Kolejny dzień upłynął znowu pod znakiem zakrętów i serpentyn. Marzyłem o kawałku prostej i płaskiej drogi, choćby zakorkowanej, polskiej A-4. Kierowaliśmy się na Oberralppass, mijając górskie jeziora, z których Szwajcarzy czerpią wodę pitną, oglądając ośnieżone szczyty i kręte dróżki prowadzące do pobliskich wsi. W budowaniu dróg, mieszkańcy Szwajcarii musieli dojść do perfekcji. Krajobraz ich nie rozpieszczał, a oni podporządkowali go sobie, przecinając 2,5-tysięczne przełęcze drogami, budując autostrady w górach, sprawiając, że zakręty, nawet jeśli miały 180 stopni, możliwe są do pokonania. Po wjechaniu na słynną przełęcz św. Gottarda, droga rozdzieliła się na autostradę biegnącą szczytami prosto, jak strzała oraz brukowaną ścieżkę wijącą się bardzo stromo w dół, złożoną z samych zakrętów. Tędy właśnie mieliśmy zjechać! Już po chwili, hamulce zaczęły piszczeć, gdy ledwo mieściliśmy się w winkielkach. Ja, jako kierowca byłem skupiony do granic możliwości, a mój pasażer podziwiał cuda natury i rąk ludzkich - to się nazywa sprawiedliwość! Powoli i ostrożnie zjeżdżaliśmy z San Gottardo i nie była to ostatnia taka droga tego dnia. Nasza trasa wiodła następnie przez Bedretto, w stronę kolejnej przełączy, Passo dela Novena. Tym razem wtoczyliśmy się (inaczej tego nie można nazwać) na wysokość 2478 m n.p.m.. Ze szczytu roztaczał się majestatyczny widok na szwajcarskie czterotysięczniki, a podziwialiśmy go w towarzystwie setek innych motocyklistów i rowerzystów. Pomimo niezapomnianych wrażeń, mieliśmy powoli dość jazdy w ciągłym skupieniu. Czekała nas jeszcze przeprawa przez Grimelspass... W połowie, konieczna była przerwa, aby podwyższyć poziom glukozy w naszych organizmach - stres i zmęczenie dawały o sobie znać.
Byliśmy tutaj niemal ścigani przez tabuny jednośladów. Setki, może tysiące motocyklistów i rowerzystów mijało i wyprzedzało nas na drodze. Zasada była prosta: pierwszy ucieka, a kilku innych próbuje go dogonić. W ten sposób tworzyły się peletony dziko pędzących jednośladów. Moja duma woźnicy motocykla źle znosiła tego typu incydenty, kiedy byłem wyprzedzany przez... kolarzy! Oliwy do ognia dolewały radosne gesty pozdrowień i szerokie, jak doliny górskie uśmiechy cyklistów, jawnie drwiących z mojej prędkości. Byliśmy jednym z bardzo niewielu motocykli, na którym siedziały dwie osoby z bagażami i tylko ten fakt mnie usprawiedliwiał. Bezpieczeństwo, odpowiedzialność za siebie oraz zaufanie pasażerki na ponad czterystukilogramowym zestawie były najważniejsze! Kto o tym zapomina, pojawia się w nekrologach... Po południu, droga wiodła nareszcie po prostym. Ucieszyło nas to, ponieważ tysiące zakrętów, wzniesień i ciągłe używanie I/II biegu podnosiło zużycie paliwa do 5.5 litra. Kierowaliśmy się do granicy z Francją, pokonując trasę: Interlaken - Spiez - Zwiesimmen - Gstaad - Les Diablerets. Tutaj właśnie zostaliśmy nagle zatrzymani przez policję. Ku naszej „niezmiernej radości", poinformowali, że droga jest zalana trzydziestoma centymetrami wartkiej wody! Jedynym wyjściem miało być bezwarunkowe zawrócenie, w celu ratowania życia... Obywatele szwajcarscy, jak na zdyscyplinowany naród przystało, bez szemrania wykonywali polecenia policji i straży pożarnej. Nam jednak, nie w smak było nadłożenie kolejnych 100 km. Jadąc w kierunku powodzi, starałem się desperacko sobie przypomnieć forumowe wypowiedzi doświadczonych motocyklistów, do jakiej wysokości można zalać silnik bez konsekwencji. Nagle zostaliśmy zatrzymani przez strażaka nadzorującego całą akcję ratunkową. Szybko doszedł do wniosku, że nie warto nas denerwować i zezwolił jechać ku... 5 centymetrom spływającej wody. Forsując ten kataklizm, nie udało nam się zmoczyć całych opon. W polskich warunkach często spotykamy się z podobnymi zdarzeniami, ale w naszym języku nazywamy to kałużami. Cóż, co kraj to obyczaj... Po zjechaniu z gór, naszym oczom ukazała się zupełnie inna Szwajcaria. Winnice i średniowieczne zamki przypominały, jak blisko jesteśmy od granicy francuskiej. Zdecydowaliśmy się na nocleg w zatoce przy autostradzie, kilkanaście kilometrów przed Chamonix Mont Blanc. Miejsce wydawało się doskonałe na ten cel. Woda, WC, mały ruch samochodów, bujne krzaki, brak domostw w pobliżu oraz ogrodzony teren zachęcały do noclegu. Zaraz po wczesnej kolacji rozbiliśmy namiot w zaroślach, przez które prowadziła ścieżka znikąd do nikąd. Motocykl został dokładnie zamaskowany ściętą trawą i zaparkowany obok nas w taki sposób, że niemożliwe było przejście. Niestety myliliśmy się... O godzinie 22:00 obudziły nas dziwne szmery wokół namiotu. Zdenerwowany, wyskoczyłem z namiotu i ujrzałem skradającego się niczym Winnetou mężczyznę. Na moje pytania w trzech językach „Czego sobie życzy?!", nie był w stanie nic odpowiedzieć. Może zaskoczyła go moja płynna francuszczyzna, przeplatana polską łaciną kuchenną? Nie wiem. Zniknął w ciemnościach tak szybko, jak się pojawił. Zdecydowałem się zbadać okolicę dzierżąc nóż w dłoni, który raczej pretendował do miana tasaka. Szybko zwiedziłem okoliczne krzaki i zaszedłem od tyłu tegoż samego człowieka, tyle że obserwującego nas z innego miejsca. Zdenerwowany do granic możliwości wróciłem do namiotu i zdecydowałem o natychmiastowej ewakuacji. W biegu spakowaliśmy namiot, ubraliśmy kurki na piżamy i chcieliśmy jak najszybciej zniknąć. Kilka minut później okazało się, że kolesiów jest dwóch. Drugi, jak duch pojawił się w świetle reflektora, gdy z opuszczonymi spodniami załatwiał swoje potrzeby fizjologiczne na środku restplatzu, za nic sobie mając stojące obok WC. Odreagowałem, kierując na niego hałasujący motocykl. Widok uciekającego napastnika z gaciami poniżej kolan był pożegnaniem pięknej Szwajcarii. Generalnie, mieliśmy na dziś serdecznie dość szwajcarskiego bezpieczeństwa i gościnności. Byłem wściekły, moja ładniejsza połówka przerażona. Granicę przekroczyliśmy przed północą, pokonując w ciemności liczne serpentyny i podziwiając światła Martigny z wysokości. Tuż za granicą, rozbiliśmy kolejny obóz. Dokonaliśmy tego na czyimś podwórku, jak się potem okazało, ale o tej porze było nam wszystko jedno. | |
Komentarze 5
Pokaż wszystkie komentarzePodpisuje sie pod pierwszym komentarzem ;] Relacja fajna, ale zachowanie poprostu zal, wstyd mi za takich polakow jak autor tekstu
OdpowiedzTacy turyści jak Pan robią Polakom opinie. Cóż to za bezczelność wjeżdżać motocyklem na plażę? To tylko nasi tak potrafią. Mam nadzieję na Pana nie trafić na drodze.
OdpowiedzCo za bezczelnosc jezdzic motocyklem po drodza, a juz po lesie co robia motocrossowcy to juz wogole! Troche wiecej wyobrazni... Ja rozumiem, ze wiekszosc Europejczykow jest tak zniewolona i pozbawiona jakiejkowliek samodzielnej mysli, ale trzeba spogladac troche szerzej. A nie ze partia (ups, teraz to sie nazywa komisja europejska) zakaze to tak musi byc na calym swiecie. Poza tym nie rozumiem, dlaczego moj motocykl mialby przeszkadzac komus bardziej niz stara Lada ;) Na cale szczescie Ukraincy jeszcze tak zniewoleni nie sa i cieszyli sie na widok motocykli, ze mogli o nich pogadac czy pomoc wyjechac jak sie ktos zakopal. tego i Panu zycze :)
Odpowiedzno nie wiem jak warczący motocykl może przeszkadzać w wypoczynku na plaży... racja myślenie o komforcie innych ludzi nie tylko o własnej wygodzie to totalny zamordyzm komisji europejskiej
OdpowiedzJak widac zachodnia europa nie dosc ze droga to jeszcze niebepzieczna :) Ja polecam wyprawe na Krym, poza bardzo niskimi kosztami (paliwo 1,8zl) jest bardzo bezpiecznie. Dosc powiedziec, ze ani ...
OdpowiedzRelacja i wyprawa super!! ale na wuesce to by dopiero było:) pozdrowienia!!
OdpowiedzWspaniała wyprawa! Brawo za wytrwalosc, dobry artykul i super fotorelacje!
Odpowiedz