Jaki wybrać motocykl koło 40-stki? Duże, a małe pojemności, wady i zalety
O motocyklowym chciejstwie oraz dużych i małych pojemnościach
"Sam tego chciałeś Grzegorzu Dyndało".
Ten Dyndała to u Moliera nazywa się Dandin, ale we wspaniałym przekładzie Boya-Żeleńskiego dorobił się soczystego Dyndały. Pod to nazwisko bowiem można podpiąć całe mnóstwo rozmaitych znaczeń. Skojarzenie pierwsze z brzegu, to wiadomo co sądzić o kimś, co się dynda, bądź mu się dynda. Zresztą w naszej literaturze już przewspaniały poeta i świntuch Aleksander hr. Fredro wymyślił w "Zemście" niejakiego Dyndalskiego zausznika (marszałka) Cześnika Raptusiewicza.
Ale nie chodzi tutaj o postać w literaturze, tylko o przetłumaczenie "z polskiego na nasze (motocyklowe)" tej konstatacji, że "sam tego chciałem". Ileż to razy kiedy jakiś młody zapaleniec, zainteresowawszy się motocyklami i naoglądawszy się najrozmaitszych modeli na stronach internetowych, stwierdza że coś, co nie ma co najmniej "tysiaka" pojemności i dwa razy więcej kucyków z jednego litra pojemności, to nie jest zupełnie warte jego posiadania. Na dodatek prawdziwe nieszczęście pojawia się wtedy, kiedy ów młody "żbik" posiada stosowne środki płatnicze. Jeśli ma jeszcze wystarczająco zdrowy rozsądek i (choć trochę) instynktu samozachowawczego, to jakoś może przeżyje ten eksperyment osiodłania tej bestii z piekła rodem. Gorzej kiedy w swojej zajadłości potrafi tylko wyartykułować: "co, ja nie dam rady!". Ten rozsądniejszy to idzie na stosowne szkolenia, z którymi Bogu dzięki teraz nie ma większych problemów, albo przynajmniej (jeśli jeździ w jakiejś turystycznej grupce) podpatruje doświadczeńszych kolegów jak się zachowują w rozmaitych szosowych sytuacjach. Doświadczenie życiowe nie musi bowiem być okupione tylko i wyłącznie uczeniem się na własnych błędach. Co prawda Rzymianie mówili "verba docent, exempla trahunt - słowa uczą ale to przykłady pociągają", a zatem warto jest czasami posłuchać, jak i dlaczego innym to i owo dość kiepsko się udało albo i w ogóle się nie powiodło. Warto więc czasami wziąć do ręki jakiś podręcznik doświadczonego motocyklisty i przypomnieć sobie abecadło. W swoim czasie wydawało mi się. że potrafię nauczyć się dobrze grać w tenisa. Zacząłem od rozmaitych podręczników i potem usiłowałem na rozmaitych ściankach, czy też grając z podobnymi mi patałachami, naśladować te ruchy, co tam były sfotografowane, narysowane czy opisane. Na pewno szybciej osiągnąłem pewien poziom (dość mizerny), niż gdybym niczego przedtem nie przejrzał. W każdym bądź razie trochę frajdy z tego tenisa miałem.
Podobnie było z motocyklami. Starałem się o tym i owym poczytać przed praktycznym używaniem motocykla. Przedtem, gdy miałem koło dwudziestki, to coś tam przy tych motocyklach się kręciłem, ale szło mi to kiepściutko. Potem na bez mała 20 lat co innego mnie zafascynowało. Coś co mi sprawiło wielką frajdę i o czym mam wspominać na starość. Wróciłem do motocykli jako dojrzały już człowieczek.
Wiem że sporo ludzi zaczyna swoją przygodę z motocyklami w podobnym do mnie wieku, czyli koło 40ki. Jeśli są już objeżdżeni samochodowo, bądź uprawiali jakiś sport wymagający refleksu, sprawności fizycznej, czy też szybkiego podjęcia decyzji (czasami na pograniczu ryzyka), to będzie im z tymi motocyklami dużo łatwiej. Co najmniej z dwóch powodów. Są skromniejsi i bardziej bojaźliwi (w dobrym tego słowa znaczeniu). Primo: wiedzą że już nie mają tego refleksu i sprawności co kilkanaście lat temu wstecz, a secundo: wiedzą co to znaczy, jak się poobijają w jakiejś kraksie spowodowanej własną brawurą. Starszego dużo dłużej boli, niż młodziaka, a skóra też się wolniej zabliźnia. No i "last but not least" najczęściej już wiedzą, do czego ma im służyć motocykl.
Kiedy ja wracałem poprzez skromniutką MZ TS 150, to od razu mnie to uwarunkowało do dwóch rzeczy. Wiedziałem że na szosie nie "podskoczę" japońcom (z klubu "Skorpion", gdzie psim swędem i ze względu na mój starczy wygląd mnie przyjęli), więc może mi to służyć do niespiesznej turystyki. Ponieważ doszły jeszcze pewne, związane z wiekiem i uprawianymi sportami, kontuzje, więc oprócz braku chęci do udowodnienia, że jestem co najmniej tak dobry jak prof. Oskaldowicz, czy też (mój przyjaciel) Włodek Kwas, stwierdziłem, że i jazda w terenie to też nie jest dziedzina moich zainteresowań. I tak zostałem turystą! Na początku lat 90tych kiełkująca polska prasa motocyklowa chciała, aby był też dział turystyczny i tak "per fas et nefas" na łamach tychże pism zacząłem robić za fachurę od turystyki. Z całą pewnością dopomogły mi w tym góry, co się nimi przez 20 lat zajmowałem.
Kiedy, czasami mi się to jeszcze zdarza, jakiś neofita motocyklowy się mnie wypytuje: "jaki bym mu radził kupić motocykl". To biorę go na spytki o jego psychofizyczne możliwości, czym się do tej pory interesował i (oczywiście) ile ma pieniążków (na ten motocykl). Następnie widząc jakie ma gabaryty staram się wówczas coś mu nieśmiało sugerować.
Teraz anegdota. Miałem już swój drugi, poważny motocykl, czyli Hondę CX 500. Na poprzedniej Suzuki GS 450 przejechałem już dobre kilkadziesiąt tysięcy km (byłem m.in. na winobraniu we Francji, z dojazdami poprzez kilka europejskich pięknych i górzystych krajów). Uważałem się zatem za motocyklistę pełną gębą. Jechaliśmy na zlot do Czechosłowacji. Grupkę z klubu "Skorpion" przez górki koło Kłodzka wiódł Jacek "Banan" Laudański. Jechał przepięknie, kiwając się po zakosach szosy i prawie w ogóle nie dotykał na tych zakrętasach hamulców. Było co podziwiać i naśladować. Był też jadący tuż przede mną inny kolega (tutaj zastosujemy RODO), zresztą bardzo dobry kolega, mimo zupełnie innej opcji politycznej, niż ja. Ten z kolei cały czas świecił, na zupełnie niewinnych zakrętach, światłem stopu. Wtedy się bardzo temu dziwiłem, ponieważ skądinąd był to bardzo sprawny człowiek. Potem jednak dowiedziałem się, że nauczył się bardzo dobrze jeździć (przez obserwację i naśladownictwo). A zatem nie wstydźmy się powiedzieć sobie, na początku i w trakcie naszej przygody motocyklowej, że nie chcę być tylko "mistrzem długiej prostej" i wpatrujmy się w sylwetkę jadącego przed nami NAPRAWDĘ dobrego motocyklisty (tutaj kłania się nauka na torze). No to jeszcze parę zdań, coś z mojego życiorysu. Tenże sam CX i wyjazd z Jurkiem "Morsem" Kaźmierskim do Francji na winobranie. Po drodze cudowne zakrętasy górskie i krajobrazy (też nadmorskie) Austrii, Italii i francuskiej Prowansji. Jurek jedzie ślicznym, klasycznym Kawasaki 1000 Z1R. Odpoczywamy na wirażu, przy górskim wodnym młynie i... nagle dodatkowy huk. Obok nas, doginając kolana do asfaltu, przemknęli dwaj Austriacy. Mój Boże, przebiegło przez myśl, czy ja na pewno bym się odważył i tak potrafił, nawet mając ich sportowe maszyny? A potem "Mors" spokojnie mi mówi: "Ty Marek za często przed tymi zakrętami naciskasz hamulec, staraj się płynniej jechać". I tak się staram już od prawie 40 lat. Niestety, wraz z wiekiem zauważyłem, że coraz to marniej mi wychodzi. Chyba to wina motocykla?! Gdybym miał taką BMW, o jakiej pisze Szymek Dziawer, (a nie taką jaką mam, czyli R100RT Classic) to bym dopiero zakozaczył!
O ileż to łatwiej "śmieszyć (?), tumanić (!), przestraszać (?!)" na internetowych stronach. Stąd zapewne się wzięły te TPM (Trasy Pana Marka).
PS. Ale z drugiej strony to jakoś te min. 600 tys. na koła nawinąłem. I jacyś kumple, też z reguły ze mną jadący, nie skarżą się nadmiernie na rozbłyskujące czerwone światełko (musi są to dobrze wychowani ludzie!). A propos słowa "chciejstwo". To jest (chyba) taki neologizm stworzony przez Wańkowicza z angielskiego wishfull thinking czyli myślenie życzeniowe, a więc w skrócie chciejstwo. Na ogół chciejstwo nie pokrywa się z możliwościami osobnika chcącego osiągnąć chciany cel. Czyli taki synonim trochę makabrycznego, tylko polskiego zwrotu, "marzenia ściętej głowy".
Komentarze 5
Pokaż wszystkie komentarzeO czym jest ten artykuł? Zlepek przechwałek i opinii, dygresji, coś o kozaczeniu i żbikach... Serio?
OdpowiedzZaintrygowany tym jakie głupoty będą w tak zatytułowanym artykule wszedłem, po przeczytaniu kawałka odpuściłem. To jest większe gówno niż spodziewałem się po wstępie....gratuluję.
OdpowiedzPiep....e głupot
OdpowiedzGorszego artykułu dawno nie próbowałem zdzierżyć. Jeden wielki bełkot przeplatany jakimiś kawałkami opowieści dziwnej treści. Zamiast odpowiedzieć na pytanie to autorzy a bredzi coś ze z kimś ...
OdpowiedzJak wyznacznikiem umiejętności jest jak najrzadsze używanie hamulca w zakrętach to nic tylko pogratulować nauczycieli kolego. Grupa 'skorpion' haha. Powinni się zaprzyjaźnić z gangiem 'czarnych ...
Odpowiedzbo tylko hebel, gaz, hebel, gaz .. tak się zapierdala, no nie wytrawny morocyklisto? A potem w alpach Ty zostajesz z ugotowanymi heblami a grupa dalej jedzie zwiedzać
OdpowiedzDokładnie na tym to polega. Hebel i gaz w odpowiednich proporcjach. Spróbuj kiedyś, myślę że Ci się spodoba.
OdpowiedzBo to zależy od tempa i celu jazdy. Jak się jedzie "turystycznie" i bez pospiechu to można płynnie i prawie bez hamulców. Jak się chce trochę pobawić, to już się niekoniecznie tak da.. Poza tym zależy też od indywiduzlnego stylu jazdy - ja np. każdy ślepy zakręt jadę z trail brakingiem, co nie znaczy że jakoś wyraźnie hamuję, po prostu jestem przygotowany w razie W. No ale światełko świeci aż do szczytu zakrętu i ktoś mógły powiedzieć "panikarz, zakręt łagodny a ten cały czas hamuje". Po prostu uważam że tak mi lepiej i bezpieczniej, chociaż znam takich co tego nie robią, a jeżdżą szybciej i płynniej ode mnie. Każdemu wedle umiejętności i potrzeb.
OdpowiedzPełna zgoda. Również praktycznie każdy ślepy zakręt jadę z trail brakingiem do czasu gdy zobaczę wyjście z winkla. W moim przypadku technika upłynniła, przyspieszyła i dodała masę kontroli w pokonywaniu zakrętów. Potrzeba sporo wprawy i wyczucia ale polecam każdemu spróbować.
OdpowiedzPs. Polecam zapoznać się z techniką trial braking - u. Na naukę nigdy nie jest za późno.
OdpowiedzTo prawda, to bardzo ważna technika jazdy po krętych wielokrotnych zakrętach, szczególnie tych ślepych, gdzie widać ich wyjscia ale poprawna jej nazwa to " trail braking".
OdpowiedzMasz rację, literówka, mój błąd. Trail braking.
Odpowiedz