Wagadugu 2012 - Burkina Faso welcome to
Jest godzina 19:22 czyli prawie 1.5h po tym jak w zwykły dzień Afrykańczyk siedzący obok mnie kończył pracę. Dziś los chciał, że nie był on taki zwyczajny zarówno dla niego jak i dla mnie. A wszystko zaczęło się tak niewinnie, podejrzewam, że już dzień wcześniej gdy wbrew logice będąc już jedną nogą w Burkina Faso (pieczątka wyjazdowa z Mali znajdowała się już w moim paszporcie) jednak oddałem się urokowi...
Zjeżdżam na upatrzoną z drogi polankę pod baobabem – jakoś tak upatrzyłem sobie te drzewa. Kojarzą mi się z wielką przygodą, z Afryką. Pewnie gdybym tego nie zrobił moje życie, moje przygody potoczyły by się zupełnie inaczej, a tak ...
Wspaniały, rześki poranek, budka policyjna – bo przejścia takiego znanego nam, z dawnej Europy tu nie ma. Ot dwa posterunki oddzielone od siebie o około 15 a może i więcej kilometrów. Pewnie bym się nie zatrzymał jak to czyniłem do tej dla zaoszczędzenia sobie czasu i kłopotów (dla obniżenia kosztów jadę bez ubezpieczenia i CdP ) ale droga jest poprowadzona tak, że prawie prawą sakwą zaczepiam o budynek posterunku. Zazwyczaj to kilka beczek wypełnionych piachem zwęża jezdnię ale motocyklem da się między nimi spokojnie przecisnąć. Tym razem szlaban na całej szerokości i ścieżka obok. Więc jadę.
Zdziwieni posterunkowi, nie wiedzą gdzie spałem, coś tam szperają w paszporcie w końcu się poddają i wbijają pieczątkę. Granica za mną, kilkanaście km po czerwonej, szutrowej afrykańskiej drodze, pierwsze miasto w Burkina Faso, dość duże i nowoczesne biorąc pod uwagę te które widziałem po Bamako. Wydaje mi się takie około 10.000, może nawet 15.000 mieszkańców. Kilka stacji benzynowych, dwa hotele, dużo ludzi, aut, motorowerów. Wyciągam mapę bo wiem tylko tyle, że muszę tu odbić na wschód, w lewo – mapa za wiele mi nie pomaga więc wybieram taką jakąś szerszą drogę - a może to ta... jeśli nie poprowadzi mnie tam gdzie ja chcę to może chociaż da coś w zamian – jadę, a co mi tam!
Mijam straganik przy wylotówce, jestem już prawie za miastem, coś karze mi jednak zawrócić i kupić coś do picia. Mnóstwo zgrzewek z napojami w tym ten jeden – wyśniony, wymarzony, ten który śnił mi się po ostatnich kilku nocach, nie pijany na co dzień w domu, utożsamiany z przygodą, czarny, gazowany – taki afrykański...zjeżdżam. Nie widzę lodówki ale to nic, dziś może być nawet ciepły. Niestety sklepik okazuje się być hurtownią i można tylko zgrzewkę zakupić. Dla mnie to za dużo. Wskazują mi bar. No cóż, będzie drogo, drożej niż w sklepie ale nie potrafię się opanować. Kupuję jeszcze jogurt, wodę pozdrawiam miejscowych i wychodzę. Wypijam mój napój i gdy zaczynam wciskać LS2kę na głowę słyszę nawoływania. To z baru. Ściągam więc przed sekundą nałożony kask.
- No w tym języku to my się nie dogadamy - myślę sobie ale idąc widzę co na migi pokazuje mi mój przyszły gospodarz już wiem, że tego dnia coś się będzie działo. Oczywiście na początku miałem na myśli jedynie problemy żołądkowe – jak się okazało zupełnie niesłusznie.
Biorę do ręki przyniesioną mi przez młodego, pracującego tu chłopca łyżkę. Nie przypomina tej naszej europejskiej ale nie jest też jakaś niezwykle inna, ot po prostu troszeczkę skromniejsza. Degustuję danie samym jej czubeczkiem, tak tylko by dać szansę moim kubkom smakowym na poczucie tego czym zachwyca się mężczyzna lecz Yves, bo tak mu było na imię, nalega bym usiadł i zjadł z nim do końca. Cóż było robić, no przecież nie odmówię, obiecywałem to sobie, że ten wyjazd będzie zupełnie inny, z zupełnie innym nastawieniem do Świata, do ludzi, do zwierząt, do wszystkiego.
Jemy tak łyżka za łyżką a mi jakoś tak łyso... nie, żeby mi włosy wypadły bo to już mam dawno za sobą... zamawiam więc drugą porcję, czegoś innego. Płacę równowartość 1,70zł w lokalnej walucie (CFA) i teraz jemy z dwóch wspólnych talerzy- raz z jednego, raz z drugiego. Dzieli nas kolor skóry, język, mnóstwo innych barier a jednak jesteśmy tu, siedzimy i zgodnie konsumujemy. Na koniec mój towarzysz przygody zamawia dwie kawy a po ich wypiciu zabiera mnie ze sobą na internet. Z tego co udało mi się zrozumieć prowadzi tuż obok kafejkę internetową. Ruszamy – mijamy bramę szpitala i już wiem, że raczej źle go zrozumiałem. Jak się okazuje zabiera mnie do swojego miejsca pracy a w zasadzie do miejsca gdzie oczekuje na nią - jest kierowcą jednego z 4 ambulansów. Placówka duża, widziałem oddział kardiologii, okulistyki, dentystyczny, chirurgiczny i kilka innych. Obiekt naprawdę na wysokim poziomie jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny – dalej się nie zagłębiałem (na razie) . Ogólnie pustki.
No więc internet... próbuję z notebooka mojego nowego przyjaciela ale jakoś tak po godzinie walki stwierdzam, że jednak wyjmę swój bo z tym będę walczył do jutra wieczór. Yves gdzieś ginie w końcu pojawia się z klapkami dla mnie po czym ciągnie mnie za rękaw i pokazuje gdzie mam łazienkę, gdzie mogę wziąć prysznic itp. Znów ginie na chwilę po czym wraca – tym razem ze słuchawkami i pokazuje na migi, żeby sobie na skype’a zadzwonił do rodziny. Po czym znów nie ma go kilka minut. Wraca z tłumaczem ale nie tylko. Przynosi ze sobą butelkę wody i butelkę coki jak podobno mawia się tu na colę. Oczywiście nie ma opcji bym za to zapłacił. Wspomina też bym się pomaleńku szykował na obiad.
Będzie wizytacja miejscowej stołówki – pomyślałem zadowolony – szpital pod nosem więc w razie jak by coś się działo...
Pewnie dla mojego szczęścia i zdrowia znów byłem w błędzie. Po raz kolejny zwrot o 180* i pełne zaskoczenie. Yves i tłumacz siadają na swoje motorki, nakazują mi to samo i jedziemy. Ja bez kasku, bo na jazdę nie byłem przygotowany, w klapkach, bez paszportu, dokumentów a wszystko to w palącym słonku. Dobrze, że to było tylko kilka km. Okazuje się, że jesteśmy w domu u mojego gospodarza. Poznaje mnie z rodziną - żoną i dwiema sympatycznymi córkami Florą i Vanessą .
Jedzenie już czeka. Jak to jest tu w zwyczaju, kobiety jadają to co zostanie po posiłku mężczyzn – pomimo iż to katolicki dom co wnioskuję po wiszącym na ścianie krzyżu. To jeszcze bardziej dziwi bo w taki sposób gościli mnie do tej pory jedynie muzułmanie i myślałem do tej pory, że jestem gościem jednego z nich. Nic bardziej mylnego.
Siadam we wskazanym miejscu. Denko odchyla się i mym oczom ukazuje się zwitek dwóch chudych rybek, dwa liście kapusty, jakieś lokalne warzywo oraz to coś co niedawno obserwowałem u Dogonów w Mali, piekielna przyprawa, coś co przypomina chili jest tylko odrobinę bardziej słodkawe. No i oczywiście ryż, całe mnóstwo ryżu.
Gospodarz nakłada – obie ryby dla mnie, kapusta , ryż, warzywko.... dla nich zostaje ryż i wspomniana wcześniej przyprawa w gęstym czerwonym bezmięsnym sosie. Zaczynamy jeść. Ja bije się z wyrzutami sumienia, że oni tak sam ryż i sos a ja tak na bogato... no ale pewnie to podobnie jak u nas – czym chata bogata. Jednak gdy tylko gospodarz wychodzi na chwilkę po coś wrzucam moje nietknięte rybki- jedną na talerz tłumacza, drugą na talerz gospodarza. I od teraz następuje kilku sekundowa żonglerka z talerza na talerz dopóki nie wraca Yves i nie zaprowadza porządku. Ustalamy śmiejąc się z tej sytuacji, że dzielimy się po równo. Oczywiście Yves nie wrócił z pustymi rękoma- przyniósł kolejną butelkę wody. Obmywa nią szklankę, nalewa wody i podaje. Cóż za szacunek dla gości. Jestem pełen uznania i jest mi jeszcze bardziej głupio. Afrykańczycy wiedzą bowiem , że dla białego człowieka – tylko butelkowana woda i podczas całego pobytu nie spotkałem się z sytuacją by ktoś zaproponował mi wodę do picia wprost ze studni czy z kranu.
Tuż po obiedzie zostaję zmuszony do zostania na noc. Za mocno to się nie broniłem - przyznaję się szczerze w końcu od zawsze marzyłem by zobaczyć jak żyją ludzie w innych częściach Świata ale tak naturalnie - bez tańców dla turystów za dewizy.
Oglądam więc na razie miejsce gdzie będę spał i wracamy do szpitala – na kawę! Ok 18 Yves kończy pracę i wracamy do domu. Tu pozwala mi się rozgościć przez 5 minut i zabiera mnie na kokę, czyli na miasto. Zadowolony z tego, że nie chcę pić piwa zamawia je sobie a kluczyki od swojej Yamahy oddaje mi – będę teraz jego szoferem. Ale na razie sączymy - każdy swój napój. Ulica długa na 200-300m, na jej końcach skrzyżowania, na każdym po jednej latarni. Kilka lampionów na straganikach, z głośników płynie reagge, jeżdżące masy chińskich motocykli, kurz spod kół ciężarówek, spaliny – brakowało tylko zapachu cygara i chyba poczuł bym się jak na Kubie. Nie wiem dlaczego to miejsce mi się tak skojarzyło, na Kubie nie byłem ale jakoś tak właśnie było.
Siadamy – jedziemy do mamy Yvesa. Tam degustacja lokalnego specjału – nie wiedziałem jak to się je więc duża czarna kobieca dłoń w kilka sekund rozgniotła zawartość stalowej miski, wymieszała z zielonym sosem i pokazała jak jeść. Średnie to coś było ;) ale spróbować spróbowałem...
Znów prowadzę 4 biegowy motocykl, co chwilę dostaję komendy – prosto, lewo, w prawo, ooo tu na podwórko. Dwa halogeny oświecają małą scenkę, 12-15 osób siedzi na ławeczce... a mnie zapraszają w blask reflektorów.
Nie no to już jakieś przegięcie jest – pomyślałem
Przyjechał redaktor lokalnego radia przeprowadzić ze mną wywiad. Dyktafonu brak, widzę tylko notes i długopis. Padają kolejne pytania: po co tu jestem, skąd , dokąd itd. Wszystko tłumaczył znajomy Yvesa który opuszczał nas tylko czasem i tylko na chwilkę. Po każdym przetłumaczonym zdaniu zebrana publika wzdycha a to z zazdrości, a to z podziwu, a to ze zdumienia.
Oczywiście wszystko zaaranżował mój nowy przyjaciel dziesiątkami telefonów. Obiad, kolację, wszystkie wizyty – u rodziny, znajomych. Poznałem tego wieczoru mnóstwo ludzi, zobaczyłem jak żyją, co robią, gdzie pracują. Zaznałem mnóstwo gościnności i jedyne co mogłem dać im w zamian to to czego mnie nauczyli tego wieczora - słowa dziękuję w ich lokalnym języku.
A więc BARKA moi kochani burkińscy przyjaciele. Do zobaczenia – gdzieś, kiedyś!
Rano ruszam by zobaczyć jak żyje się tu na prowincji. Takowe doświadczenia mam bowiem z Mali – tam zażyłem kontaktów i w mieście, i na prowincji – obydwa jakże inne światy, obydwa wspaniałe i tak odległe od tych naszych.
No więc ruszyłem, w zasadzie ruszyliśmy obaj bo moja droga wyjazdowa z miasta wiodła przecież obok szpitala. Po drodze poranny zwyczaj – kiosk, tu kupujemy 4 papierosy, potem kawa i bagietka z masłem, potem stacja benzynowa i 1L benzyny wymieszanej z olejem bowiem motocykl mojego przyjaciela to typowy dwusów. 1L, czasem ludzie kupują po 0,5L bowiem nie jest to taka tradycyjna stacja benzynowa, to rodzaj lokalnego małego biznesu. Duża 200L bańka z olejem, kilka małych baniek po 30-35L z benzyną, około 30 butelek szklanych mieszczących po 1000ml i do tego kilka mniejszych po 500ml. Na stację benzynową, taką normalną jeździ się tylko samochodem, lub czasem motocyklem czy motorowerem ale wtedy trzeba zatankować minimum 3L paliwa. Mniej nie można. Rano wszystkie te wspomniane szklane butelki są pełne. Potem, gdy zaczyna się ruch trzeba już swoje odstać i za pomocą lejka napełniane są pod klienta. Gdy ruch na chwilę słabnie właściciel takiej stacyjki napełnia szklane pojemniki benzyną by przyspieszyć cały proces i tym samym zwerbować do siebie klientów. A konkurencja jest duża. Oprócz 4-5 tradycyjnych stacji benzynowych widziałem dziesiątki tych malutkich. I jedne, i drugie cieszyły się sporym zainteresowaniem. Podobne obrazki widać tu nie tylko z paliwem. Podobna rzecz ma się również w przypadku zakupów dóbr domowych. Podobnie jak nie tankuje się motocykla na zapas, tak i do domu kupuje się miskę ryżu, czyli dokładnie tyle ile potrzeba nam dziś na obiad, kilka liści kapusty, papryczkę, kilka rybek. Tytoń... a i owszem, dostępny wszędzie, tak samo jak doładowania GSM. Są specjalne budki ale dostać to można zarówno w barze, w hurtowni jak i przy straganie na skrzyżowaniu. Jest wszystko i wszędzie – kwestia ceny. No, prawie wszystko...
Mijamy szpital, zatrzymuję się by się pożegnać ale... korzystam z kolejnego zaproszenia, na internet, na godzinkę, nie dłużej!
Mija może z 45 minut i wpada uradowany Yves, że ma kurs do Wagadugu, że jeśli chcę... nie no, muszę jechać, nie było nawet opcji, że nie! Znów przynosi mi w biegu klapki, kokę, zimną wodę na drogę, każe się przebrać w coś luźniejszego, zabrać kamerę, aparat i ruszamy w drogę.
Jak się okazuje zanim ruszymy jeździmy po mieście i zwozimy do szpitala kolejnych lekarzy, doktorów. Na koniec jedziemy do kolejnego, większego o około 3 razy nowego szpitala. Tam mam okazję przyjrzeć się bliżej panującym tu warunkom bo mimo że mocno się wzbraniam z szacunku dla pacjenta to Yves ciągnie mnie na siłę, bo przecież trzeba pokazać białemu jak się ma służba zdrowia w tej części Afryki, trzeba go poznać ze współpracownikami...
Sale naprawdę czyste, przestronne, bardzo dobrze wentylowane, dla każdego z 3 pacjentów sali jest szafka, gniazdko. Może nie jest to Europejski standard, może nie ma materaców anty-odleżeniowych, regulowanych, masowanych czy jakie tam mamy.... ale jak by mi przyszło tu leżeć nie uznał bym, że urąga to mojej osobie. Co dziwne sale puste, za to mnóstwo osób leży pod szpitalem. Leżą na przyniesionych z domów dywanach, własne palniki gazowe, naczynia do gotowania, jedzenia, wiadro do zmywania, miska do mycia i prania. Część z tych osób śpi, inni jedzą, jeszcze inni gotują. Tu suszy się pranie, tam ktoś dopiero pierze. Większość tych osób otoczona jest gromadką ludzi, wygląda to tak jak by całe rodziny były z chorym w tych ciężkich chwilach. Nie wiem czy są leczeni na chodniku, czy tylko czekają na coś... nie wiem – bariera językowa była zbyt duża by tego dociekać a tłumacza dziś nie było z nami. Lekarze – po ubiorze, sposobie zachowania no i pielęgnowanym stanowisku widać, że wykształceni ale nikt języka angielskiego nie znał. A poznałem chyba spory odsetek kadry szpitala, no dwóch bloków bo te dziś pokazywał mi Yves.
Jest. Znalazł się w końcu pacjent a w zasadzie to jego dokumentacja której szukaliśmy. Jako, że chcę się mocno wczuć w rolę staram się pomagać w pracy. Mimo że pacjentka jest z rodziną pomagam w załadowaniu jej bagażu. 3 duże nylonowe worki – tyle zabrała ze sobą starsza kobieta. Chora z rodziną z tyłu, ja z kierowcą z przodu. Biały Land Criuser rusza. 800-900 metrów wyboistej drogi i tuż przed asfaltem słyszę syreny. Tak, to my! Ruch na ulicy staje, wbijamy się na asfaltową nić drogi i jedziemy do celu. Przed nami 185km. Jedziemy dostojne i ekonomiczne 90km/h ale mimo to przy choć najmniejszym zagrożeniu syrena wyje a do modulowani jej dźwięku służy oddzielny przyrząd. Były chwile gdy Yves prowadził auto , obsługiwał syrenę, palił papierosa i … rozmawiał przez telefon ! A ja się nie bałem. Na liczniku Toyoty było blisko 180.000km a on jechał tak jak by zrobił tym autem co najmniej 1.800.000km. Wjeżdżał wszędzie tam gdzie wydawało by się, że nie zmieści się auto klasy miejskiej. Czułem się naprawdę bezpiecznie, na tyle ,że nie zapiąłem nawet pasów. Zresztą nie kazano mi się tym przejmować.
Wracamy na pusto, na obrzeżach Wagadugu mnóstwo straganików, stacji benzynowych, restauracyjek, knajpek. Po raz drugi dnia dzisiejszego tankujemy nasz Ambulans... nie bierzemy żadnej faktury, nie dostajemy żadnego paragonu. Ot, podjeżdżamy, przez szybę wystaje banknot 10.000 CFA (ok 15 euro) i bez gaszenia silnika przyjmujemy około 15 litrów ON i ruszamy dalej. Bez wysiadania z auta, wszystko w 1 minutę.
Pora obiadowa, czas coś przekąsić. Zjeżdżamy do przydrożnej restauracji, zostaję zaproszony na zaplecze gdyż okazuje się, że biznes ten prowadzi rodzona siostra Yvesai jej dwie córki. Siadamy. Znów pojawia się piwo, zimna kola. Znów dostaję kluczyki.... Dosiadamy się do wielkiej michy ryżu, można by rzec potężnej. W niej, jako wypełnienie kilka liści kapusty, kilka innych warzyw i głowy ryb. Jak tłumaczą mi reszta poszła do baru, na dania dla klientów. Nie marnuje się tu dosłownie nic ! Dostaje łyżkę a reszta je dłońmi. Ryż formują w kulki, wkładają do ust, żują a w tym czasie dobierają się do kolejnej rybiej głowy.
Najedzeni pakujemy się do auta i po około 50 km tankujemy za kolejne 10.000CFA. Bez sensu. Po raz 4 gdzieś w lokalnym sklepie kupujemy kolejne dziś 4 papierosy. Nie wiem gdzie tu logika.
Droga powrotna mija szybko, tym bardziej, że jedziemy już sami więc możemy się powygłupiać w rytm muzyki grającej na full. Tak, Yves kochał głośną muzykę. Co leciało... a specjalnie na moją prośbę jakieś lokalne klimaty - całkiem sympatyczne.
Wracamy do szpitala, zwracamy dokumentację i dostajemy następne zlecenie. Nocny kurs do Wagadugu. Mamy około godzinę na przygotowanie auta. Myjemy więc światła, szyby, koguta, sprzątamy na szybko wnętrze które całe pokryte jest kurzem. Widać, że dawno tu nikt porządków nie robił. Czas zatankować auto po raz kolejny. Tym razem jedzie z nami ktoś ze szpitala dumnie dzierżąc w ręku plastikowy pieniądz.
No w końcu będzie do pełna – pomyślałem
Nic bardziej mylnego. W zbiorniku ląduje raptem 25Litrów co ledwie wystarczy na dojazd, a gdzie powrót... nie wiem, może tam, w Wagadugu Yves dostawał pieniądze na powrót ? Miałem go o to zapytać ale zapomniałem.
Dzień kończymy po 23, i nie był to ostatni dzień naszego obcowania. Spędziłem tam wspaniałe chwile, miałem swoje 4 kąty, łóżko a przy nim wentylator, wiaderko i kubeczek służył mi jako prysznic, zostałem nakarmiony tyle ile dałem radę zjeść, oprany i wyprawiony w dalszą drogę. Życzył bym sobie by biały człowiek potrafił tak dla białego człowieka bo o taki stosunek do czarnego człowieka chyba nie mam co nawet prosić....
Komentarze 1
Pokaż wszystkie komentarzeA gdzie kolega z którym jechałeś?
Odpowiedz