Motocykle i sztuka. Przypadek Igora Szablewskiego
Jedną z najbardziej wyrazistych postaci jaką spotkałem na swojej motocyklowej drodze jest Igor. Kiedy się poznaliśmy pod koniec lat 80. jego pasją były motocykle, tatuaże i skłonność do hulaszczego trybu życia. Do dziś dnia, mimo upływu lat, niewiele się w tej kwestii zmieniło, poza tym, że Igor rozwinął się niemal w każdej dziedzinie.
Podobno z wiekiem tylko kobiety się rozwijają, zaś mężczyźni, gdzieś tak po ukończeniu dziesiątego roku życia, już się tylko starzeją. Przypadek Igora może być dobrą ilustracja tego twierdzenia. Kiedy go zapytałem w czym tkwi tajemnica jego niesamowitej techniki jaką wykorzystuje w grafice i tatuażu powiedział, że nie ma w tym żadnej tajemnicy.
Wszyscy rysują w dzieciństwie, a ja po prostu nigdy nie przestałem. Reszta to już tylko efekt tysięcy godzin pracy. Podobnie z tatuażem, wiele dzieciaków rysuje długopisem po rękach w szkolnej ławie, a potem im to przechodzi. Mnie nie przeszło nigdy, zmieniłem tylko długopis na bardziej profesjonalny sprzęt.
Tak u Igora jest właściwie ze wszystkim. Dziecięcą zabawę żołnierzykami zamienił w budowę niezwykle precyzyjnych modeli i makiet, od dziecka dużo czyta i interesuje się historią. Również motocyklowa aktywność, a także "zabawowy" tryb życia rozpoczęły się w życiu Igora bardzo wcześnie.
Pierwsze doświadczenia motocyklowe
Jako dzieciak często jeździłem do rodziny na wieś, a tam były motocykle. Jak byłem trzyletnim brzdącem wujek posadził mnie na baku swojej Jawy. To musiało wywrzeć jakiś wpływ, potem bardzo lubiłem towarzyszyć mu jak naprawiał motocykle. Jak miałem sześć lat i pojechałem do rodziny na wakacje, to zauważyłem, że na wsi moi rówieśnicy albo niewiele starsze dzieciaki potrafią już jeździć traktorami i innymi pojazdami mechanicznymi. Ja, chłopak z miasta, nie jeździłem na niczym. Ten stan rzeczy mocno mnie wkurzał i postanowiłem czym prędzej coś z tym zrobić. Na początek chciałem złożyć sobie rower. Pościągałem różne graty z całej wsi. Jak już na podwórzu spiętrzyła się pokaźna sterta części, przystąpiłem do budowy. Wtedy odkryłem, że oprócz dużych elementów jak rama, koła, kierownica, potrzebne są jeszcze drobne części, jak choćby łożyska. W końcu udało mi się złożyć ten rower. Kolega mi go pięknie pomalował i byłem bardzo dumny z mojego "cukiereczka". Rok później, jak przyjechałem na wakacje odkryłem, że mój ukochany rower gdzieś zniknął. Postanowiłem dać sobie spokój z kolarstwem i przerzucić się na coś poważniejszego. Chciałem złożyć motocykl. Okazało się jednak, że nie jest to takie proste zadanie. Czas mijał, a ja wciąż nie miałem swoich zmotoryzowanych dwóch kółek. Po powrocie do Warszawy miałem plan, żeby kupić jakiś motorower - Wierchowinę, Komara, czy coś w tym rodzaju. Z tych planów też nic nie wyszło, może i lepiej…
Jak miałem czternaście lat, spędzając kolejne wakacje u rodziny na wsi, wreszcie dopiąłem swego i kupiłem pierwszy motocykl - K125, czyli sowiecką kopię małej dekawki. Wakacje spędziłem na doprowadzaniu motocykla do kultury. Jeździłem do Warszawy z częściami do chromowania, potem wracałem z tym na wieś, za każdym razem pokonując 300 km, byłem bardzo zacięty, ale w końcu dopiąłem swego. Rodzina miała mnie już dosyć, więc dali mi kasę na drogę i przykazali, żebym zatrzymał jakąś ciężarówkę, która zawiezie mi motocykl do Warszawy, bo to długa trasa, a ja przecież nie mam prawa jazdy. Podziękowałem grzecznie, zatankowałem motocykl i zrezygnowałem z wariantu z ciężarówką. Trasa była ciężka. Po drodze złapałem gumę, ale że jako czternastolatek nie ważyłem wiele, ruska opona nie odczuła braku powietrza. Zmęczony po trudach trasy i cały dumny dotarłem na własne podwórko. A tu nic - żadnych wiwatów! Jednak na drugi dzień wszyscy już wiedzieli, że Igor ma motocykl. Długiej kariery ten motocykl u mnie jednak nie miał, bo już wtedy byłem bardzo wrażliwy na wdzięki płci przeciwnej. Moim "terenem łowieckim" były dyskoteki, na które chodziłem bardzo regularnie, co szybko doprowadziło do zadłużenia i motocykl musiałem sprzedać.
Gangi motocyklowe
Jakiś czas później kupiłem okazyjnie Jawę 250. W porównaniu z K125 sprzęt był duży i mocny, tyle że nie jeździł, bo nie miał instalacji elektrycznej. Jakoś nie udało mi się go uruchomić, a że zawsze byłem niecierpliwy w osiąganiu swoich celów, postanowiłem motocykl spieniężyć. Sprzedałem go takim dwóm braciom, jeden z nich był dryblasem, a drugi był drobniejszy. Inspirowani filmami postanowiliśmy wspólnie założyć gang motocyklowy, czuliśmy się groźnymi rockersami. Któregoś dnia wychodzę z domu i moim oczom ukazuje się zabawna scenka: większy z tych braci siedzi za kierownicą Jawy, a ten mniejszy go pcha. Ten co siedzi za kierownicą warczy i wszyscy trzej mamy na plecach te same emblematy. Pomyślałem sobie wtedy - chyba nie tędy droga i to by było na tyle w temacie gangów motocyklowych.
Od weteranów do "Japonii"
W tamtych czasach często zmieniałem motocykle, średnio co kilka tygodni lub najwyżej kilka miesięcy. Zawsze chodziło o jedno - każdy następny musiał być większy i mocniejszy od poprzedniego, a że wszystko to były wysłużone stare graty, toteż jeździło się tym raczej niewiele. Wyprawa nad Zegrze to już była przygoda, bo człowiek nie wiedział, czy dojedzie i czy wróci. Pamiętam, kiedyś miałem jakiegoś bardzo starego weterana, chyba z lat 20. Chciałem nim pojechać na zlot starych motocykli, który odbywał się pod Pałacem Kultury, czyli zaledwie kilka przecznic od mojego domu. Nie udało się - podczas próby rozruchu motocykl stanął w płomieniach i trzeba było go gasić w piaskownicy. Te stare sprzęty miały bardzo dużo elementu baśniowego. Wynikało to z tego, że było niewielu fachowców, którzy naprawdę się na tym znali, a jak już nawet znalazło się dobrego mechanika, to albo nie było dobrych materiałów na dorabianie części, albo nie było kasy - jednym słowem jeden wielki element baśniowy. Później przesiadłem się na sowieckie boksery. Tych motocykli było dużo, miały prostą konstrukcję i nie było większych problemów z częściami. Wreszcie mogłem nawijać kilometry. Przy "iwanach" zostałem dłuższy czas, w sumie miałem trzynaście emek, jednego Urala i jedną "Kaśkę"W garażu nagromadziłem tyle gratów, że jak coś kucnęło w motocyklu, to nie bawiłem się w naprawy, tylko wymieniałem całe podzespoły. Mając motocykl z koszem mój sezon trwał 365 dni w roku. Na" iwanach" dokulałem się czasu transformacji ustrojowej. Byłem wtedy zapatrzony w amerykańskie filmy, kupowałem amerykańskie czasopisma motocyklowe i marzyłem o Harleyu. Byłem wtedy bardziej amerykański niż Coca Cola. Któregoś dnia wpadł do mnie kumpel na starej Hondzie CB 500 Four, którą chciał sprzedać. Kręciłem nosem na ten motocykl, bo to przecież Japończyk. Kumpel mówi:
-Masz przejedź się
No to wsiadłem, odkręciłem gaz. Zsiadając z Hondy powiedziałem tylko jedno słowo:
-Biorę!
Pojechałem do banku, wypłaciłem kasę i Honda była moja. Bardzo mi przypasowała jazda tym motocyklem. Jakiś czas później znajomy dał mi się przejechać Harleyem Softailem. Mogłem wreszcie skonfrontować marzenia z rzeczywistością. Dziś już nie pamiętam dokładnie o co wtedy chodziło, ale ostateczny efekt tej przejażdżki był taki, że pozostałem wierny Japonii. Tak już chyba zostanie i w tej chwili ujeżdżam już drugą Hondę Fireblade. Na tą pierwszą przesiadłem się z Suzuki GSX-R 750. Jazda na japońskich supersportach strasznie mnie kręci. Jadąc przez miasto czuję się jak pilot myśliwca podczas bojowej misji.
Tatuaże
Zaczęło się od tego, że sam chciałem być podziargany. Zawsze mi się to podobało. Intrygowały mnie tatuaże, które widziałem na filmach, w czasopismach, czy po prostu na ulicy. Tatuaż zawsze kojarzył mi się z klimatem motocyklowym, z którym się utożsamiałem w młodości i utożsamiam się do dziś. Od dziecka lubiłem i umiałem rysować, więc było mi łatwo nauczyć się tatuować. Pierwsze "wzorki" wrzucałem sobie, a że się podobały, to kumple też chcieli. To były dawne czasy, nikt jeszcze w Polsce nie słyszał o profesjonalnych barwnikach i sprzęcie. Znajomy skinhead pokazał mi jak się robi tatuaże "kolką" i tak zaczynałem. W 1989 roku otworzyło się pierwsze w Warszawie, a może i w Polsce studio o nazwie "Mistrz z Tajlandii". Faktycznie zatrudniali Taja. Poszedłem tam, żeby wrzucić sobie kolor, bo wtedy z przyczyn technicznych robiłem jeszcze wyłącznie tatuaże czarno- białe. Taj niestety schrzanił robotę. Ponieważ byłem wtedy młody i porywczy Taj musiał salwować się ucieczką i zaryglował się w łazience. W ramach rekompensaty właściciele studia pozwolili mi ćwiczyć na skórze tego Taja. Miałem wtedy pierwszy raz w życiu maszynkę w ręku. Po kilku tygodniach tych prób zaproponowali mi pracę i tak się rozpoczęła moja profesjonalna droga w tej sztuce. Po kilku miesiącach pracy mogłem sobie pozwolić na japoński motocykl, więc nie było źle. Później namówiłem kumpla, który miał akurat trochę kasy, na sprowadzenie sprzętu z USA i otworzyliśmy studio razem. Jako że ze spółkami różnie bywa, w końcu się usamodzielniłem i przez kilka lat prowadziłem własne studio w Baszcie. Doświadczenie nauczyło mnie jednak, że nie nadaję się na własnego szefa, dlatego od ładnych paru lat pracuję w Juniorink.
Rozmowa z Igorem zawsze była dla mnie przyjemnością, bo to wielki oryginał z niezwykle bogatym życiorysem. Oprócz tatuowania imał się w życiu wielu zajęć. Popełniliśmy razem książkę "Ilustrowana historia motocykla", która z kolei była konsekwencją naszej wcześniejszej współpracy w redakcji "Motocykla". Igor pracował również w agencjach reklamowych, ale imał się również mniej artystycznych zajęć. Pracował między innymi w piekarni, a w młodości, kiedy trenował kulturystykę, zatrudnił się jako bramkarz. Chcąc jak najszybciej wyfrunąć z rodzinnego domu i pójść własną, nie specjalnie akceptowaną przez rodziców drogą, podjął pracę jako pomocnik bibliotekarza i zamieszkał w bibliotece publicznej. Taki z niego oryginał!
PS. Jeśli chcecie poznać próbki talentu Igora, to właśnie nadarza się ku temu wspaniała okazja. Do końca lipca w Galerii Urzecze. Art., która mieści się w Pałacu Bielińskich (Otwock Wielki ul. Zamkowa 49) odbywa się wystawa Igora pod tytułem: Igor Szablewski Szkice realistyczne. Warto odwiedzić to urokliwe, położone "rzut beretem" od Warszawy miejsce by na własne oczy zobaczyć jakie cuda można wyczarować posługując się ołówkiem, kredkami i markerami.
Zdjęcia: Lech Wangin i Irena Szewczyk
Komentarze
Poka¿ wszystkie komentarze