Ziemia Ognista dla początkujących
Od redakcji: Lubimy, kiedy motocykliści do sprawy podchodzą "krótko i na temat". Jedziemy! Gdzie? Tam! Dlaczego? Bo tak! Czyż to nie jest piękne? Nie racjonalizować do końca swoich marzeń, ale po prostu je spełniać? Tak właśnie postąpił Andrzej, który nie zastanawiał się, czy wyprawa motocykle do Ziemi Ognistej będzie dobrym pomysłem. Po prostu tam pojechał, a Was zapraszamy do przeczytania jego relacji. Miłej lektury!
PS. Niech to będzie zastrzyk motywacji dla każdego, kto uważa, że 125cc do niczego się nie nadaje. Okazuje się, że spektrum możliwości takiego motocykla jest zaskakujące.
Cel:
Dojechać do Ziemi Ognistej na motocyklu. Dlaczego? Jeszcze jako dziecko z atlasem w ręku zafascynowany nazwą i umiejscowieniem na końcu świata stwierdziłem, że kiedyś tam pojadę.
Przygotowania
Moje doświadczenia ze światem motocykli ograniczały się do zrobienia w 2008 roku prawa jazdy, trzech dni jazdy na wypożyczonym skuterze w Tajlandii oraz regularnej lektury portalu ścigacz.pl. Zamiast przejść typową ścieżką to znaczy zakup motocykla w Polsce, przejechanie sezonu lub dwóch, wybranie się na wyprawę np. do Albanii, zacząć rozważać opcję wysyłki motocykla kontenerem, postanowiłem rozpocząć moją przygodę z turystyką motocyklową w Ameryce Południowej bez większego doświadczenia. Śledząc obecne tendencje powinienem zdobyć BMW GS 800 z kompletem aluminiowych kufrów i całym dodatkowym wyposażeniem, które uchodzi za „must have”. Ze względu na ograniczony budżet, umiejętności w prowadzeniu motocykla oraz podejście do życia postawiłem na wersję minimalistyczną: motocykl z niewielkim jak na standardy europejskie silnikiem wraz ze zwykłym plecakiem turystycznym, przymocowanym do tylnej części jego kanapy.
Po rozważeniu wszystkich opcji i uwzględniając moje doświadczenie postanowiłem zakupić nowy, japoński motocykl z silnikiem o pojemności 125cm3, którym będzie można ponadto pokonywać drogi szutrowe. Założenia były takie, aby motocykl można było łatwo kupić, łatwo sprzedać, żeby się nie zepsuł na pustkowiu oraz, żeby był łatwy do oponowania przez niedoświadczonego motocyklistę. Przed samym wyjazdem poprawiłem moje umiejętności prowadzenia motocykla poprzez odbycie jazd doszkalających.
Ekwipunek
Zabranie ze sobą kompletu sprzętu kempingowego, odpowiedniej odzieży z uwzględnieniem jazdy na motocyklu i kilku stref klimatycznych w jeden duży plecak było nie lada wyzwaniem. Po pierwsze odzież motocyklowa. Po rozeznaniu się na rynku zdecydowałem się na zakup odzieży używanej. Stwierdziłem, że mogę zakupić i po kilka par spodni i kurtek, i że prędzej czy później trafię na spełniającą moje oczekiwania odzież. Moimi kryteriami wyboru było wykonanie tekstylne, rozpoznawalna marka oraz obecność dodatkowych ochraniaczy. Po kilku tygodniach poszukiwań zaopatrzyłem się w pochodzące z Anglii spodnie oraz praktycznie nową kurtkę z Krakowa. Mając świadomość, że nie mogę sobie pozwolić na 2 pary ciężkich butów oraz pierwotne założenie, że motocykl będzie mi służył za środek transportu np. do jednego z parku narodowych, gdzie dalej udam się pieszo w góry, postanowiłem kupić wysokie buty trekingowe zrobione z jednego grubego kawałka skóry oraz jakąkolwiek ochroną kostki. Ze względu na traktowanie bagaży na lotniskach, kask zdecydowałem się zakupić już na miejscu. Ze sprzętu kempingowego zabrałem namiot, kuchenkę paliwową, matę do spania, śpiwór, komplet garnków. Do tego wojskowe softshelle do chodzenia po górach, bielizna termoaktywna, 2 koszule, 2 pary spodni, apteczka, mały plecaczek, przewodnik i można jechać. Razem około 19 kilogramów.
Trasa
Ze względu na formalności przy zakupie nowego motocykla zdecydowałem się na rozpoczęcie podróży w stolicy Chile: Santiago. Następnie miałem zamiar udać się na południe poprzez parki narodowe w regionach Los Lagos oraz Araukanii, następnie Carreterą Austral do Argentyny i dalej Rutą 40 dojechanie z powrotem do regionu Magallanes, gdzie po odwiedzeniu Ziemi Ognistej, sprzedałbym motocykl w Punta Arenas i wrócił do kraju. Na całość przewidziałem 5 tygodni.
Zakup motocykla
Znając procedury, cały proces zakupu i rejestracji motocykla można załatwić w ciągu jednego dnia. Załatwianie spraw urzędowych w Chile nie odbiega specjalnie od polskich realiów. Tyle, że w Polsce myślę, że nie byłoby większego problemu ze znajomością przez urzędników języka angielskiego. W Chile niestety ten problem występuje. Pierwszym krokiem jest zdobycie numeru RUT (odpowiednik naszego numeru NIP). Aby go zdobyć należy udać się do odpowiadającego naszemu adresowi (np. hotelu) urzędu skarbowego. Według instrukcji znalezionych w sieci powinienem dostać wniosek, uzupełnić go i otrzymać od ręki RUT. Urzędnik zażądał dokumentu, którego tytuł w wolnym tłumaczeniu oznaczał wycenę i bez niego nie chciał przyjąć wniosku. Podobnie jak ja, diler po raz pierwszy słyszał o takim dokumencie. Sprawę udało się rozwiązać poprzez stworzenie dokumentu, który zawierał tytuł o wymaganej przez urzędnika nazwie, moje dane osobowe, model, cenę motocykla, pieczątkę oraz podpis sprzedawcy. Całe szczęście reszta formalności przebiegła bez dalszych komplikacji. Wszystko udało się załatwić na zasadzie: Dzień dobry, ładnie się uśmiecham, nie mówię po hiszpańsku, wydaje mi się, że mam komplet dokumentów i potrzebuję takiego, a takiego dokumentu (pokazanie nazwy na wydruku/telefonie). Zdecydowałem się na zakup Hondy CB1 TUF ze względu na sympatię do marki, opony nadające się do jazdy po nieutwardzonych drogach, osłony dłoni i przedniego reflektora oraz dodatkowemu orurowaniu przy tylnej kanapie, dzięki któremu, jak się okazało bardzo łatwo było przymocować plecak do motocykla.W cenie motocykla dodali kask, 1 rok gwarancji, assistance na terenie Chile oraz 2 bezpłatne przeglądy po 1 i po 4 tysiącach kilometrach. To, czego w nim brakowało to wskazania poziomu paliwa. Wymuszało to przeprowadzanie skrupulatnych notatek związanych z tankowaniem.
Poruszanie się po Chile
Początki nie były łatwe głównie ze względu na popularność dróg jednokierunkowych w Santiago. W zasadzie prawie wszystkie główne drogi miały pasy ruchu oddzielone pasem zieleni czy barierkami, a wszystkie pozostałe były jednokierunkowe. Kierunek drogi wskazywały strzałeczki umieszczone na tabliczkach, które znajdowały się na każdym ze skrzyżowań. Po opuszczeniu Santiago odetchnąłem jadąc już na południe praktycznie pustą autostradą nr 5. Moc 10 KM oraz kierunek i siła wiatru pozwoliła na poruszanie się z prędkością przejazdową około 85km/h. Niestety po 100km jazdy w tych warunkach należy wykonać chwilę przerwy by odpocząć od wibracji generowanych przez jednocylindrowca przy tej prędkości. Leżący plecak przyjemnie ochraniał nerki przed wiatrem. Co kilkadziesiąt kilometrów autostrady pobierane są opłaty, które w przypadku motocykla kształtowały się w zależności od odcinka od 200 do 600 peso. Poruszanie się po Chile własnym środkiem transportu należy do bardzo przyjemnych doświadczeń. Drogi, jak już zostały utwardzone są bardzo dobrej jakości, próżno szukać na nich dziur. Ruch jest bardzo niewielki, kierowcy jeżdżą spokojnie i często wolniej niż mogliby ze względu na ograniczenia prędkości. Ponadto ze względu na występujące wzdłuż całej długości drogi płoty z drutem kolczastym nie należy się obawiać wychodzącej zwierzyny na drogę. Z uwag praktycznych: w Chile na stacjach benzynowych mapy się nie kupi. Do końca wyjazdu polegałem na mapach w wersji elektronicznej oraz mapach rozdawanych w biurach informacji turystycznej.
Tydzień 1
W pierwszym tygodniu zwiedziłem okolice parków narodowych Malalcahuello oraz Conguillio. Głównymi atrakcjami były wulkany. Z powodu pory roku ich szczyty były pokryte jeszcze śniegiem. Na drogach, po których się poruszałem ruch był bardzo niewielki, dzięki czemu miałem świetne warunki do nabierania wprawy w jeździe motocyklem. Jestem głęboko przeświadczony, że dużo bezpieczniej jest szlifować swoje umiejętności prowadzenia motocykla w Chile niż w Polsce. W drodze do jednego z wulkanów po raz pierwszy miałem kontakt z szutrową drogą. Nie miałem wtedy jeszcze świadomości jak dużo mi przyjdzie podczas tego wyjazdu podróżować po nieutwardzonych drogach. Dzięki niskiej masie motocykla z bagażem (poniżej 160 kg) oraz oponom z odpowiednim bieżnikiem nie miałem większych trudności z prowadzeniem motocykla i pokonywaniu przeszkód występujących na drodze. Porzuciłem myśl o chodzeniu po górach: jeżdżenie jest dużo lepsze. Sposób na udany dzień: zatankuj, znajdź najdłuższą szutrową drogę w parku narodowym i udaj się tam. Z planowanych 3 godzin na przejazd 8 km potrafi wyjść 5 godzin, po których człowiek ma ochotę po powrocie na utwardzoną powierzchnię zatrzymać się, zsiąść z motocykla i pocałować asfalt. Nie wszystkie drogi są dobrze oznaczone: trzeba mieć się na baczności i sprawdzać swoją pozycje za pomocą GPSu, bo może czas stracony na pojechanie złą drogą nie boli, ale każde takie zabłądzenie zużywa cenne paliwo, które kiedyś może się skończyć. Pewnie to kwestia sezonu, który jeszcze się rozpoczął, ale turystów było bardzo niewiele. Byłem tylko ja, mój motocykl z plecakiem i otaczająca mnie przyroda. Na obiady zatrzymywałem się w restauracjach, które występowały nawet w małych miejscowościach. Schemat był zawsze ten sam: należało wjechać do miasteczka, dojechać do Plaza des Armas, objechać je dookoła w celu wybrania restauracji.
Raz jadąc na południe autostradą stwierdziłem, że zjadę z niej na chwilę by sprawdzić odległość do najbliższej stacji i odpocząć chwile. Po zjeździe okazało się, że w tym miejscu wjazdu z powrotem na trasę nie ma, ale jadąc drogą równoległą do autostrady mogę się za kilkanaście kilometrów do niej wrócić. W między czasie natknąłem się na duże skupisko hoteli, restauracji oraz duży parking. Zaciekawiony zatrzymałem się na chwilę, ruszyłem wzdłuż budek z jedzeniem ścieżką i mym oczom ukazał się pokaźny wodospad. Postanowiłem zatrzymać się w miejscowym kempingu na noc. Z faktu, że pogoda była ładna, temperatura przyzwoita, a w ramach miejsca pod namiot dostałem także do użytku wiatę postanowiłem nie wyciągać namiotu. Po tej nocy stwierdziłem, że jednak pozostanę przy hostelach. Problemem nie była temperatura, odgłosy zwierząt w nocy, ale zwyczajna nuda. Zrobiło się ciemno w okolicy 21, kemping był pusty, owszem może i miałem światło i elektryczność w wiacie, ale dużo to nie zmieniało. Dzień później nauczyłem się, żeby trzymać większy zapas gotówki ze sobą. Byłem w małej miejscowości z gotówką pozwalającą w zasadzie na opłacenie noclegu i 2 posiłków. Nie mając wcześniej problemów spróbowałem pobrać gotówkę z bankomatu. Nie zadział jeden narodowego banku w Chile. Nie zadziałał także drugi bankomat, należący już do komercyjnego banku. Szybkie sprawdzenie stanu konta wykluczyło skopiowanie karty, ale problem dalej pozostał. Bankomat banku, z którym wcześniej nie miałem problemów znajdował się w miejscowości obok oddalonej o około 20km. Po raz kolejny doceniłem podróżowanie z pomocą motocykla. Po 30 minutach byłem pobrałem już gotówkę, natrafiając przy okazji czystym przypadkiem na lokalną paradę. Przez ponad 40minut, które spędziłem na jej oglądanie przewinęło mi się przed oczami kilkaset jeźdźców o różnym ubiorze, płci oraz wieku.
W międzyczasie licznik wybił pierwsze 1000km i z tego powodu musiałem się udać do miejscowości Temuco aby dokonać pierwszego przeglądu motocykla. Już po pierwszych 2 godzinach poruszania się na nogach poczułem mocną tęsknotę do mojej czarnej maszyny. Podczas przeglądu połączonego z wymianą olejów i filtrów okazało się, że spaliła się jedna z żarówek tylnego kierunkowskazu. Od tego momentu co kilka dni sprawdzałem działanie tylnych kierunkowskazów. Koniec pierwszego tygodnia przyniósł zmianę pogody. Spodnie miałem okazję już przetestować w Polsce na placu manewrowych: spokojnie wytrzymywały 2 godziny dużej ulewy. Niestety cudów nie ma: po kilku godzinach jazdy byłem już mokry. Przemoczony dojechałem do miejscowości Villarrica. Poranek nie przyniósł zmiany pogody. Wulkany skryły się za chmurami, deszcz dalej padał, chcąc nie chcąc, trzeba jechać dalej na południe. Teoretycznie by przekroczyć granice z Argentyną wystarczyłyby papiery, które otrzymałem podczas rejestracji, ale dokument gwarantujący przekroczenie granicy, potwierdzając, że jesteś właścicielem można wydrukować po pewnym czasie po rejestracji dowolnym registrocivil w Chile. Aby spróbować go wydrukować zatrzymałem się w miejscowości Puerto Varas na 2 noce, by poczekać do otwarcia urzędu. Deszcz zmotywował zmusił mnie do refleksji nad sposobem ubierania się. Pomysł z założeniem wojskowych softshelli na wierzch odzieży motocyklowej był strzałem w dziesiątkę. Owszem po dłuższym czasie przemakały, ale zatrzymywały przy tym większość wody oraz wiatru, znacznie utrudniając przedostawanie się wody do środka. Od tego momentu mogę powiedzieć, że jeździłem względnie suchy. By nie zmarnować dnia postanowiłem okrążyć jezioro Llanquihue. Po godzinie jazdy w deszczu postanowiłem zatrzymać się na kawę. Zatrzymałem się przy restauracji, przed którą stał pełen parking samochodów. Na jednej kawie się nie skończyło, gdyż trafiłem na restaurację z otwartym bufetem. Zamiast jeździć w deszczu spędziłem kilka godzin próbując specjałów miejscowej kuchni dyskutując o trudach życia w Chile. Poranną wizytę w urzędzie można uznać za nieowocną: dostałem informację, że jeszcze nie mogą mi wydrukować dokumentu i tak w ogóle to będzie to możliwe dopiero po miesiącu od rejestracji, czyli za jakieś 3 tygodnie. Nie pozostało nic, tylko jechać dalej.
Tydzień 2
W Puerto Monnt wkroczyłem na trasę nr 7, jeden z głównych celów mojej podróży czyli Carreterę Austral. Pierwsza przeprawa promowa odbyła się bez problemów. Na drugą przeprawę musiałem poczekać do rana w miejscowości Hornopiren. Wieczór spędziłem z pracownikami naukowymi z uniwersytetu w Osorno. Głównie skarżyli się na niski poziom nauki w Chile oraz fakt, że mało kogo stać by zwiedzieć południe własnego kraju. Rano odkryłem kolejną zaletę podróżowania motocyklem: zawsze zmieści się na promie. Miejscowi współtowarzysze z promu podróżujący samochodami musieli z dużym wyprzedzeniem rezerwować miejsce na promie. Kolejna przeprawa byłą dwuodcinkowa. Po przepłynięciu pierwszego kilkugodzinnego odcinka należało przejechać kilkanaście kilometrów drogą szutrową poczym znowu zapakować się na prom. Odkryłem przy tym swoją tendencję do nieoszacowywania czasu trwania rejsów: zazwyczaj oceniałem, że dany odcinek statek pokona w czasie o połowę krótszy i tej oceny używałem podczas planowania dnia. Po całym dniu dojechałem do Chaiten. Pogoda nie rozpieszczała: przez cały dzień padało. Gdy zajechałem do hostelu gospodarz ze względu drewniane podłogi kazał mi zdjąć większość warstw mojej odzieży, a następnie zmywał za mną wodny ślad, który pozostawiałem za sobą w drodze do pokoju. Przed hostelem stało białe BMW z francuską rejestracją. Szybko znalazłem właściciela, a pytanie “Część, czy to Twój motocykl stoi przed budynkiem?” stało się wstępem do ponad tygodniowej wspólnej podróży. Właścicielem był Christopher, który kupił 10letnie bmw gs650, wysłał statkiem do Boliwii, następnie wyruszył na południe by po dojechaniu do miejscowości Ushuaia znajdującej się na Ziemi Ognistej, zakończyć podróż w Buenos Aires. Bardzo szybko znaleźliśmy wspólny język. W ciągu kolejnych dni jechaliśmy cały czas na południe 7mką.
Pogoda poprawiała się z dnia na dzień. Trasa zachwyca cały czas zmieniającym się, bardzo zróżnicowanym krajobrazem: od tropikalnych wilgotnych lasów, przez nadmorskie fiordy po puste przestrzenie otoczone górami. Podczas pokonywania jednej z przełęczy zastaliśmy szlaban na drodze wraz z budką, w której kobieta poinformowała nas, że właśnie poszerzają drogę dynamitem i musimy poczekać 4 godziny. Skończyło się na zupce chińskiej, ciastkach i praniu w strumieniu, na które nie było wcześniej czasu. Z faktu utraty kilku godzin podjąłem decyzję o rozdzieleniu się: był czwartek wieczorem, do ostatniego dużego miasta w tej części Chile: Coihaique miałem duży odcinek drogi, a chcąc bezpiecznie załatwić papiery musiałem być dzień później w urzędzie. Wszystko udało się załatwić bez najmniejszego problemu. Z powodu niedoszacowania czasu płynięcia promu przez jezioro Lago General Carrera, w Chile Chico znalazłem się już po zmroku. Rano spakowałem się i wyruszyłem spod hostelu z głębokim zamiarem przekroczenia granicy argentyńskiej. Nie było mi to jednak dane. Po dojechaniu do skrzyżowania zobaczyłem motocyklistę z bagażami. Spojrzałem na niego, on na mnie no i jak tu nie zagadać. Motocyklistą okazał się Oscar, emerytowany kierowca ciężarówek z Argentyny, który właśnie wracał z podróży po północnej części Ameryki Południowej. Nie mówił po angielsku, a ja nie mówiłem po hiszpańsku. Wyjął mapę, a po moim stwierdzeniu, że właśnie chcę jechać do Argentyny pokazał mi na mapie trasę proponując wspólną podróż do jego zachodniego brzegu jeziora tak aby w kolejnym dniu przekroczyć wspólnie granicę. Nie był pierwszą osobą, która mi o niej wspominała, więc nie pozostało mi nic innego jak się nie zgodzić. Trasa okazała się najpiękniejszym fragmentem drogi po jakim mi przyszło jeździć podczas tego wyjazdu. Co pewien czas przystawaliśmy na yerba mate. Mój towarzysz posiał 2 specjalne tuby montowane po dwóch stronach motocykla: w jednej trzymał termos z gorącą wodą, w drugiej yerba mate wraz z dedykowaną dla niej tykwą. Wybraliśmy się wspólnie na wycieczkę łodzią po jeziorze w celu obejrzenia specyficznych form granitowych. Nie znam hiszpańskiego, ale miałem wrażenie, że każda rozmowa mojego nowego towarzysza wyglądała w ten sam sposób: najpierw opowiadał o swojej podróży i wszystkich przygodach, które miał po drodze po to, by po chwili zacząć namawiać rozmówcę aby rzucił wszystko, kupił motocykl i wyruszył w podróż. Zwykł w tym momencie powtarzać „moto, moto”. Wieczorem skontaktowałem się z Christopherem tak by dzień później spotkać się w Argentynie. Rankiem spotkaliśmy Polaka mieszkającego w Argentynie, z którym rozmowa rozpoczęła się w momencie, jak usłyszał jak rozmawiam w ojczystym języku przy pomocy Skype’a. Jego rodzice poznali się w armii Andersa, po wojnie osiedlili się w Anglii po to, by na koniec przenieść się do Argentyny. Podczas przekraczania granicy okazało się, że muszę wykupić dodatkowe ubezpieczenie. Mimo niedzieli udało mi się je zdobyć spisując dokumenty w jednym z domów w Chile Chico. Przekraczając granicę motocyklem zarejestrowanym w Chile należy odprawić go u celników otrzymując kolejny dokument, który należy później zwrócić opuszczając Argentynę. Wieczorem wraz z Oskarem do Christophera w Perito Moreno.
Tydzień 3
Argentyna zaskoczyła niską ceną paliwa oraz bankomatami, które w ogóle nie przyjmowały visy elektron. Ponadto istnieją tam równolegle dwa kursy, po których wymieniany jest dolar. Jeden oficjalny równy około 8,5 peso za dolara oraz nieoficjalny prawie o połowie wyższy. Po oficjalnym kursie oczywiście można tylko sprzedawać dolary i według tego przelicznika rozliczane są wszystkie transakcje bezgotówkowe. Licząc ceny produktów po kursie oficjalnym to można powiedzieć, że ich poziom jest dość bliski cenom w Skandynawii. Na wszelki wypadek zaktywowałem zapasową kartę typu Master Card, choć miałem świadomość, że jej użycie było by bardzo drogie: poza prowizją banku, stratach z powodu oficjalnego przelicznika, pobierana jest jeszcze dodatkowa prowizja równa około 20zł. Koniec końców Argentynę udało mi się przejechać na reszcie dolarów, które miałem z kraju oraz chilijskim peso wybranym jeszcze w Chile na czarną godzinę.
Poranny wyjazd opóźniło złapanie przez Oscara gumy. Mechanikom oczywiście nigdzie się nie spieszyło, a cała usługa wykonywana była przy nieodzownej obecności yerba mate. Ruszyliśmy słynną Rutą 40 na południe po drodze zbaczając do Cueva de las Manos, gdzie mogliśmy zaobserwować malowidła na skale sprzed kilku tysięcy lat, przedstawiające przeważnie lewe dłonie. O godzinie 16 Oscar oznajmił, że będzie spał w hotelu oddalonym o 40km na zachód od trasy i zaproponował dołączenie się. Perspektywa zakończenia dnia o tak wczesnej porze i nadrobieniu 80 km specjalnie w przespania nocy sprawiła, że odłączyliśmy się od niego i pojechaliśmy dalej na południe. Wiatr przybierał na sile i wiał nam prosto w twarz. Dziesięć koni mechanicznych pozwalało w takich warunkach na jazdę z prędkością 60km/h na czwartym, najwyższym biegu lub około 68km/h na 3 biegu. Krajobraz się specjalnie nie zmieniał, a jadąc wolniej zaczęliśmy się trochę nudzić. Receptą na nudę było zastosowanie „Bardzo Mobilnego Wiatrołapu”, w skrócie BMW. Sztuczka polegała na tym, żeby puścić przodem BMW Christophera, a ja kontrolowałem moją pozycję względem jego motocykla tak, aby używać go jako osłony przed wiatrem. Dzięki temu jazda stała się dużo bardziej urozmaicona i mogliśmy się poruszać z prędkością 80km/h. Po pokonaniu około 100 km według mapy powinna ukazać nam się miejscowość. Tabliczka z nazwą była owszem, ale trudno nazwać 2 domy, w dodatku zamknięte za miejscowość. No nic pojechaliśmy do kolejnej. W kolejnej było niewiele lepiej. Gospodarstwo było zamieszkałe, ale próżno było szukać sklepu, miejsca do noclegu czy stacji benzynowej. Po pewnym czasie napotkaliśmy na swej drodze znak informujący o hostelu, znajdującym się 30km od naszej aktualnej pozycji. Mimo, że zaczęło się już ściemniać postawiliśmy do niego dojechać. W między czasie droga zmieniła się na szutrową. Symboliczny ruch, brak zasięgu GSM oraz stada dzikich koni sprawiały, że człowiek mógł się poczuć naprawdę samotnie. Po 35km od znaku zobaczyliśmy kolejny, który obiecywał, że jak zjedziemy z głównej drogi i przejedziemy jeszcze tylko 8 kilometrów dotrzemy do upragnionego miejsca do spania. Brama była zamknięta na 4 spusty, światło jakieś z daleka może i było widać, ale całość wyglądała na zamknięte. Wróciliśmy do głównej drogi i postanowiliśmy spać w namiotach. Kolejne pół dnia przypomniało nam o konieczności posiadania zapasu żywności i paliwa. Do miejsca, które można nazwać miejscowością dojechaliśmy około południa. Kupić paliwo udało się dopiero po 360km od wizyty w ostatniej stacji. Dojechałem praktycznie na pustym baku. W międzyczasie mieliśmy nietypowe spotkanie: drogę przebiegł nam pancernik. Wbrew pozorom jest dość szybki. Po przekroczeniu drogi zatrzymał się pod krzakiem i mimo wciąż skracanego przez nas dystansu wciąż nas ignorował. Jak już postanowił przestać pozować zaczął się zakopywać pod krzakiem. Na wieczór dojechaliśmy ciesząc się dobrą pogodą do El Chalten.
Rankiem obudziliśmy się w otoczeniu mgły i musieliśmy podjąć decyzję o tym, czy zostajemy i idziemy w góry czy jedziemy dalej. Postanowiliśmy jechać dalej i było to dobra decyzja, ponieważ jak już się spakowaliśmy zaczął padać śnieg. Szybko ewakuowaliśmy się tego rejonu i po kilkudziesięciu kilometrach na wschód opady ustały. Ruszyliśmy do El Calafate. Kolejnego dnia wyruszyliśmy do lodowca Perito Mereno. Zostawiając 20 kilogramowy bagaż w hostelu i jadąc z wiatrem miałem wrażenie jakbym jechał na całkiem innym motocyklu. Okolice lodowca zaskoczyły nas przede wszystkim bardzo zmienną pogodą. Można powiedzieć, że zmieniała się ona co 15minut. Od śniegu, przez lekki deszcz, po ostre słońce. Dzień później znów się rozłączyliśmy. Wyruszyłem dalej na południe do Puerto Natales, a Christopher ruszył na południowy wschód biorąc kierunek na Ushuaia. Warunki nie rozpieszczały: silny wiatr wraz temperatura w okolicy zera nie zachęcał do podróży motocyklem bez owiewek. Około 100km przed miejscowością Rio Turbo na szutrowym fragmencie Ruty 40 miałem kryzys. Droga zaczęła przechodzić momentami w błoto, ruch prawie całkiem zamarł, a żeby było jeszcze ciekawej zaczęła się śnieżyca. Chcąc, nie chcąc musiałem jechać, uważając by nie uszkodzić siebie ani motocykla, bo postój w takich warunkach nie wchodził raczej w grę: wiatr oraz niska temperatura szybko by mnie wychłodziła. Śnieżyca całe szczęście w końcu minęła. Po jakim czasie? Nie powiem, czas płynie w takich sytuacjach całkiem inaczej. Poza walką z ciężkimi warunkami zadawałem sobie pytanie: „Ok, śnieg pada, na spokojnie dojadę do jakiejś miejscowości, uzupełnię paliwo, ale co dalej? Mam jeszcze zamiar spędzić kilkanaście dni na południu, gdzie teoretycznie będzie jeszcze zimniej. Czy panuje tam jeszcze zima?”. Całe szczęście po przekroczeniu granicy z Chile nagle wiatr osłabł, a temperatura wróciła zdecydowanie ponad zero stopni. Po pełnym emocji dniu spędziłem wieczór w hostelu w Puerto Natales oglądając filmy Tarantino.
Tydzień 4
Rano wyruszyłem do parku narodowego Torres El Paine. Ze względu na ograniczony zasięg zdecydowałem się na dojazd krótszą, starą drogą i jechałem ją konsekwentnie mimo pojawiających się co pewien czasu tablic i przeszkód terenowych informujących o robotach drogowych i sugerujących pojechanie objazdem. Wybór sugerowanej drogi oznaczał nadrobienie kilkudziesięciu kilometrów i spożytkowanie przynajmniej litra cennego paliwa. Po ominięciu motocyklem przeszkód cieszyłem się już dalej praktycznie samotną jazdą. Na pogodę lepiej nie mogłem trafić: wiatr osłabł, a chmury ustąpiły silnemu słońcu. Na wjeździe do parku, po przeanalizowaniu wszystkich możliwości, postanowiłem dojechać do miejscowego portu, zostawić motocykl, przekroczyć jezioro promem, udać się w głąb gór by dzień później zejść z gór i przeprawić się z powrotem przez jezioro. Na prom spóźniłem się 5 minut. I jak potem tego samego dnia po 2 godzinach wspinaczki z ciężkim plecakiem stwierdziłem, że całe szczęście. Nie byłem przygotowany fizycznie do dźwigania na plecach całego ekwipunku, który miałem ze sobą. Z tą różnica, że gdybym zmienił brzeg jeziora to uwzględniając fakt, że prom powrotny był kolejnego dnia, nie mógłbym się wycofać. Zwiedziłem zatem park na spokojnie na 2 kółkach mogąc się zatrzymać w dowolnym miejscu w przeciwieństwie do poruszających się autobusami od jednego punktu widokowego do drugiego. Oczywiście nie planowałem zrobienia tych kilkudziesięciu kilometrów extra po parku, więc dla spokoju ducha dokupiłem kilka litrów paliwa w jednym z hotelów na terenie parku. Noc spędziłem na jednym z kempingów o standardzie wręcz europejskim plus. Każdemu polowi namiotowemu towarzyszył betonowy grill oraz porządna drewniana wiata z elektrycznością, która aż zachęcała by w niej zostać zamiast spać. W łazienkach mydło.
Po zwiedzeniu parku narodowego udałem się do miejscowości Punta Arenas, z którego docelowo miałem wylot z powrotem do Polski. Po wykonaniu drugiego bezpłatnego przeglądu wybrałem się do kolonii pingwinów, gdzie z powodu pory roku zastałem jedynie kilkadziesiąt pingwinów. W sezonie potrafi być i kilkanaście tysięcy. Wylot zaczął się już zbliżać, przyszedł więc czas na poszukiwania kupca. Zajęło mi to niecałe dwa dni. Zacząłem od dealera Hondy, później zacząłem jeździć po mieście zatrzymując się w sklepach z częściami motocyklowymi, zostawiając moje namiary, by na koniec trafić do komisu samochodowego. Właściciel oczywiście nie mówił po angielsku, co nie przeszkodziło temu, by po jego kilku telefonach po 30 minutach pojawił się kupiec z chęcią udania się od razu do notariusza. Mając jeszcze wiele dni do wylotu umówiłem się z nim na koniec tygodnia. Mając już kupca na motocykl wyruszyłem bez zmartwień do celu mojej podróży: Ziemi Ognistej. Przeprawa promem z Punta Arenas do Porvenir i jestem na miejscu: udało się.
Północna część Ziemi Ognistej wygląda stosunkowo mało ciekawie. Na początku moim celem było odwiedzenie kolonii pingwinów królewskich. Wejście do niego stanowił niewielki budynek bez większych oznaczeń, co skutkowało tym, że go ominąłem i zacząłem robić nieplanowane extra kilometry. I znów zaczęło się nerwowe spoglądanie na licznik kilometrów, sprawdzanie na mapie ile mam kilometrów do najbliższej stacji benzynowej i robienie postanowień, że jak jeszcze przejadę 10km to niezależnie od wszystkiego zawrócę by nie skończyć gdzieś na drodze z pustym bakiem. Robiąc mniej niż te10km dojechałem od najbliższej miejscowości, uzyskując pewność, że kolonie pingwinów ominąłem. W drodze powrotnej uzbrojony w czujność znalazłem wejście do koloni bez problemu. Pingwiny królewskie można było obserwować z dość dużej odległości. Był to trochę dziwny widok: gdyby dodać kilka drzew i krzaków to można by było powiedzieć, że okolica przypominała trochę szuwary, które równie dobrze mogłyby się znajdować w Polsce. Dodając do tego nietypowy dźwięk wydawany przez pingwiny i człowiek mógł się poczuć jak w alternatywnej rzeczywistości. Noc spędziłem w małej miejscowości wybudowanej dla pracowników miejscowego przemysłu wydobywczego ropy i gazu ziemnego.
Na dzień kolejny, ostatni przed sprzedażą motocykla miałem prosty plan: dojechać do latarni przy wejściu do zatoki Magellana i wrócić na koniec dnia do Punta Arenas. Siła wiatru była trochę większa niż przez ostatnie tygodnie. Ciekawe wrażenie jechać z wiatrem wiejącym w plecy 80km/h, wyciągnąć rękę na bok i nie czuć żadnego oporu. W ramach rozrywki bawiłem się w jak najbliższe podjeżdżanie do guanako: wiatr mnie skutecznie zagłuszał, więc dopóki nie zobaczyły jeźdźca to nie uciekały. Raz z ciekawości zatrzymałem motocykl, wyłączyłem silnik i stojąc na motocyklu, robiąc za żywy żagiel udało mi się rozpędzić do około 10km/h. Latarnię udało się zobaczyć, sytuacja chwilę później trochę się skomplikowała. Chwila nieuwagi, luźne kamienie pod kołami, bardzo silny boczny wiatr wprawiły, że przy prędkości 30km/h wylądowałem z motocyklem na boku. Odruchowo próbowałem się podeprzeć jedną z nóg co skutkowało otrzymanie uderzenia w środkową część stopy. Straty nie były najgorsze: została wygięta oraz porysowana osłona reflektora przedniego, wygięty o 30 stopni lewy podnóżek, a na pozostałych osłonach doszły nowe rysy. Stopa trochę pobolewała, ale nie miałem dużych problemów z dalszą jazdą. W najbliższym warsztacie dość szybko udało się naprostować podnóżek oraz osłonę lampy przedniej. Czarnej farby już nie mieli. Po przejechaniu 250km wróciłem na noc do Punta Arenas. Mimo, że na kupcu nowe rysy i przejechane dodatkowe 800km nie zrobiły większego wrażenia, dla przyzwoitości minimalnie obniżyłem mu cenę. Motocykl sprzedany, prześwietlenie w szpitalu wykluczyły złamanie, nie pozostało mi nic, jak odpoczywać po ostatnich 4 tygodniach.
Ostatnie kilka dni przed wylotem spędziłem w dużym, bardzo popularnym hostelu, racząc się miejscową wołowiną i słuchając od innych turystów o problemach i zawiłościach związanych z poruszaniem się po kraju miejscowymi środkami transportu czy o wysokich cenach lokalnych wycieczek zorganizowanych. Po wszystkich trudach podróży 48 godzinny powrót do kraju specjalnie mnie nie zmęczył.
Liczby:
- Dystans przejechany motocyklem: 5,5 tys. km, w tym przynajmniej 1500 km na drogach nieutwardzonych
- Liczba przepraw promowych: 5
- Liczba tankowań: 38
- Liczba litrów zużytego paliwa: 145
- Średnie spalanie: 2,64 l/100km
Koszty:
- Bilety autobusowe: Warszawa-Berlin. Berlin Warszawa 250zł
- Bilet lotniczy: Berlin- Santiago, Punta Arenas-Berlin 3150 zł
- Różnica w koszcie zakupu i sprzedaży motocykla: 1800 zł
- Rejestracja, ubezpieczenie motocykla: 300 zł
- Koszt paliwa zużytego dla przejechania 5,5 tys. Km: 920 zł
- Koszt odzieży motocyklowej (kurtka, spodnie, rękawice): 500 zł
- Pozostałe koszta (noclegi, bilety wstępu, żywność itd.) 5 tygodni: 5000zł
Komentarze 9
Pokaż wszystkie komentarzegratulujemy spełnienia jednego z wielu marzeń!! Pozdrawiamy Daria i Marcin-rowerzyści spotkani na Carretera Austral :) https://www.facebook.com/pages/Namiot-nasz-dom/415253111905128?ref=hl
OdpowiedzKurcze, odechciewa się pracować czytajac takie relacje. Demotywator w firmie ;) Gratuluję wyprawy.
OdpowiedzW ktrorym roku odbyles ta podroz cos mi tu nie gra,moja corka i wnuczkowie mieszkaja w chile juz od 10 lat,czesto tam latamy samolotami,znam ceny biletow,akurat z Berlina ,jezeli to rok 2008 moze ...
OdpowiedzCzas podróży: 2014 październik + Bilet Berlin- Santiago; Punta Arenas- Santiago zakupiony na koniec kwietnia 2014. W lipcu ten sam bilet można było i kupić za 2900zł. Połączenie Berlin - Santiago dla tych samych dat wychodziło drożej. Spalanie porównując z podobnymi maszynami (CBF 125) było wysokie: czasem by móc jechać >60km/h walcząc z wiatrem na południu trzeba było często redukować bieg do 3 i jechać na wysokich obrotach. Wyjazd w pełni niezależny.
OdpowiedzW tym momencie loty do SauPaulo i Rio kosztują w promocji 1700 PLN w dwie strony . Po prostu musisz trafić na promocję i z niej skorzystać. Musisz się dostosować do lotu, a nie lot do Ciebie, wtedy jest tanio. Po drugie znam Andrzeja, żadna firma go nie sponsorowała.
OdpowiedzTo się nazywa mieć marzenia i odwagę w ich realizacji ! Pięknie! (: G R A T U L A C J E :)
Odpowiedznie wazne gdzie byłes , wazne jak zapierdalales
OdpowiedzPo przeczytaniu tego artykułu powiem że kurcze naprawdę jestem pod wrażeniem :D Stary gratuluje bo nie wielu by się na taką przygodę zdobyło. Pozdro
Odpowiedz