Gdzie diabeł nie może, tam Majesty 250 pośle, czyli dwie osoby na kilkunastoletnim maxi-skuterze średniej wielkości docierają do miejsc, do jakich najprawdopodobniej żaden skuter z Polski jeszcze nie dotarł Wyprawa w telegraficznym skrócie: dwie osoby na kilkunastoletnim maxi-skuterze średniej wielkości docierają do miejsc, do jakich najprawdopodobniej żaden skuter z Polski jeszcze nie dotarł. Podczas kilkunastodniowej wyprawy pokonany został dystans ponad 7000 kilometrów, czyli taki, który przez wielu polskich motocyklistów uznawany jest za „godny" całego sezonu! Dodać należy, iż wszystko to odbyło się na 23-konnym jednośladzie. Ruszając spod domu, wiedziałem że gdzieś na trasie będzie trzeba wymienić rozrusznik, gdyż ten, który uruchamiał naszą Yamahę Majesty 250 dotychczas, przed przysłowiową godziną zero wyzionął ducha. Pikanterii dodawał fakt, iż skuter kilka dni wcześniej odebrany został od mechanika, który obok częściowego remontu silnika, regenerował również wspomniany starter... Szczęśliwie usterka ujawniła się jeszcze w Polsce. Zmuszony byłem (by dostać się do wadliwej części) całkowicie rozebrać skuter, w trakcie czego wyszły na jaw kolejne niedoróbki mechanika. Klakson nie działał i nie dzięki tajemniczej, czarnoksięskiej sile, lecz przez niedokręcone do akumulatora kable... Wibracje skutera, które się ujawniły po naprawie, okazały się być skutkiem luźnych (niektóre już powypadały) śrub mocujących zbiornik paliwa... Fakt, iż to wszystko wyszło na jaw w dniu wyjazdu, pozwoliło nam bez większych problemów zamówić „nowy-używany", ale co najważniejsze działający rozrusznik, a maszynę poprawnie złożyć do przysłowiowej kupy. Zapasowy starter odebraliśmy po drodze, kiedy to po przemiłym noclegu u naszego klubowego przyjaciela, Gonza z Klubu Skuterowego Wrocław oraz Niezależnej Grupy Skuterowej - SKUT, kierowaliśmy się w stronę Czech, Słowacji, a dalej Turcji. Pierwotny plan wyjazdu zakładał przejazd przez Turcję, wizytę w Gruzji, transport morski do Rosji i powrót do Poznania ukraińskimi, znanymi nam już drogami. Niestety okazało się, że prom z Sochi (Rosja) do gruzińskiego Poti jest typowo pasażerski i po prostu nie ma na nim miejsca dla nawet tak niewielkiego skutera, jakim jest Majesty 250. Inna sprawa, że nie da się też zarezerwować drogą elektroniczną biletów, a bez nich nie można uzyskać (w prosty i tani sposób) wizy rosyjskiej. Chcąc jednak zwiedzić nieco więcej niż port w Sochi (marnując czas w oczekiwaniu na prom, który może, ale nie musi przypłynąć), podjęliśmy decyzję, iż do Turcji pojedziemy i wrócimy tą samą lądową drogą, przecinając na wskroś Bałkany. Trasę do Turcji, a nawet dalej do Istambułu streścić można do kilku czynności - naprzemienne spanie, jedzenie, kierowanie, tankowanie skutera, przekraczanie granicy. Droga z Polski w stronę Bosforu jest dobrze oznakowana, przez co bez większych kłopotów, z pomocą zwykłej papierowej mapy, dotarliśmy po kilku dniach na granicę turecką. Tutaj należy wykupić wizę turystyczną oraz najlepiej zaopatrzyć się również w kartę elektroniczną na autostrady (prepaid), dzięki czemu dalsza podróż jest znacząco ułatwiona. Z pewną dozą nieśmiałości przemieszczałem się przez zatłoczony popołudniowym ruchem Istambuł, mając w pamięci przeczytane przed wyjazdem z kraju opowiadania o tureckim, ulicznym horrorze... Tragedii drogowej nie potwierdzą, ani ja - kierowca, Klanger, ani moja współtowarzyszka podróży - Magda. Sposób jazdy w Turcji jest dość specyficzny, kto pierwszy ten lepszy i temu należy, ba, trzeba ustąpić. Im szybciej motocyklista się tych reguł nauczy, tym lepiej i bezpieczniej dla niego. Istambuł przejechaliśmy w kilkadziesiąt minut, omijając poboczem wypadek, który spowodował powstanie kilkukilometrowej kolejki aut. Na jednej ze stacji benzynowych za Izmitem, okazało się, iż żywot rozrusznika faktycznie dobiega końca i następne odpalanie prawdopodobnie możliwe będzie do przeprowadzenia tylko przy pomocy nowej części, bezpiecznie transportowanej z Polski. Wymianę przeprowadziłem samodzielnie na poboczu drogi numer 140 przecinającej góry, którą następnego dnia dotarliśmy na przedmieścia Ankary. Trasa nr 140 jest niezwykle widokową drogą - okolica jest sucha, gorąca i miejscami bardzo niegościnna, a awaria motocykla w tych warunkach... Ech, lepiej nawet o tym nie myśleć! Po drodze, w Baypazari korzystając z pomocy lokalnych mechaników w strefie serwisowej Yamaha, wymieniliśmy olej w Majesty, gdyż od poprzedniej wymiany, dokonanej bezpośrednio przed wyjazdem z kraju, minęły właśnie 3000 kilometrów. Określenie „strefa serwisowa" najlepiej opisuje to miejsce. Cztery sklepy motocyklowo-rowerowe, w tym jeden z naklejką Yamaha na szybie, stanowią swego rodzaju jeden organizm, wspólnymi siłami naprawiający każdy uszkodzony pojazd mechaniczny. Z pierwszego sklepu pochodził klucz do odkręcenia spustu oleju, z drugiego pojemnik na zużyty olej, w trzecim właścicielem jest mechanik, który dyrygował całym tym przedsięwzięciem, jakim jest wymiana oleju w naszym skuterze. Z czwartego przyszedł staruszek, który zaoferował Magdzie stołek, by sobie odpoczęła (bo pewnie zmęczona jest po całodziennej jeździe na skuterze). W ramach wymiany oleju poczęstowani zostaliśmy herbatą przez Pana, który małe szklaneczki niósł specjalnie dla nas z odległości kilkudziesięciu metrów! Wszystko to odbywało się na środku wąskiej ulicy, po której przepychały się co chwilę auta. Nie płacąc nic za usługę, w dalszą drogę ku Ankarze ruszyliśmy po bardzo miłej pogawędce, podczas której odpowiedzieliśmy na pytania skąd jesteśmy, dokąd jedziemy (i czy na pewno „tym" - w sensie skuterem) oraz co robimy (zawód) i czy jesteśmy małżeństwem. Stolicę Turcji, podobnie jak Istambuł minęliśmy autostradową obwodnicą, wcześniej jednak pokonując kilkadziesiąt kilometrów szutrową nawierzchnią drogi numer 140, która aktualnie była remontowana i na której w najbliższych dniach kładziony będzie nowy asfalt. System budowy dróg w Turcji jest dość prosty, na odcinkach dochodzących nawet do 50 km wysypywany jest żwirowy podkład, który częściowo ubijany jest przez jadące auta, następnie po wygładzeniu walcem, na żwir nanoszona jest cienka warstwa smoły, a dalej drobny żwirek. Kamyki te wbijane są w czarną maź przez auta, a gdy miejscami odkryta zostanie warstwa smoły, ponownie rozsypywane są tam kamyczki. Dzięki takiej technologii tureckie drogi, pomimo wysokich temperatur, są równe i charakteryzują się doskonałą przyczepnością. Wieczorem, po całym dniu jazdy, dotarliśmy w ciekawy archeologicznie rejon centralnej Turcji, do miasta Hattusas, które kilka tysięcy lat temu było stolicą hetyckiego państwa. Założono je na ściętym wierzchołku wzgórza o powierzchni ok. 1,8 kilometra kwadratowego. Hattusas składało się z dwóch jednostek: wewnętrznej cytadeli z budynkami administracyjnymi i świątyniami oraz z właściwego miasta opasanego murami z trzema potężnymi bramami. Jedna z bram ozdobiona była reliefem lwa, inna wojownika oraz sfinksa. Na terenie miasta wzniesiono cztery zespoły świątynne, których ruiny do dziś można zwiedzać. W trakcie badań archeologicznych odnaleziono w Hattusas jedną z najstarszych królewskich bibliotek z terenów Bliskiego Wschodu, liczącą 1 300 tabliczek. Kilka lat temu odrestaurowano fragment murów obronnych, dzięki czemu dziś można mieć choćby minimalną świadomość, jak potężne było to miasto. | |
Komentarze 7
Pokaż wszystkie komentarzePięknie napisane klanger po prostu wciąga Fakt , dobrze że tu opublikowałeś a nie na CR {Szkoda że taki fajny klub rozpadł się przez jedną osobę M }
OdpowiedzRewelacyjna wyprawa , nie jeden z większą maszyna nie ruszył by się dalej.. a tu Turcja pojemność 250cm i skuter !!! BRAWO
OdpowiedzWiesz nie od dziś, Klangerku, że podziwiam Was za tę eskapadę. Zwłaszcza Magdę. Fajnie, że zamieściłeś tę relację właśnie tu.
OdpowiedzPodziwiam i gratuluje udanej wyprawy! Pozdrowienia dla wytrwalego plecaczka!
Odpowiedzco tu gadać - respect....
Odpowiedzpierwszorzędny opis ;)
Odpowiedz