu towarzyszy mi Piotrek – serdeczny kolega, który specjalnie wcześniej rezerwuje dzień wolny, żeby odprowadzić mnie w kierunku przeprawy. Rozstajemy się dopiero w Malborku, stamtąd Piotrek jedzie w kierunku domu, a ja do portu w Gdyni, skąd po załadunku motocykla czeka mnie nocny rejs do Szwecji.
Po przespanej w komfortowej kajucie nocy, rano zjeżdżam z promu już na skandynawskiej ziemi. W zasadzie Szwecję potraktowałem tranzytem – czas na zwiedzanie tego kraju będzie innym razem. Tego dnia robię na kołach około 900 km. Zmęczenie po kilkunastu godzinach jazdy daje mocno w kość. Dojeżdżam na kemping Fennefoss grubo po 22. Recepcja nieczynna, ale to nie problem. Wcześniej dzwoniłem z informacją, że będę późno. Recepcjonistka proponuje, że domek będzie na mnie czekał otwarty, a klucz będzie... w drzwiach. Tak oto pierwszego dnia mam okazję poznać jak wygląda norweska gościnność.
Lysebotn na pierwszy ogień
Ciężko wstać i ruszyć, gdy tyłek pali żarem wczorajszej jazdy. Startuję koło dziesiątej. Po drodze mijam pierwsze fiordy, rwące rzeki i górskie krajobrazy. Raczą moje oczy surowym, ale zachwycającym pięknem - Norwegia jest oszałamiająca, a genialna wręcz pogoda pozwala mi podziwiać ją w pełnej krasie..
Pierwszy cel to Lysebotn. Dlaczego? Bo nieraz widziałem zdjęcia tej krętej trasy, wpiętej w górskie zbocze schodzące wprost do morza. Jednak sama droga jak to droga, mnie nie powala. Ciekawostką jest to, że trasa biegnie przez chwilę w tunelu, który zakręca o 180 stopni (szacunek dla budowniczych). Większe wrażenie niż Lysebotn robi na mnie sam dojazd do fiordu drogą FV986. Wspaniałe, otwarte zakręty wiją się bez chwili wytchnienia, dokładnie tak jak lubię.
Prom, którym chciałem przepłynąć fiord w kierunku drogi numer 13 już niestety tego dnia nie odpłynie. Docieram więc częściowo tą samą drogą, którą przyjechałem do Oddy. Tam na kempingu, po kąpieli, rozpoczynam codzienny rytuał: kontakt z bliskimi, ładowanie gadżetów elektronicznych, przegląd i backup zdjęć. Nawet nie wiem kiedy padam ze zmęczenia w środku tych czynności.
Drugi dzień tutaj dobitnie pokazuje, że to będzie wyjazd inny niż dotychczasowe. Wystarczy, że wspomnę dużo większy niż zazwyczaj dystans wyprawy. Dzienne przebiegi, w dodatku po górach, też będą większe. Dupogodziny w siodle wydłużą się, a czas trwania całego wyjazdu nie zmieni się prawie wcale w stosunku do tych z poprzednich lat.
Lekko nie będzie – z tą myślą budzę się następnego dnia. Opuszczam kemping. Malowniczą drogą numer 13, udaję się w kierunku Flam.
Śniadanie przy drodze
Po godzinie przychodzi pora na śniadanie – nie jest trudno znaleźć w Norwegii wspaniałe i odosobnione miejsca na posiłki, ale tym razem poszedłem na łatwiznę i zatrzymałem się przy drodze. I nawet tak leniwie wybrana miejscówka dała mi spory zastrzyk endorfin za sprawą niesamowitych widoków na fiord Hardanger. Po posiłku kieruję się prosto do punktu widokowego Stegastein. Jest to platforma zawieszona nad fiordem. Szklany front pozwala podziwiać widok dając zarazem wrażenie braku bariery między widzem, a oglądaną przestrzenią. Już sama droga prowadząca do punktu to jak deser przed niedzielnym obiadem – wąsko, kręto, bez barier ochronnych... podoba mi się!
Jadąc w kierunku Laerdal warto ominąć główną trasę E16. Nie jedziesz wtedy nudnym i prostym tunelem, a przy okazji norweska przyroda odwdzięczy Ci się widokami przyprawiającymi o wzrokowy orgazm. Łagodne asfaltowe łuki położone między górskimi szczytami sięgają po horyzont – jest pięknie! Od czasu do czasu widać ciągle zlodowaciałe jeziorka, albo rwące górskie strumienie. Sporo podobieństwa odnajduję tu do Durmitoru w Czarnogórze i do rumuńskiej Transalpiny, jednak na dużo większą skalę!
Mijając Laerdal kieruję się na trasę numer 53 – dziwi mnie, że jest płatna (80 NOK) Już po pierwszych kilometrach wiem dlaczego – to kolejny drogowy pomnik ku czci nordyckiej przyrody. Spostrzegam w niej sporo podobieństw do Transfogaraskiej. Ostre skały dookoła, a między nie wylany kręty asfalt prowadzą aż do drogi 55. Stamtąd obrzeżami przepięknego parku Jotunheimen dojeżdżam do E15.
Mglista Droga Trolli
Śpię na kempingu Furuly, a plan na kolejny dzień to Geiranger i Droga Trolli. Rano, start bez śniadania – tradycyjnie. Zwykle robię tak, że ruszam z pustym żołądkiem, a po niecałych dwóch godzinach zatrzymuję się na śniadanie. To moment gdy czuję potrzebę pierwszej przerwy, więc staję na odpoczynek i posiłek. Najpierw jednak znajduję schowany na uboczu, z jedną tylko drogą dojazdową, niewielki fiord. Na mapie widzę dookoła tak oblegane turystycznie miejsca jak Stryn i Oppstryn, a że tłumów nie lubię, to jadę za intuicją.
Trafiam nad Lovatnet – bez skrępowania uznałem go za najpiękniejszy fiord wyjazdu. Z każdej góry, każdego zbocza leci wodospad! Z każdego kierunku woda leje się do błękitnego zbiornika na dole.
Nieśpiesznie jem śniadanie, fotografuję i po prostu siedzę ciesząc się tym, jak piękne krajobrazy potrafi stworzyć natura i faktem, że mogę je podziwiać z perspektywy motocykla. Pełnia szczęścia!
Szkoda zostawiać za sobą Lovatnet. Przede mną kolejny fajny punkt – Geiranger. Krętymi górskimi drogami, na których z trudem manewrują autokary pełne turystów, dojeżdżam do celu ciesząc się w duchu, że na motocyklu mogę ich wszystkich zostawić daleko w tyle. Niech siedzą sobie w puszkach, za szkłem... ja i Honda jako część tej trasy sprawnie zasuwamy serpentynami przed siebie. Mam farta, bo jest mało ludzi w punkcie widokowym. Piękna pogoda panująca od kilkunastu dni przyciąga tłumy, a mi udaje się być niemalże w pojedynkę!
Z Geiranger jadę na północ w stronę kolejnej motocyklowej mekki - Trollstigen, czyli Drabiny Trolli. Tuż przed rozpoczęciem drogowej wspinaczki na szczyt robię dłuższy postój na obiad. Po godzinnej regeneracji i posiłku, ruszam.
Drabina Trolli to bez wątpienia jedna z piękniejszych motocyklowych dróg naszej planety. Odkąd jeżdżę turystycznie motocyklem moim marzeniem było nią przejechać – nawet mi się to udaje, tyle że w marnej widoczności. Gwałtownie spada temperatura, na rękawach kurtki pojawia się biały lodowy osad. Serpentyny, wodospady i panoramę ze szczytu mogę podziwiać jedynie na ekranie nawigacji. Wierzchołek trasy widzę jako pinezkę na ekranie telefonu. No cóż, bywa - pozostaje satysfakcja, że przejechałem bezpiecznie. Ten przejazd daje mi solidną lekcję motocyklowej pokory.
Piątego dnia nordyckiej przygody zaliczam Drogę Atlantycką. Odcinkami biegnie ona nad otwartym oceanem, ale w rzeczywistości to jeden, może dwa interesujące fragmenty. Zaliczana jest do jednych z najniebezpieczniejszych dróg świata (ze względu na silne wiatry w czasie sztormów). W znacznej większości biegnie tunelami i środkiem lądu, omijając nadbrzeżne zabudowania.
Rybi fetor Lofotów
Słynne mosty Drogi Atlantyckiej fotografuję w towarzystwie dwóch motocyklistów z Koszalina. Oni też jadą na Nordkapp. Gadamy kilka chwil, po czym chłopaki startują, bo czas ich goni. Ja z kolei po obiedzie wjeżdżam na odcinek prowadzący na daleką północ. W relacjach z wypraw rzadko przeczytasz, że coś było nudne – ale tylko tak mogę ci opisać ten odcinek. Nudny jak cholera: kawa, siku, nabijanie kilometrów.
Równie nudny dzień szósty zaczynam o szóstej rano, a kończę tuż przed północą. Ponad siedemnaście godzin jazdy – jakieś 820 km. Tyłek pali, a sen bierze momentami tak mocno, że potrzebuję zaaplikować nie tylko kawę, ale i energetyka. Jedynym fajnym momentem tego dnia jest świadomość, że przekraczam koło podbiegunowe.
Północ chce zaznaczyć, że od tej pory to nie przelewki i zaraz za kołem zaczyna wiać, tak że prawie łeb urywa. Droga prowadzi płaskowyżem, wśród górskich szczytów, skał i prawie zerowej roślinności. Podmuchy próbują zepchnąć mnie z asfaltu. Tą walkę kończę zmęczony, ale szczęśliwy. Dojeżdżam na Lofoty! Tu spędzę trzy następne noce, zregeneruję siły. Będzie mi to potrzebne przed ostatnim etapem podróży na Nordkapp.
Lofoty pokochałem odkąd zobaczyłem w sieci zdjęcia tego przepięknego, surowego regionu. Spędzam tu trzy dni, spełniam tym samym swoje kolejne marzenie. Fajnie, jednak niełatwo musi się tu żyć. Górujące dookoła górzyste wyspy utrudniające komunikację, zmienna pogoda, świadczą o ciężkiej pracy jaką muszą włożyć mieszkańcy żeby móc tu normalnie żyć. Silny morski wiatr, bujające na falach łodzie rybackie i zalatujące rybim fetorem porty tworzą klimat tego miejsca – ta dzikość, mimo że to dość zaludniony teren, urzeka mnie. Nie mogę napatrzeć się, nie mogę przestać robić zdjęć, nie mogę nie zatrzymywać się co chwila. Spędzam tak cały dzień.
Pożegnałem Lofoty po kilku dniach pobytu, zaczynając tym samym trzeci trudny dzień tego wyjazdu – dzień dojazdu do Alty. Od samego rana pada deszcz. Najpierw leje, potem schnę, potem znowu pada, a potem znowu wysycham. I tak non stop przez prawie siedemset kilometrów. Woda w butach – goretex w moich Sidi skończył się jak na wojskową komendę, najpierw w prawym, potem w lewym bucie. Owijam stopy w reklamówki wypchane gazetami i dzięki temu patentowi mogę dojechać bezproblemowo do celu.
Wieczór przed atakiem na Przylądek Północny spędzam na suszeniu butów i niedowierzaniu prognozom pogody na jutro. Wszelkie znane mi pogodowe aplikacje zapowiadają słońce i 16 stopni - chcę tam wtedy być!
Dojeżdżam na kemping w Honningsvåg, skąd mam 30 km do celu mojej wyprawy. Jem wyborny posiłek liofilizowany, odpoczywam, nastrajam się... dociera do mnie myśl, że to już. Trzydzieści kilometrów dzieli mnie od Przylądka Północy.
Biała noc pod globusem
Wsiadam i jadę. Niektórzy mówią, że ta droga, te ostatnie kilometry od Alta są nudne. Wręcz przeciwnie moim zdaniem. One są po prostu inne. Biegające renifery, silne porywy wiatru, czy spadki temperatury robią z tych ostatnich kilometrów ciekawe doświadczenie. Zupełnie inne od tego co spotykam na końcu... bo tam szlaban, a w budce kasjer. Skasował mnie, ale dał też cenne rady, które wcielę w życie za kilka godzin.
Radość z przybycia pod północny globus zaburzają tłumy. Jest dziewiętnasta, autokary podjeżdżają co chwila, a z nich wysypuje się morze ludzi. Ani to fajne, ani przyjemne przeciskać się wśród podchmielonych albo nadpobudliwych turystów. Nawet zdjęć sensownych nie zrobię. Postanawiam sprawdzić jak w praktyce wygląda to co powiedział kasjer – ponieważ słońce prawie tutaj nie zachodzi o tej porze roku, ruch jest praktycznie całą dobę. Jedynie między pierwszą w nocy, a szóstą rano jest przerwa.
Tym samym o 2.45 staję ponownie pod globusem na Nordkapp - tym razem zupełnie sam,. Mam jedynie moją Hankę u boku. Delektuję się białą nocą w samotności, robię kilka zdjęć, wsłuchuję i wpatruję w dal. Dopiero przed czwartą rano wjeżdżają podobni do mnie. Ustępuję im miejsca, niech w spokoju posiedzą na krańcu Europy.
Kemping opuszczam dopiero po 10 – chciałem się wyspać. Pogoda raczej z tych podłych, mżawka i temperatura w okolicy 6 stopni. Do tego silny boczny wiatr, jak zwykle. W towarzystwie stalowych chmur mijam ostatnie norweskie górskie krajobrazy. Na szczęście gdzieś po drodze przestaje padać.
Po kilku godzinach docieram do granicy w Karigasniemi. Tuż za granicą, po fińskiej stronie jest mało widoczny sklep z mięsem reniferów – polecam!
Ojczysty język
Fińskie przestrzenie są zupełnie inne od tych norweskich. Kilku doświadczonych podróżników radziło żebym jechał najpierw przez Finlandię, a potem Norwegię. Podobno krajobraz Finlandii po tym norweskim nie powala. Nic bardziej mylnego. Znajdziesz tu piękne, proste drogi prowadzące przez gęste lasy. Ciągną się kilometrami wśród masy jezior i rzek. Co tu może się nie podobać?
Zamierzam nocować na kempingu pod miejscowością Ivalo – niedaleko jeziora Inari, na którym znajduje się wyspa Ukko (święta dla Lapończyków). Jezioro przytłacza swoją wielkością (co ciekawe: nie jest to wcale największe fińskie jezioro). Jego linia brzegowa ma 3300 km!
Wracam spod prysznica, ogarniam manele na kwaterze i słyszę podjeżdżające gdzieś niedaleko motocykle. Po chwili mojego ucha dobiega ojczysty język: – Ty patrz! Ale jaja! No nie mogę, kurwa, ale akcja!
Wychodzę ze środka, na zewnątrz widzę Staszka i Bartka, dwóch dolnośląskich podróżników poznanych na Lofotach. Zrobiliśmy oddzielnie tysiące kilometrów, żeby spotkać się zupełnym przypadkiem gdzieś w Finlandii. Na dodatek mamy sąsiednie domki. Chłopaki zgodnie uznają, że to nie przypadek i trzeba na to konto otworzyć butelkę wody ognistej, którą wiozą z domu..
Jasny polarny wieczór upływa nam przy długich rozmowach, a następnego dnia startujemy do Rovaniemi, do wioski Świętego Mikołaja. Jest tylko jeden problem – opady zapowiadane są przez większość dnia. Prognozy są niestety celne. Dojeżdżamy do Mikołaja po osiemnastej. Staruszka już nie ma: można go odwiedzać od 9 do 17. Kilka otwartych jeszcze sklepów z pamiątkami i ogólne wrażenie, że nic tu po nas zagęszcza nasze ruchy wyjazdowe. Ja jadę w kierunku swojej kwatery, a chłopaki będą szukać czegoś dla siebie, ale poza Rovaniemi.
Następnego dnia rano robię pamiątkowe powrotne zdjęcie na kole podbiegunowym i ruszam na południe. W piątek mam wykupiony rejs powrotny z Helsinek.
Powrót nie jest wcale monotonny. Renifery są dużo większe i bardziej zuchwałe w spacerach szosą niż te z północy. Mijam niezliczoną liczbę jezior, połacie lasów i mam cholerną frajdę z jazdy. Powoli jednak dociera do mnie zmęczenie po całym wyjeździe – chyba czuję podświadomie, że zbliżam się do domu. Do tego zmęczenia dokłada się jeszcze pogoda, która dość często mija się z prognozami. Przejaśnienia ustępują miejsca ulewnym deszczom. Przyzwyczajam się po prostu, że od dwóch dni, gdzieś w połowie trasy wpadam w ciemną chmurę i walczę z wodą.
Magnes Włóczykija
Nie zrażam się tym jednak i zbaczam do Świata Muminków – kupuję tam magnes Włóczykija (samego miasteczka nie oglądam, jestem przemoczony i zmęczony). Docieram do Helsinek w czwartek wieczorem. Prom na piątek wykupiony, a ja mam szansę wysuszyć się w hostelu i odpocząć przed dalszą podróżą. Została „jedynie” droga przez kraje nadbałtyckie i będę w Polsce.
Ten ostatni etap po zjechaniu z promu na estońską ziemię to droga przez mękę. Walczę z potwornie porywistym bocznym wiatrem, ze zmęczeniem i prostactwem na drodze, które powoduje u mnie szok po dwóch tygodniach poruszania się drogami Skandynawii.
W Augustowie, w moim ulubionym Ogródku pod Jabłoniami zatrzymuję się na ostatni nocleg. Kolejny, ostatni już dzień wyjazdu, to trochę ponad 200km. Melduję się w salonie. Ochłonę, zobaczę się z bliskimi i... zacznę myśleć gdzie pojadę następnym razem.
Podsumowanie wyprawy
Transport (paliwo + opłaty drogowe): 3380 zł
Noclegi: 2795 zł
Promy: 890 zł
Gotówka: 450 zł
Spożywcze: 500 zł
Inne (bilety wstępu, pamiątki): 425 zł
Razem: 8390 zł
Spore pole do redukcji kosztów jest na noclegach - nocowałem w kempingowych hyttach ,więc jeśli zdecydujesz się spać na dziko to można znacznie oszczędzić. Średnia cena noclegu na wyjeździe wyniosła mnie 186 zł.
Zakupy spożywcze jakie robiłem to głównie woda, jakieś słodycze, coś na śniadanie itp.Ostateczna kwota wydana na te produkty trochę mnie zaskoczyła – byłem przekonany, że wydaję mniej. Zwłaszcza, że miałem ze sobą jedzenie (liofilizaty – jadłem po dwa posiłki dziennie, czyli jakieś 1200-1400kcal) i robiłem zakupy tylko na śniadania.
Płatne dla samochodów drogi, w Norwegii w znaczącej większości przejedziesz za darmo jeśli wybierzesz sie tam motocyklem.. Wyjątki, które napotkałem to trasa do Turtagro (płatna 40 zl), tunel do Kristiansund (płatny 60 zł). Przeprawy promowe wahały się od 20 do 100 zł za motocykl - zależnie od długości trasy (chodzi o trasy już w samej Norwegii)
Dobrym sposobem na oszczędności na kawie są kubki termiczne na CircleK, Shell i kilku innych stacjach. Kupujesz taki kubek (na CircleK mały jest za 300 NOK = ok.140 zł) i dostajesz na niego sticker, który przez rok daje możliwość "tankowania" kawy na każdej stacji danego koncernu. Zakup szybko się zwraca jeśli lubisz wypić 2-3 kawy dziennie.
Co zrobiłbym inaczej?
Planowałbym krótsze dzienne przebiegi, a sam wyjazd na kilka dni dłużej. 300-400 km dziennie to nie jest duży kłopot choć może być męczące, ale przejechać 700 km i więcej wymaga w tamtejszych warunkach drogowych sporo czasu i niemało wysiłku – tutaj zwyczajnie niedoszacowałem dobrze kilku zakładanych dziennych przebiegów i musiałem gonić.
Przyznam, że błędy popełnione w planowaniu poskutkowały kilkoma mocno obciążającymi dniami i choć jestem do tego przyzwyczajony, to w połączeniu z marną pogodą te momenty dały popalić.
W ostatecznym rozrachunku uznaję cały wypad za szalenie udany. Dziś kilka rzeczy zrobiłbym inaczej, ale dzięki temu, że wyjazd był taki, a nie inny zdobyłem cenne motocyklowe doświadczenie, które zaprocentuje podczas kolejnych wyjazdów.
|
Komentarze 2
Pokaż wszystkie komentarzeSuper wyprawa! Dzięki za relację i piękne zdjęcia,
OdpowiedzSuper wyprawa i relacja, o zdjęciach nie wspominając! Również mam w planie, już od kilku lat, pojechać do Norwegii i dojechać na Nordkapp. Wyprawa jest bardzo kosztowna, ale warto wydać pieniądze ...
Odpowiedz