Skuterem do Turcji, czyli gdzie diabeł nie może... - strona 2
Nasz następny postój zaplanowaliśmy już w Kapadocji. Tego samego dnia w Zelve, w przepięknym muzeum-skansenie zwiedziliśmy trzy doliny, w których skałach wydrążone zostały świątynie oraz domostwa, w tym również wielopoziomowe mieszkania. Co ciekawe, rejon ten był zamieszkały do 1952 roku! Podobnie jak w innych miejscach w Kapadocji, w dolinie Zelve znajdują się jaskinie dawniej zamieszkiwane przez tryglodytów. Podobno materiał, w którym wydrążono skalne mieszkania, można bez problemów formować nawet zwykłą metalową łyżką - ważne tylko, by czymś mocniejszym zerwać pierwszą, twardą warstwę skał, gdyż głębiej materiał jest plastyczny niczym mokry piasek. W Derinkuyu bardzo łatwo trafić do wejścia do jednego z najbardziej znanych podziemnych osad. Zwiedzanie rozpoczyna się oczywiście w kasie, obok której można podziwiać wylot szybu wentylacyjnego, którym wtłaczane było świeże powietrze na kolejne piętra podziemnego miasta. Według lokalnego przewodnika, obecnie przyjmuje się, iż okoliczne podziemne „metrolpolie" były (lub są nadal) połączone tunelami, przez co podczas najazdów arabskich lokalna ludność mogła komunikować się, bez konieczności wychodzenia na powierzchnię gruntu. W podziemnym mieście wszystko było doskonale zaplanowane - pierwszy poziom służył jako zagrody dla zwierząt, poniżej znajdowały się pomieszczenia kuchenne, tłocznie wina, magazyny żywności, sypialnie oraz świątynie. Mieszkańcy wyposażyli swoje podziemne miasto w system komunikacji głosowej, przypominający swą funkcjonalnością współczesny telefon. Z Kapadocji wyruszyliśmy na wschód, ku kurdyjskim górom, których to przełęcze na wysokości 2000 metrów nad poziomem morza musieliśmy sforsować naszą dość mocno obładowaną, 23-konną Yamahą. Podczas tego etapu skuter miejscami osiągał prędkość kilkunastu kilometrów na godzinę jadąc pod górę, ale za to po każdej przełęczy nadrabialiśmy stracony wcześniej czas pędząc na przysłowiowe złamanie karku. Dociążenie bagażem oraz odpowiednio nisko rozlokowany środek ciężkości powodował, iż Majesty fantastycznie trzymała się drogi. W rejonie Hanyeri wąska, górska serpentyna również była w remoncie, przez co niektóre jej fragmenty musieliśmy przebyć po szutrze. Wieczorem, po długiej i emocjonującej jeździe dotarliśmy w rejon jaskini Magarasi (okolice Tekir), gdzie znaleźliśmy fantastyczny kemping z wodną klimatyzacją, czyli tarasami pod którymi leniwie przepływał górski strumyk. Jaskinia Magarasi nie należy do „przewodnikowych" atrakcji Turcji. Kiedyś można było nawet kupić bilety wstępu do niej, natomiast dziś, po tej pięknej, ogromnej, trójpoziomowej jaskini, oprowadzają chłopcy z okolicznej wioski. Na darmo szukać wejścia do pieczary w okolicy strumienia, wzdłuż którego dociera się do podnóża Magarasi - aby dotrzeć do groty, należy około 30 minut wspinać się po zboczu, by następnie zeskakując po ogromnych głazach, dotrzeć do pierwszego poziomu jaskini. Trzeci, najniższy poziom zakończony jest stromym urwiskiem, którym w dół spada rozpędzona woda z jeziora, znajdującego się na dnie drugiego poziomu groty. W kraju Kurdów należy być przygotowanym na częste patrole wojskowe - nas taki oddział zatrzymał, kiedy podróżowaliśmy przepiękną, widokową górską drogą w kierunku Kahramanmaras. Uzbrojeni wojskowi, którzy wyskoczyli z terenówki i zatarasowali całą drogę, bardziej przypominali partyzantów. W zasadzie tylko napis „Army" na jaskrawo-zielonych kamizelkach zdradzał, że możemy być spokojni, bo mamy do czynienia z wojskiem. Trasa w kierunku północno-wschodnim, w stronę góry Nemrut obfituje w liczne roboty drogowe. Zarówno główna, jak i boczna poprzeplatane są długimi na wiele kilometrów odcinkami szutrowymi, na których momentami kompletnie nic nie było widać, szczególnie, gdy z przeciwka nadjeżdża wielka ciężarówka, czy turystyczny autobus. Miejscami trasa była nawet dość równa, przez co możliwe było utrzymanie na gruntowej drodze prędkości dochodzącej nawet do 60 km/h. W innych miejscach, nierówności były tak duże, iż miałem szczere wątpliwości, czy Majesty da radę... Zmęczeni upałem dotarliśmy chwilę przed zachodem słońca na jedyny w okolicy kemping, ulokowany w wiosce w masywie góry Nemrut, z której rozciągał się zapierający dech w piersiach widok na dolinę Eufratu. Na zwiedzanie okolicy przeznaczyliśmy cały jeden dzień. Rozpoczęliśmy rano, od wykupienia biletu wstępu do Parku Narodowego, wewnątrz którego znajdują się dwie główne atrakcje - góra Nemrut oraz ulokowane na jej szczycie gigantyczne posągi i Arsemeia. Nie dane nam było dotrzeć na wierzchołek Nemrut Dagi w siodle Majesty, która 9 kilometrów przed szczytem na naprawdę ostrym wzniesieniu skapitulowała i po prostu stanęła - jadąc bez bagażu, na lekko! Ponieważ ani Magda, ani ja nie wiedzieliśmy, jak daleko jest do szczytu (o błoga niewiedzo!) rozpoczęliśmy powolną wędrówkę w górę asfaltowej drogi, co zakręt łudząc się, że to już... że oto ukaże się naszym oczom zastęp ogromnych figur. Szczęśliwie wcześniej minęliśmy wioskę, w której udało nam się złapać „stopa" i za cenę 20 dolarów zostaliśmy zawiezieni busem na szczyt oraz odtransportowani z powrotem do wioski. Widok na wschód, zachód, północ i południe Turcji z góry Nemrut wart jest każdych pieniędzy! Przepięknie w oddali na horyzoncie lśnił wijący się Eufrat. Sam wierzchołek góry stanowi jedno z najważniejszych stanowisk archeologicznych, związanych z kulturą późnego okresu hellenistycznego. Nazwa tego miejsca pochodzi z kręgu kultury Mezopotamii (III tysiąclecie p.n.e.) i wywodzi się od legendarnego Nemroda. To miejsce, te ogromne kamienne figury, które patrzą na wschód oraz zachód, robią niesamowite wrażenie. Niżej - już ponownie na skuterze - zwiedziliśmy mniejszy, choć równie interesujący kompleks Arsemeia, a dzień zwieńczyliśmy brodzeniem w Eufracie, w cieniu oryginalnego rzymskiego mostu, przerzuconego wieki temu nad tą mityczną rzeką. Kolejnego dnia, na pokładzie promu towarowego, przekroczyliśmy Eufrat, wcześniej niemal potrącając żółwia, który swobodnym krokiem przechodził przez drogę. Z powodów niezależnych od nas, czyli konieczności stawienia się Magdy w swojej pracy punktualnie na czas, musieliśmy zmienić nasze plany, które wstępnie zakładały podróż w stronę Araratu oraz granicy gruzińskiej i wizytę w Ani. Z tego też powodu, z Siverka odbiliśmy na południe do Sanliurfy, gdzie w serwisie Yamaha zrobiłem całkowity przegląd skutera oraz wymieniłem olej za, uwaga... 40 złotych! Podczas bardzo miłej pogawędki z właścicielem serwisu, również globtroterem motocyklowym, okazało się, iż kilka tygodni wcześniej, w tym samym serwisie gościła dwójka dziennikarzy z Polski, z Programu 3 Polskiego Radia, którzy na nowych Yamahach Tenere objechali Ziemię! Wyjeżdżając z miasta, kierując się w stronę ostatniej atrakcji turystycznej tej wyprawy - doliny Ihlary - mieliśmy świadomość straty widoku Araratu, który tak bardzo chcieliśmy ujrzeć... Czuć też było niesamowitą wręcz bliskość Syrii, od której dzieliło nas zaledwie kilkanaście kilometrów. Odkręcając manetkę, już na nowo wybudowanej autostradzie, jadąc w stronę Adany, byliśmy prawdopodobnie jedynymi Polakami, którzy na skuterze dotarli tak daleko na południe, ba którzy we dwoje, na jednej 250-tce dotarli do Azji! | | |||||||||||
Komentarze 7
Pokaż wszystkie komentarzePięknie napisane klanger po prostu wciąga Fakt , dobrze że tu opublikowałeś a nie na CR {Szkoda że taki fajny klub rozpadł się przez jedną osobę M }
OdpowiedzRewelacyjna wyprawa , nie jeden z większą maszyna nie ruszył by się dalej.. a tu Turcja pojemność 250cm i skuter !!! BRAWO
OdpowiedzWiesz nie od dziś, Klangerku, że podziwiam Was za tę eskapadę. Zwłaszcza Magdę. Fajnie, że zamieściłeś tę relację właśnie tu.
OdpowiedzPodziwiam i gratuluje udanej wyprawy! Pozdrowienia dla wytrwalego plecaczka!
Odpowiedzco tu gadać - respect....
Odpowiedzpierwszorzędny opis ;)
Odpowiedz