Południowa Europa motocyklem - MotoEuro 2010
MotoEuro, czyli dwie osoby, jeden motocykl i 5500 kilometrów w ciągu 21 dni na południu Europy
Z Białegostoku wyruszyliśmy skoro świt, pierwszego dnia czekało na nas 530 km polskich dróg. Pogoda dopisywała przez cały dzień. Tuż przed Lublinem, ku wielkiemu zaskoczeniu spotkaliśmy znajomego, który zaraził Rafała pasją do motocykli, wracał z Macedonii. Z uśmiechem na twarzy i obolałym siedzeniem około 17:00 dojechaliśmy do Soliny, gdzie mieliśmy spędzić pierwszą noc. Zdążyliśmy jeszcze obejrzeć zachód słońca spacerując po zaporze w Solinie. Następnego ranka, szybko zapakowaliśmy wszystko na motocykl i spragnieni wrażeń ruszyliśmy dalej. Tego dnia na odcinku do granicy Słowacji dostałam namiastkę tego co czekało mnie w Bośni i Hercegowinie, Czarnogórze i Chorwacji. Z jednego zakrętu wjeżdżaliśmy w następny. Była to moja pierwsza wyprawa motocyklem, dlatego robiło to na mnie ogromne wrażenie i budziło różne emocje. Po kilku godzinach w siodle dotarliśmy do Koszyc. Tam udaliśmy się na camping przy Alejovej. Ogarnęło nas lekkie zdziwienie, kiedy okazało się, że przy polu namiotowym biegnie droga ekspresowa. Rozbiliśmy nasze M1 i pojechaliśmy zwiedzać historyczne centrum Koszyc. Starówka uwodzi swym urokiem. Kolorowe kamienice nadają jej niezwykłego charakteru. Największą ozdobą jest gotycka Katedra Świętej Elżbiety, Kaplica św. Michała, wieża św. Urbana. Można odpocząć, zrelaksować się przy fontannach, gdzie woda leci w takt muzyki. Wiadomym też faktem jest, że człowiek nie wielbłąd, pić musi, więc nie omieszkaliśmy spróbować wyrobów tamtejszych browarów. Muszę przyznać, że piwo Słowacy mają bardzo dobre, a do tego „prażony syr i hranolky” pasują wyśmienicie. Po kilkugodzinnym zwiedzaniu trzeba było jednak wracać, odpocząć, następnego dnia czekało na nas kolejne 360 km. Noc minęła szybko, budzik dzwonił wcześnie. Wyjeżdżając udało nam się obudzić wszystkich sąsiadów warkotem silnika. W końcu to wakacje, nie można spać za długo.
Plan na ten dzień był prosty – Siófok nad największym jeziorem Europy Środkowej. Pogoda od rana zapowiadała się całkiem nieźle, jednak 60 km przed Balatonem złapał nas deszcz. Zdecydowaliśmy przeczekać niesprzyjającą pogodę na stacji benzynowej, a jak się później okazało nie tylko my. Spotkaliśmy sympatyczną parę Czechów, również podróżujących motocyklem. Podczas rozmowy dowiedzieliśmy się, że byli już nad Balatonem i z chęcią wracają w to miejsce, następnie mieli się udać do Chorwacji na Krk. Czas upłynął szybko i przyjemnie, deszcz minął, więc wsiedliśmy wszyscy na motocykle i ośka. Niestety pogoda poprawiła się tylko na chwile, a Balaton przywitał nas deszczem i ogromnym wiatrem. Podczas rozbijania namiotu musieliśmy się mocno nagimnastykować i uważać żeby nie zwiało nam tropiku... Mimo deszczu i silnego wiatru jezioro zrobiło na nas niesamowite wrażenie. Następnego dnia okazało się, że rozbiliśmy się w „polskim zagłębiu”, dookoła było wielu polaków. Tutaj mieliśmy spędzić 2 dni. Balaton jest wspaniałym miejscem na urlop, dla zwolenników aktywnego wypoczynku jest wiele atrakcji, szkółki sportów wodnych, narty wodne i wiele innych.
Kolejnym etapem naszych wojaży była Bośnia i Hercegowina. Granice Węgier przekraczaliśmy w Barcs, więc zobaczyliśmy jeszcze kawałek, jak się okazało nudnej Chorwacji. Następne przejście graniczne Bosanska Gradiska. Tutaj już kolejka i około godziny oczekiwania w 35-stopniowym upale, bez najmniejszego wiatru. Wreszcie wjechaliśmy do kraju, który tak bardzo nas ciekawił i intrygował. Pierwsze co rzuciło nam się w oczy to duże, żółte, znaki drogowe opisane cyrylica bośniacką, oraz chaos na drogach. Naszym celem było stare miasteczko, położone w górach – Jajce. Bardzo miłym zaskoczeniem w tym kraju były niskie ceny paliw. Droga początkowo nie zachwyca, jednak znając historię kraju, widać jak się odbudowuje. Obok zniszczonych, starych domów, stoją piękne nowe budynki. Stan jezdni, jak się okazało jest często lepszy, niż w Polsce. Wrażenia i widoki zapierające dech zaczynają się wraz z Górami Dynarskimi. Droga jest wąska i prowadzi przez serce gór, niejednokrotnie przejeżdżaliśmy przez tunele, które zostały po prostu wydrążone w skale. Mimo pięknych krajobrazów trzeba jednak bardzo uważać na drodze. Jezdnia jest kręta, z jednej strony ogromna skala, z drugiej zaś przepaść, a w dole rzeka. Bośniacy jeżdżą dość brawurowo, często pojazdami, które lata świetności mają już dawno za sobą. Wyprzedzają co się da i kiedy tylko się da, np.: przed zakrętem po prostu zaczynają manewr i trąbią. Mimo wszystko był to najciekawszy i najpiękniejszy odcinek naszej trasy. Pogoda dopisywała nam przez cały dzień, ale jak to w górach, bardzo szybko się to zmienia. 40 km przed celem złapał nas deszcz, później grad. Oboje stwierdziliśmy zgodnie, że mimo to, jedziemy dalej, po za tym ciężko tam było o jakieś schronienie. Gdy już dojechaliśmy na miejsce i zobaczyliśmy piękne, stare miasteczko otoczone górami, przestały nam przeszkadzać mokre ubrania i woda spływająca po plecach. Wiedzieliśmy jednak, że na tą noc musimy znaleźć jakiś pokój, żeby się wysuszyć. Wjechaliśmy do centrum i szybko zauważyliśmy szyld z napisem „rooms - 8 euro”. Zostawiliśmy rzeczy i poszliśmy zobaczyć miasteczko. Droga z pensjonatu do centrum biegła wzdłuż rzeki. Zachodzące słońce pięknie odbijało się od tafli wody. Idąc wzdłuż Plivy dotarliśmy nad wodospad, magiczne miejsce, szum wody, delikatna mgiełka, a w ciągu dnia piękna tęcza. Cały ten klimat sprawił, że postanowiliśmy zostać tam o 1 dzień dłużej niż planowaliśmy. Miasteczko jest bardzo urokliwe, turystów jest niewielu. Z żalem, ale również głodni nowych wrażeń opuszczaliśmy Jajce. Następnym punktem naszej podróży miał być Mostar. Camping w okolicach Mostaru znaleźliśmy już wcześniej, więc tym razem mieliśmy adres, pod który się kierowaliśmy. Zdani jednak byliśmy na znaki drogowe i mapę tradycyjną, gdyż nawigacja pokazywała tylko główną drogę biegnącą przez Bośnię. Po kilku godzinach jazdy trafiliśmy na camping w Blagaj – Aganovac River Camp. Było trzeba widzieć nasze miny, kiedy usłyszeliśmy biegły angielski właściciela. Wcześniej dogadywaliśmy się po trochu rosyjskim, angielskim, polskim, aż ręce bolały. Dostaliśmy mapkę z okolicznymi atrakcjami turystycznymi i ruszyliśmy na stare miasto Mostaru. Miasto położone jest nad Neretwą. Kamienne, białe koryto oraz brzegi rzeki kontrastują z głęboko turkusową jej barwą. Woda jest ciepła, turyści moczą w niej nogi, a śmiałkowie skaczą ze Starego Mostu, jak również z wysokich skalistych brzegów. Wąskie, kamienne uliczki, nad którymi tłoczą się niewielkie, kolorowe domy tureckie sprawiają, że klimat na starym mieście jest bardzo egzotyczny. Co ciekawe, nie mieliśmy problemu, w porozumiewaniu się ze sprzedającymi, w języku polskim. Charakterystyczne wokół Mostaru są też muzułmańskie cmentarze z nagrobkami w postaci małych, białych słupków. Warto też skosztować kuchni bałkańskiej, w szczególności burka - jest to najpowszechniejsze, a jednocześnie pyszne danie, które możena kupić niemal na każdym kroku - okrągłe placki z ciasta nadziewane mięsem, serami lub warzywami. W samym Blagaj nie mogliśmy nie obejrzeć niepowtarzalnego typowo tureckiego domu derwiszy, który jest „przyklejony” do skały w przepięknym miejscu gdzie rzeka Buna wypływa na powierzchnię. Następnego dnia rano, dostaliśmy ręcznie narysowana mapę i ruszyliśmy w stronę Trebinje. Jechaliśmy mało uczęszczaną drogą, często mijając opuszczone, zniszczone domy, z dziurami po kulach w murach. Górzysty krajobraz zmienił się w tereny przypominające dziki zachód, jak ze starych westernów.
W Czarnogórze drogi prowadziły nas przez góry. Kierowaliśmy się w stronę Morza Adriatyckiego. Pokonywaliśmy zakręty, zachwycałam się górskimi pasmami i śródziemnomorskim słońcem, aż za kolejnym zakrętem, w oddali, pomiędzy szczytami pojawił się lazur Adriatyku. To miejsce było niesamowite, wszystkie najpiękniejsze wytwory natury można było podziwiać z jednego punktu. W Montenegro mieliśmy spędzić kilka dni w okolicach Kotoru. Zatoka Kotorska jest z pewnością najbardziej malowniczą częścią wybrzeża Adriatyku. Wysokie góry schodzące prosto do morza, małe wysepki na wodzie, no i droga momentami biegnąca metr od brzegu. Przejeżdżaliśmy wybrzeże poszukując noclegu. Małych campingów bez wody bieżącej jest sporo. Mieliśmy tam zostać kilka dni, więc szukaliśmy czegoś z łazienką. Nie obyło się bez chwili grozy. Skręciliśmy w boczną uliczkę, która okazała się bardzo stroma i pokryta żwirem. Wjeżdżając napotkaliśmy przeszkodę, jakaś kobietka postanowiła sobie wyjechać autem. Jeszcze nigdy nie udało mi się zeskoczyć z motocykla tak szybko jak w tamtej chwili, Rafał nie zdążył nawet wrzucić pierwszego biegu. Na szczęście pani za kierownicą nas wreszcie zauważyła i obyło się bez większych kontuzji. Camping udało nam się znaleźć kilka kilometrów za Kotorem, przy samej wyspie San Stefan. Nie można powiedzieć, że był to wypasiony camping, ale przynajmniej miał łazienkę, koedukacyjną, z toaletami „na małysza”, ale za to była słodka woda bieżąca. Mnóstwo ludzi, najwięcej turystów z Włoch. Nie czuliśmy się tam zbyt dobrze, ale mieliśmy nadzieje, że plaża nam to zrekompensuje. Plaże nad Adriatykiem są kamieniste, ale dzięki temu woda jest czysta i przejrzysta. My wybraliśmy kompielisko blisko wyspy Święty Stefan. Wysepka połączona jest z brzegiem wąskim przesmykiem utworzonym z naniesionego przez fale morskie piasku i żwiru, wzmocnionym kamiennym podmurowaniem. Nieopodal plaży urokliwy park, wąskie alejki, zapach sosen i widok na ciemno-turkusową taflę wody oraz fale rozbijające się o skały.
Na campingu, obok nas rozbiła się para Polaków, którzy również podróżowali motocyklem. Następne dwa wieczory upłynęły nam bardzo sympatycznie, na wspólnej rozmowie i opowieściach. Oni opowiadali o swojej wyprawie do Syrii, a my o swoich wojażach. Tutaj gorące pozdrowienia dla Darka i Doroty.
Po dorota dniach Dorota i Darek ruszyli w stronę Albanii, a my postanowiliśmy skrócić pobyt w Czarnogórze i ruszyliśmy do Chorwacji. Decyzja była dość spontaniczna, więc zebraliśmy się szybko i ruszyliśmy. Od grupy Polków podróżujących po Bałkanach dostaliśmy namiar na fajny camping w Mlini i o 18:00 byliśmy już w drodze. Żeby zaoszczędzić trochę czasu, przez Kotor przepłynęliśmy promem, gdzie spotkaliśmy rodzinę z Warszawy - kierowali się już w stronę domu. Na miejsce dojechaliśmy około 23:00, więc namiot rozbijaliśmy po ciemku. Chwilę później dołączyli do nas nasi polscy znajomi z promu. W ten sposób spędziliśmy kolejny, miły wieczór w polskim wydaniu.
Mlini jest oddalona zaledwie 9 km od Dubrovnika, więc grzechem byłoby nie zwiedzić Perły Adriatyku. Stare miasto jest pełne przepięknych, zabytkowych budowli. Na nas największe wrażenie zrobiła barokowa Katedra Wniebowstąpienia NMP, oraz Kościół Świętego Błażeja.
Następnym etapem naszej podróży był Split, skąd mieliśmy prom do Włoch za zaledwie 100 euro za motocykl i 2 osoby. Gdy czekaliśmy na odprawę, przysiadł się do nas starszy Chorwat. Bardzo mądry i ciekawy człowiek. Opowiadał nam historie swojego kraju i wojny bałkańskiej, m.in. dlaczego Chorwaci tak bardzo nie lubią się z Serbami. Opowiadał jak ciężko żyje się w Chorwacji zwykłym obywatelom, często rachunki są wyższe niż ich emerytury, a produkty spożywcze są bardzo drogie. Na opowieściach o historii i kulturze Polski oraz Chorwacji upłynęło nam kilka godzin, pożegnaliśmy się i pojechaliśmy stanąć w kolejce na prom.
Z portu wypływaliśmy o 20:00. Na promie zaczęła się impreza jak tylko oddalaliśmy się od brzegu. Pierwszy raz jedliśmy kolację na pełnym morzu! W nocy na morzu panują egipskie ciemności, nie widać nawet innych statków.
O 8:00 rano następnego dnia byliśmy już w Anconie. Italia zaskoczyła nas pochmurną pogodą. Przejechaliśmy zaledwie kilka kilometrów, kiedy złapał nas deszcz. Nie braliśmy pod uwagę takiego scenariusza. Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, żeby ubrać podpinki. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie to, że w Chorwacji wszystkie cieplejsze ubrania pochowałam na sam spód kufrów, bo przecież „w słonecznej Italii będzie grzało jak nigdzie indziej”. Kierowaliśmy się do Ladispoli. Jechaliśmy drogami bocznymi, przez góry. Niestety stan dróg S i SS we Włoszech jest niejednokrotnie gorszy niż w Polsce. Deszcz towarzyszył nam przez całą drogę, słońce wyszło dopiero, gdy dojechaliśmy do celu. Nad Morzem Tyreńskim spędziliśmy tydzień. Zadomowiliśmy się do tego stopnia, że uciekł nam jeden dzień i było trzeba zmienić trochę plany, żeby zdążyć do pracy.
Następnym punktem naszej podróży miało być największe jezioro we Włoszech, czyli Garda. Wszystkim, którzy lubią bardzo kręte trasy polecam drogę prowadzącą z Florencji do Bolonii - SP 65. Co prawda na tej drodze rzadkością są turyści na motocyklu, ale nadrabiają to motocykliści na sprzętach sportowych traktujący tą trasę jako tor wyścigowy.
Do miasteczka nad jeziorem dojechaliśmy już późnym popołudniem. Zaczęliśmy szukać noclegu, ale na każdym campingu motocykl trzeba było zostawić na parkingu, a cena za jedną noc była dość wysoka – 50 euro za namiot i 2 osoby. Byliśmy już zmęczeni i podenerwowani, ale postanowiliśmy jechać dalej. Słońce już dawno zaszło, więc wskoczyliśmy na autostradę i dawaliśmy w stronę Villach. Około 4:00 nad ranem mieliśmy dość jazdy, zaczęliśmy szukać miejsca, gdzie można by było przespać się chociaż chwilę. Kilkadziesiąt kilometrów przed Villach znaleźliśmy parking przy autostradzie, rozłożyliśmy tylko śpiwory na ławeczkach i usnęliśmy. Dwie godziny później obudziło nas zimno, okazało się, że w nocy nie widzieliśmy rzeczki płynącej kilka metrów za naszymi plecami. Kilka chwil snu musiało nam wystarczyć, trzeba było jechać dalej. Tego dnia mieliśmy już dotrzeć do Polski. Czekało na nas 1000 km. Autostrada w Austrii biegnie przez góry, więc załapaliśmy się na wschód słońca w Alpach. Jeszcze po drodze, w Czechach czekała nas nieprzyjemna niespodzianka. Kasjerka na stacji benzynowej bezczelnie chciała nas oszukać, ale jak to mówią, gdzie diabeł nie może tam babę pośle, więc po dłuższej rozmowie sytuacja się rozwiązała i dostałem pieniądze spowrotem.
Późnym wieczorem zmęczeni, ale i szczęśliwi dotarliśmy do Cieszyna, gdzie spaliśmy w schronisku młodzieżowym. Następnego dnia zostało nam już tylko 600 km. Droga bez większych wrażeń, monotonna. Przejazd przez Warszawę kosztował nas trochę nerwów, wszędzie roboty drogowe i ciągnące się korki. W Wyszkowie poczuliśmy już zapach domu. Około 21:00 dotarliśmy do Białegostoku i mimo wcześniejszych obaw, dzień wcześniej niż zakładaliśmy. W sumie około 5500 kilometrów, 21 dni na południu Europy. Zadowoleni, szczęśliwi i pełni wspomnień, już następnego ranka zastanawialiśmy się gdzie pojedziemy za rok. Więcej o naszych planach na przyszłość znajdziecie na naszej stronie MotoEuro.
Dziękuję bardzo za wsparcie i pomoc w realizacji wyprawy naszemu sponsorowi – Salonowi „Gres” Kutnik Sp.J. oraz naszym patronom medialnym: Ścigacz.pl, KlubPodroznikow.com.
|
Komentarze 3
Pokaż wszystkie komentarzeWitam, jedziecie gdzieś w tym roku? Jeżeli tak, to możemy razem gdzieś skoczyć. Ja nie mam jeszcze obranego kierunku , zawsze można coś ustalić. W zeszłym sezonie jechałem bardzo podobną trasą do ...
OdpowiedzJa jadę do Gruzji ale sam bez małżonki
OdpowiedzBardzo ciekawie ulozona trasa, bardzo mi sie podoba musze przyznac. Jakie byly koszty calkowite? 3tyg to juz sporo jak na czas spedzony w trasie. Szerokosci!
OdpowiedzCala podroz (z promem, paliwem, koszty noclegow, jedzenie i inne wydatki) wyniosla nas okolo 3800 - 4000zl. Najwięcej kosztowały nas Włochy, ze wzgledu na wysokie ceny paliw, noclegów i zywności (dlatego do tej sumy trzeba doliczyc okolo 600 zl na nocleg we Wloszech, my mielismy nocleg w Ladispoli za free). Pozdrawiamy
OdpowiedzWłochy są nieprzyjemne jeszcze pod jednym względem - cholernie drogie autostrady.
OdpowiedzTo fakt. My autostrada jechalismy tylko w drodze powrotnej, od Werony w góre.
OdpowiedzNiestety. Przejchanie od Villach w okolice Bari to w zależnosci od wybranej trasy jakieś 80 euro. Lokalny drogi za darmo i bardzo malownicze ale czesto o słabej nawierzchni i tempo jazdy bardzo niskie.
OdpowiedzRelacja fajna , a powiedzcie jak się maszyna sprawdza jazdą w 2 osoby plus bagaż , nie brakuje mocy ? Jak ze spalaniem w takiej trasie ? Pozdrawiam
OdpowiedzHej! Zalezy jaka trase sobie wybierzesz. Jezeli chodzi o podroz autostradami to moglyby byc inne przelozenia skrzyni biegow, lub z przodu zebatka 16. My jechalismy raczej bocznymi drogami, wiec mocy bylo wystarczajaco, a spalil nam srednio 4,8 - 5,5 l w zaleznosci od terenu i pogody.
OdpowiedzJa jeździłem z żoną i bagażem na XT660 (48KM) i nie było żadnego problemu, wiec tutaj chyba też nie powinno być ;)
Odpowiedz