Indie za sterami motocykla - czy stereotypy o tym miejscu siê potwierdzi³y?
Gdzieś kiedyś przeczytałam, że Indie można kochać lub nienawidzić … Po tych 6 tygodniach spędzonych w tym kraju mogę śmiało powiedzieć, że nie jest to miłość należąca do tych łatwych. Dopiero po miesiącu znalazłam wenę, aby zabrać się za napisanie relacji. Jakoś nie chciało mi się wracać pamięcią do tych ostatnich tygodni w Indiach.
Wjechaliśmy do Indii od strony Pakistanu. Nagle tłok i rozgardiasz, który towarzyszył nam do granicy został wyparty przez dwupasmową drogę, mały ruch i jakiś taki … porządek. Pozytywnie zaskoczeni 'doturlaliśmy' się do Amritsaru, gdzie kolejną niespodzianką był bardzo dobry, w miarę przystępny cenowo hotel oraz przepiękna Złota Świątynia. Pomyśleliśmy, że zaczyna się zupełnie inaczej niż myśleliśmy. Może Indie nie będą jednak takie straszne jak nam mówiono, jak przedstawiały je niektóre źródła …
Z tym pozytywnym nastawieniem radośnie ruszyliśmy ku Himalajom, aby zobaczyć jak prezentują się z drugiej strony Karakorum Highway. Po paru godzinach droga zaczęła się robić bardziej kręta, znacznie zwiększyła się wysokość, a w miasteczkach zaczęły się pojawiać różnokolorowe zabudowania. Uwielbiam to w Himalajach - nie ważne czy to Nepal, Indie czy Pakistan. Każda wyżej położona wioska wyposażona jest w różnokolorowe dachy, podobnie urozmaicone elewacje. Idealna pożywka dla 'oka' aparatu. Dużo czytaliśmy o tych rejonach będąc jeszcze w Polsce i to co zobaczyliśmy na miejscu spokojnie można nazwać motocyklowym rajem. W pierwszej kolejności odwiedziliśmy dolinę Spiti. Po załatwieniu odpowiednich pozwoleń ruszyliśmy ku górom. Góry w tym rejonie są dość surowe, nie ma prawie wcale zieleni, ale widoki szczególnie z perspektywy motocykla są niesamowite. Dodatkowo cały obrazek idealnie dopełniają flagi modlitewne rozsiane po całym regionie i liczne klasztory buddyjskie. Mieliśmy szczęście mieszkać przy jednym z nich w malutkim hoteliku prowadzonym przez mnichów w wiosce Tabo. Dzięki temu poczuliśmy tą unikatową atmosferę. Mogliśmy podejrzeć jak krzątają się w kuchni, uczęszczają na modlitwę, prowadzą dyskusje lub relaksują się z książką (co ciekawe w wersji z czytnika:)).
Nasz motocykle zawiozły nas też do najwyżej położonej wioski w okolicy o nazwie Komic na 4500 m.n.p.m. Wtedy wydawało się, że jesteśmy bardzo wysoko, ale dalsza podróż zawiodła nas później znacznie wyżej. Droga asfaltowa często przechodziła w szuter. Strome zbocza widziało się tuż przy kole motocykla co powodowało tę lekką niepewność;) Niekiedy drobny uślizg sprawiał, że szybko uciekałam na prawą stronę. Czasem też droga była blokowana przez osuwiska. Jak zwykle mieliśmy szczęście i przyjeżdżaliśmy w momencie końcowych prac (taka powtórka z rozrywki z Pakistanu). Przejazd po odkopanej drodze, gdzie z góry nadal sypały się kamienie, był dość ekscytujący. Sytuacja drogowa zmienia się tam tak dynamicznie, że droga na mapie może być z jednej strony rzeki, ale w międzyczasie od wydania mapy parokrotnie ją zasypało i przeniesiono ja na drugi brzeg. Często zamiast drogi spotykaliśmy rwącą rzekę, czasem głębokie błoto. Jednak należy zaznaczyć, że po tych drogach jeżdżą normalnie ciężarówki - jakbym nie widziała na własne oczy to bym nie uwierzyła:). Jak tylko pojawiały się obawy, że ciężko będzie przejechać jakiś odcinek, wystarczyło spojrzeć w gorę, aby zauważyć ciężkie auto wiele kilometrów przed nami, które jakimś cudem dało radę tam się wspiąć.
W związku z tym, że już jakiś czas przebywaliśmy na odpowiedniej wysokości postanowiliśmy spędzić noc na ponad 4000 m.n.p.m. Wcześniej staraliśmy się spać dużo niżej, aby uniknąć objawów choroby wysokościowej. Dotarliśmy to takiego zorganizowanego obozowiska z namiotami, kocami itd. nad jeziorem Moon Lake. Chyba tylko dzięki temu udało nam się przetrwać, bo w nocy było potwornie zimno. Pierwotnie mieliśmy pomysły rozbicia się gdzieś 'na dziko', ale na szczęście w tym jedynym przypadku cieszyłam się, że wybraliśmy opcję zorganizowaną.
Po Dolinie Spiti przyszedł czas na długo wyczekiwany Ladakh. Pechowo ruszaliśmy z miejscowości Manali we wtorek. Jak się okazało jest to dzień remontowy i przełęcz od godziny 6ej rano jest zamknięta. Niewiele się zastanawiając postanowiliśmy wjechać na nią przed 6ta rano:). Pobudka o 4tej nie należy do najlepszych. Jazda po ciemku po górach też wymaga trochę dodatkowego skupienia. Na szczęście nasze motocykle mają dodatkowe ledy, bo oryginalne światła pozostawiają wiele do życzenia (dzięki 4xLED:)), które bardzo ułatwiły nocną jazdę. Udało się zdążyć na czas i mogliśmy jechać dalej. Co ciekawe pod tą przełęczą budowany jest tunel, który zostanie otwarty za parę lat co znacznie skróci czas przejazdu. Pewnie motocykliści zwiedzający okolicę i tak będą jeździć przez przełęcz, ale znacznie ułatwi to życie kierowcom ciężarówek. Teraz przejazd przez przełęcz zajmuje im ok 5 godzin, a tunel zmniejszy to do 1.5h.
Ale wróćmy do Ladakhu zwanego małym Tybetem. Do stolicy regionu Leh prowadzi droga wijąca się przez góry i wznosząca na 5300 m.n.p.m. Po drodze pokonuje się 3 tak wysokie przełęcze - wszystkie oscylują w okolicach 5000 m.n.p.m. Było to ciekawe doświadczenie obserwować jak motocykle tracą moc wraz ze wzrostem wysokości, jak nam jest coraz trudniej oddychać. Na płaskowyżu pomiędzy przełęczami asfalt był dobrej jakości, której nie pozazdrościłaby każda europejska autostrada. Nasze polskie tłumaczenie, że drogi się niszczą, bo mamy ciężkie warunki klimatyczne, powinno być zweryfikowane przez naszych budowniczych w indyjskich Himalajach - można :) ?
Po drugiej stronie Leh znajduje się najpopularniejsza przełęcz Khardung La. Według lokalnej tablicy jest ona na wysokości 5620 m.n.p.m., ale GPS pokazuje 5300 m.n.p.m. Czyżby nastąpiło jakieś przekłamanie;)? Niestety tam są duże tłumy, więc szybko stamtąd uciekliśmy na drugą stronę do doliny Nubry. To jedyne z niewielu miejsc na świecie, gdzie na takich wysokościach można zobaczyć piaszczyste wydmy. Udało nam się też dojechać do muzułmańskiej wioski Tur Tuk położonej przy samej granicy z Pakistanem. Potem skoczyliśmy nad jezioro Pangong, gdzie po drugiej stronie już Chiny. Wokoło zero cywilizacji i całodniowa droga poprzez góry. Czegóż chcieć więcej?
Co bardzo mnie zaskoczyło w tej części Indii to dbałość o środowisko. W tym rejonie robiąc zakupy nie dostaniesz plastikowej siatki. Zamiast tego zakupy zapakują ci do 'szmacianej' reklamówki. Dzięki temu plastikowe torebki nie fruwają po okolicy. Bardzo dobra inicjatywa.
Spędziliśmy w górach 3 tygodnie i jak wtedy ktoś zapytałby mnie jakie są Indie to odpowiedź byłaby prosta. Jednak zawitaliśmy jeszcze w parę miejsc i nasz idealny obrazek uległ zmianie.
Z gór zjechaliśmy dość sprawnie i obraliśmy kierunek na New Delhi. Tam niestety zobaczyliśmy takie Indie, jakich chyba nie chcieliśmy widzieć. Niesamowita bieda, ludzie śpiący na ulicach, żebrzące dzieci. Wszystko to w niesamowitym smrodzie i brudzie. Każda rzeka powodowała u nas odruch wymiotny. Słodko kwaskowaty zapach unosił się w całym mieście. Zaczęliśmy praktykować coś, czego normalnie unikałam jak ognia. Zaczęliśmy zwiedzać lokalne centra handlowe w poszukiwaniu oddechu, dobrej kawy i czasem dobrego filmu.
Jednak poza brudem Delhi są też pozytywne aspekty (w sumie to ten jeden) jak na przykład najbardziej rozpoznawalna budowla Indii - Taj Mahal. Pojechaliśmy tam o 6ej rano i mieliśmy obiekt wyłącznie dla siebie. Wschód słońca, piękne miejsce to idealne połączenie, które mój aparat uwielbia.
Nasz plan podróży obejmował Birmę jako następny kraj, więc dalsze kroki były podporządkowane trochę pod papierologię związaną z wjazdem tam. Do Birmy można wjechać własnym motocyklem tylko z wykupioną wycieczką. Agencja podróży organizuje każdy dzień, załatwia papiery. Potrzebowaliśmy już tylko wizy. Wydaje się proste, ale w Delhi w ambasadzie Birmy chcieli specjalnego pozwolenia wydawanego przez ministerstwo. Nasze birmańskie biuro chciało wizę do Birmy najpierw, aby załatwić takowe pozwolenie. Błędne koło. Postanowiliśmy spróbować szczęścia w konsulacie Birmy w Kalkucie i tam też się udaliśmy.
Była do długa droga trwająca ok 10 dni. Po drodze zajechaliśmy do Darjeeling, aby znowu być trochę bliżej gór. To idealne miejsce, aby zobaczyć herbatę zasianą na wzgórzach, a w tle ośnieżone szczyty. Pech chciał, że tam nas okradziono, więc dopełnia to negatywny obrazek w stosunku do tego kraju.
Niestety z każdym kilometrem nasze nastawienie do Indii było coraz gorsze. Mnie notorycznie zatruwało lokalne jedzenie, więc ograniczyłam w pewnym momencie menu do ryżu i makaronu. Jazda po tych drogach też nie należała do najłatwiejszych. Nasz początkowy zachwyt drogami Indii zamienił się w drogę przez mękę. Może i mają dobre drogi, ale niestety nikt nie stosuje się do jakichkolwiek przepisów. Zawracanie z zewnętrznego pasa beż użycia kierunkowskazu to proceder, który obserwowaliśmy parę razy dziennie. Inny ciekawy element to jazda pod prąd. Jak na jednopasmowej drodze można się jakoś przyzwyczaić, tak na dwupasmówce oddzielonej pasem zieleni dwa tiry jadące każdy innym pasem pod prąd, prosto na ciebie, to coś czego nikomu nie życzę. Z każdym kilometrem miałam coraz bardziej dość. Doszło nawet do rzucania słów niecenzuralnych we wnętrzu mojego kasku ;)
Tak umęczeni dotarliśmy do Kalkuty, aby kontynuować działania w sprawie wizy. Jak się okazało niepotrzebnie:( Kolejnym krajem po Birmie miała być Tajlandia. Tam też trzeba załatwić różne pozwolenia jak jedzie się własnym motocyklem. Nam załatwiała to lokalna firma, która się zagapiła i nie złożyła wszystkich dokumentów:(. Nowe regulacje ustanowiły czas 45 dni jaki trzeba czekać na pozwolenie. Kalkulacja była prosta. Wycieczka do Birmy miała trwać 11 dni. Zatem utkniemy na granicy tajsko - birmańskiej na ok 34 dni. Tego nie chcieliśmy, opóźniać wjazdu do Birmy, co znaczyło zostanie dłużej w Indiach, też nie braliśmy pod uwagę. Zaczęło się szukanie innego rozwiązania. Lokalne kargo z Kalkuty zaproponowało nam przetransportowanie motocykli statkiem do Malezji. Jednak w ostatniej chwili spedytor z Katmandu złożył nam dużo lepszą ofertę na transport samolotem. Nie wiele się zastanawiając wsiedliśmy na motocykle i po 3 dniach byliśmy 500 m od granicy z Nepalem. Niby blisko, ale jeszcze nie ;) Tutaj Indie postanowiły nas odpowiednio pożegnać. Najpierw staliśmy na przejeździe kolejowym przez (nie zgadniecie) 1.5h !!!Montowali skład pociągu jeżdżąc tam i z powrotem i jakoś nikt nie przejmował się ludźmi stojącymi na przejściu w pełnym słońcu. Pomiędzy przejazdami były 10 minutowe przerwy, ale to chyba zbyt krótko, aby podnieść szlaban;). Na szczęście w końcu się udało i przed nami były już tylko 3h na granicy. Jakoś nikomu tego dnia się nie spieszyło :( Dla porównania te same formalności w części nepalskiej zajęły 30 min !!! W ten oto sposób wyjechaliśmy z Indii. Był to chyba nasz najszczęśliwszy dzień ostatnich tygodni. Kraj ten wymęczył nas niesamowicie. Polecam Himalaje każdemu, ale pozostałe regiony nie są chyba dla wszystkich. Oczywiście na naszej drodze spotkaliśmy tradycyjnie wspaniałych ludzi. Nasz 'host' Joshi sprawił, że pobyt w Delhi nie był jedna wielką tragedią. W Kalkucie nocowaliśmy o przemiłego starszego małżeństwa Rany i Sagariki, którzy sprawili, że przez chwilę poczuliśmy się jak w domu. Ale to jedynie jasne punkty na mapie wielu trochę ciemniejszych ;)
Motocykle bez żadnych problemów dotarły do Malezji. Pakowanie ich do skrzyń zajęło niespełna 3h. My polecieliśmy ich śladem i tego samego dnia radośnie jechaliśmy w stronę Kuala Lumpur.
Przyszedł czas na morze, plażę oraz owoce morza :) O tym jak zdradziliśmy nasze maszyny i o poszukiwaniu tej idealnej plaży w następnym odcinku.
Komentarze
Poka¿ wszystkie komentarze