Motocyklem po południowej Europie - część pierwsza
Przygotowania do wyjazdu z Polski, pazerny i złośliwy policjant słowacki oraz mili i uczynni Austriacy
„Motocyklem dookoła południowej Europy - czyli jak chciałem, ale nie dotarłem na Gibraltar."
Pomysł wyprawy w kierunku Gibraltaru pojawił się w mojej głowie kilka lat temu. Problemem był czas, bezawaryjny motocykl, fundusze oraz kompani nienarzekający na ryzyko i możliwe niespodzianki. Wiem, że poza ustaleniem terminu nie można nic więcej precyzyjnie zaplanować, zagwarantować sukcesu i samych radosnych momentów. Wyjazd w kilka osób jest natomiast ciekawszy i bezpieczniejszy. Kilka ziaren żwiru naniesionych nocnym deszczem na zakręt wyglądający rano bezpiecznie i łagodnie, może być przyczyną niemiłych ślizgów. Wtedy, towarzysze podroży mogą okazać się twoim św. Krzysztofem na asfaltowym padole. Co dwa kaski to nie jeden - jak mówi klasyk.
Jeszcze kilka lat temu, wyjazd miał odbyć się na sędziwej WSK 175, rocznik 1981, która mimo odbycia wielu zagranicznych wypraw (między innymi Grecja i Albania), prezentowała bojową gotowość do następnego szaleństwa. Pomysł użycia „Wiejskiego Sprzętu Kaskaderskiego" upadł w momencie, gdy pojawiła się nowa WSK 90/60/90 - czyli Wypasiony Sprzęt Kobiecy o wymiarach jak wyżej oraz pięknych czarnych włosach. Na taki wyjazd, poczciwa wuecha raczej się nie pisała, a odmówiła posłuszeństwa podczas weekendowego wyjazdu do teściów. Po 160 kilometrach, przez rurę wydechową wypluła skrzynię biegów, a łzy oleju na chodniku dokończyły żywot spracowanego silnika.
Moje poszukiwania sprzętu zdolnego przewieźć w komfortowych warunkach dwie osoby, skierowały się w stronię Hondy CB500. Szybki, intuicyjny zakup „CeBuli" udowodnił, że ten motocykl jest uniwersalnym i wygodnym jednośladem. Niestety, zeszłoroczny rajd do południowej Turcji wykazał jej słabe strony. Zbyt mały skok zawieszenia w trudnych traperskich terenach oraz pozycja zdeptanej agrafki z „klejnotami" ugniatanymi przez zbiornik paliwa wypadały nieciekawie. Może nie jest to pozycja sardynki jaką znamy np. z Hondy CBR RR, jednak na dłuższych przelotach potrafi zmęczyć.
Termin wyjazdu zbliżał się nieubłaganie, a sprzętu nadal nie było. Po analizie funkcji koniecznych dla konkretnego typu podroży, finansów, jakości i osiągów - wybór padł na Hondę Transalp XL700. Podczas przeglądania ofert producentów i próbie dopasowania ich do moich oczekiwań, stawiałem na motocykle typu BMW F650GS z silnikiem 800ccm, Suzuki DL650, Honda Transalp XL700, Suzuki DL1000, Honda Varadero. Najpomyślniej wypadł właśnie Transalp. Atutem były jakość jego jednostki napędowej i sprawdzona od lat, uniwersalna konstrukcja. Silnik potrafił przełknąć, bez widocznej czkawki, niskooktanową benzynę (przy której BMW odcina zapłon), a klasyczna sylwetka z dyskretnie ukrytą, tylko konieczną elektroniką, były argumentami, które zwyciężyły. Nie ma sensu roztrząsać wad i zalet poszczególnych jednośladów. Jeśli ktoś dokładnie wie, do czego będzie mu służył motocykl i w jakich warunkach będzie pracował, to wybór staje się dość prosty. Motocykl jest jak buty - trzeba dopasować do swoich stóp.
Kolejnym etapem wyjazdu było skompletowanie ekwipunku i samodzielne uzbrojenie Hondolota. Fabryczne akcesoria są bardzo drogie i nie do końca spełniały moje oczekiwania. Zaprojektowana i wykonana została aluminiowa płyta pod kufer centralny, której producent nie dodaje w standardowym wyposażeniu oraz stelaż pod kufry boczne. Zastanawiałem się nad wyborem kufrów pomiędzy aluminiowymi, a plastikowymi. Wybór padł na sprawdzone walizki Heco-Becker. Posiadają one grube, podwójne ściany oraz prosty system montażu i demontażu. Kolejnym atutem jest „awaryjne" wypinanie się kufrów podczas gwałtownego zahaczenia. Zdarzyło mi się, że zawadziłem walizkami o drzewo i dzięki temu, że wyskoczyły z zaczepów, miałem nienaruszone stelaże. Jak wiadomo, w Transalpie z prawej strony poprowadzona jest rura wydechowa, przez co jest sporo wolnego miejsca pomiędzy lewym stelażem, a kołem. W tym miejscu zamontowałem okrągły zasobnik na podstawowe narzędzia i smary. Na koniec, motocykl otrzymał gniazdko elektryczne pod kierownicą oraz standardowe gmole, które również pełniły funkcję nośnika bagażu.
Wydawało mi się, że najtrudniejszym etapem będzie uzbieranie kwoty potrzebnej na wyjazd, jednak barierą nie do przeskoczenia okazało się znalezienie towarzystwa. Obowiązki i realia dzisiejszego życia nie pozwoliły chętnym się wybrać i suma summarum, postanowiłem pojechać sam z dziewczyną.
Moja druga połowa dostała nakaz spakowania swoich rzeczy do kufra centralnego: kilka par podkoszulek, skarpetek, bielizna, strój kąpielowy, maski do nurkowania...itp. Resztę miały zająć moje rzeczy. Kufry boczne przeznaczyliśmy na jedzenie, wodę, sprzęt gotujący i biwakowy. Trzeba przyznać, że poza sprzeczką na temat „brać deskę do krojenia czy nie?", spakowaliśmy się bez większych problemów. Pomimo, że tą małą kłótnię opłaciłem czasowym celibatem, dopiąłem swego i nie przeciążyliśmy Trampka niepotrzebnymi drobiazgami.
Dobrym pomysłem było wzięcie odzieży termoregulującej, zamiast klasycznej bawełny. Zajmowała mało miejsca, szybko schła oraz przyzwoicie odprowadzała pot. Wyglądała trochę jak zmacerowana flanela przy ładnej skórze, ale nad estetyką zwyciężył rozsądek. Do tego, obowiązkowo, mocne kaski z atestami. Muszą być maksymalnie gładkie, bo każde zagłębienie to wir powietrza, który przekłada się na hałas, a w skutku ból głowy.
Z narzędzi omyłkowo wziąłem pompkę do roweru, sporo kluczy, linki, druty, pasy mocujące, kłódkę oraz łatki do klejenia opon, czyli cały zestaw naprawczo-reanimacyjny z poprzednich wypraw! Transalp został wyposażony w najtańsze opony Shinko - nie było sensu brać lepszego ogumienia na tak długi wyjazd, gdy dzienne przebiegi po rozgrzanym asfalcie, wynoszą kilkaset kilometrów. Miękkie, dwuskładnikowe gumy, w takich warunkach znikają szybciej niż codziennie składane obietnice rządu o poprawie dobrobytu.
Jako ciekawostkę dodam, że przed samym wyjazdem kupiłem wysoką szybę do TA marki Honda. Wbrew opiniom głoszącym jaka jest cudowna, musiałem ją zdemontować. Wytwarzane podczas jazdy zawirowania powietrza uderzały mnie prosto w czoło, chcąc urwać głowę. Bardziej rośli ode mnie, cieszyli się zapewne furkotem zimnego wiatru w zębach, a ja nadal nie pojmuję, dlaczego jest tak chwalona?! Może ciężko się przyznać, że człowiek wydał 600 zł na źle wyprofilowany bubel?
Elementem dopełniającym wyposażenie była najtańsza nawigacja samochodowa. Dzięki podpowiedziom sprzed wyjazdu, zamontowałem stabilizator prądu (1,50 zł), by nie spalić ładowarki GPS. Niestety, jak się okazało, na koniec wyjazdu, chińska ładowarka rozkleiła się, odmawiając tym samym posłuszeństwa. Ci, którzy twierdzą, że nawigacja to zbędna rzecz, chyba nigdy nie jeździli za granicą, bocznymi drogami IV i V klasy.
1 sierpnia o świcie, po wypiciu na czczo pół litra mocnej kawy i zapięciu dobytku w stelaże, ruszyliśmy z Krakowa, w kierunku Austrii. Pierwszy nocleg został przewidziany 100 km za Wiedniem, w dolinie Hoellenthal. Piękną Słowację przeskoczyliśmy w ramach emocjonującej rozgrzewki. Kraj ten zawsze dostarczał wielu mocnych wrażeń. Ktoś z tamtejszej ekipy rządzącej wpadł na pomysł, aby urządzić janosikowe polowania na polskich kierowców, uniemożliwiając im normalną jazdę. Różnica jest taka, że prawdziwy Janosik podobno zabierał bogatym, a dawał biednym, natomiast tutaj odwrotnie. Strach się obecnie poruszać w tym kraju, widząc nagonkę stróżów prawa oraz ceny mandatów w €. Nasi sąsiedzi z południa doskonalą technikę wlepiania mandatów, polegającą na ustawieniu zamaskowanych, cywilnych pojazdów z fotoradarami i lornetkami, kilka kilometrów przed właściwym patrolem. Takich zaprzęgów potrafi być kilka na 100-kilometrowym odcinku. Drogą radiową przekazują informację o kierowcy łamiącym przepisy drogowe patrolowi policji, a ta bezlitośnie wyławia nieszczęśnika. Jest to chyba jedyny kraj, który karze prawie wyłącznie turystów. Trzeba uważać na ich złośliwe i zakompleksione zachowanie wobec nas. Miałem wątpliwą przyjemność z tamtejszą policją, podczas przekroczenia dopuszczalnej prędkości o 16 km/h na dwupasmowej jezdni, w terenie zabudowanym, niedaleko Żiliny. Wypisując mandat, bredzili coś o 150 € i o nowym taryfikatorze... Byli na tyle bezczelni, że wmawiali mi przekroczenie ciągłej linii, której nawet nie było! I kto, do jasnej cholery, powinien dmuchać w alkomat, jeśli widzi nienamalowane, białe pasy na czarnym asfalcie?! Dopiero, gdy wyciągnąłem znaleziony w Internecie słowacki taryfikator, okazało się, że kara winna wynieść 50 €, a nie 150... Nie miałem wyjścia: zapłaciłem, obiecując sobie, że jeśli będę zmuszony jechać na Słowację, to pobyt skrócę do minimum i nie wydam ani grosza, bo tak kalkulowane mandaty zakładają chyba ratowanie słowackiego budżetu.
Gdy dotarliśmy do doliny Hoellenthal, pogoda się załamała. Jako jedyni z biwakowiczów, rozłożyliśmy namiot na niewielkim, trawiastym wzniesieniu. Muszę przyznać, że wszyscy dziwnie patrzyli na Polaków rozbijających się na górce maskującej kempingową biooczyszczalnię ścieków. Zastanawiali się, jak można spać w takim miejscu? Kilku Austriaków podeszło z litości i ostrzegło przed czyhającymi na nas, nieprzyjemnymi zapachami z oczyszczalni. Zasugerowali, że lepiej rozłożyć namiot koło pozostałych, na pobliskim... betonie. Perspektywa nieprzymocowanego namiotu nas nie skusiła i grzecznie odmówiliśmy. Noc byłaby spokojna, gdyby nie pięciogodzinna burza z porywistym wiatrem, przypominająca dyskotekę w stylu techno.
Kolejny dzień zaczął się pobudką o 7:00 rano. Naszym oczom ukazał się ciekawy widok. Z 20 namiotów, pozostał tylko nasz. Reszta leżała pokotem, a właściciele, skuleni i przemoczeni, spali pod jednym dachem w przydrożnej łazience.
Szybkie pakowanie ekwipunku, mycie zębów i pranie bielizny, zaowocowało wyjazdem tuż przed godziną 8:00. Ruszyliśmy w kierunku Innsbrucku. Na wszelki wypadek, założyłem na siebie specjalistyczny worek na śmieci 120 l., który zastąpił mi odzież przeciwdeszczową. Trochę byłem wkurzony tym, że nie zdążyłem zakupić dobrej kurtki motocyklowej, tak jak mój plecaczek. Udało się jej nabyć kompletny strój motocyklowy w firmie RedLine, który podczas kilkugodzinnej jazdy w deszczu wytrzymał bez problemów. Ja natomiast, dzięki „oszczędnościom" na stroju i pomimo worka na odpady komunalne, byłem mokry jak szczur.
Śniadania z reguły jedliśmy kilkanaście kilometrów dalej, gdy organizm doszedł do siebie po wczesnej pobudce. Dodatkową zaletą była możliwość wyboru ładnego i wygodnego miejsca na posiłek. Spokojne śniadania na trawie lub asfalcie, z gorącą herbatą/kawą oraz z kanapkami warzywno-mięsnymi, stały się tradycją i rutyną. Posiłki może nie były wyszukane, ale smaczne i tanie. Była to również forma odpoczynku i przerwy w podróży.
Motocykliści, których spotykaliśmy na postojach dziwili się „że nam się chce", „że po co wozić kuchenkę do gotowania, skoro można zjeść w restauracji". Nie mogli pojąć, dlaczego właściciele motocykla jedzą obok maszyny. Po jakimś czasie nie zwracaliśmy już uwagi na te rodzicielskie rady, które przeważnie słyszeliśmy od posiadaczy wielkich i cudownych BMW GS.
Drugi dzień podróży spędziliśmy na pokonywaniu trasy Keiserbrun - Reichenau a.d. Rax - Murzzuschlag - Bruck a.d. Mur - Lienzen - Schladming - Bischofschofen - Zell am See, kierującej nas na przełęcz Gerlos, a następnie Innsbruck, skąd pod granicę szwajcarską był już rzut beretem. Pogoda rozpieszczała nas słońcem do obiadu. Dopiero po południu zaczęliśmy lawirować między czarnymi chmurami deszczu, chroniąc się przed ulewami na stacjach benzynowych. Na jednej z nich, podczas przymusowego postoju, nawiązaliśmy rozmowę z sympatycznym barmanem, w standardowym przybenzynowym barze. Za kilka minut luźnej dyskusji na temat polityki i gospodarki, dostaliśmy skromną kolację złożoną z ciepłej kawy oraz precli, pamiętających cesarza Franciszka Józefa I.
Wieczorem, podczas drogi przez Innsbruck, nawigacja po raz pierwszy odmówiła współpracy i zaczęliśmy błądzić. Podejrzewam, że powodem była ulewa i woda, która dostała się pod ciekłokrystaliczny wyświetlacz. Krótkie zamieszanie zaowocowało cofaniem na autostradzie i nieprzepisowym zawracaniem na ślimakach. Dopiero późnym wieczorem, przemoczeni dotarliśmy w pobliże granicy austriacko - szwajcarskiej w Pfunds. Droga do granicy jest ciekawa widokowo z powodu licznych tuneli, nagłych zmian kierunku i olimpijskiego miasta Innsbruck, które zostało przyklejone Butaprenem do wielkich skał.
Miejsce na nocleg wybraliśmy przypadkowo, zatrzymując się na kempingu zlokalizowanym nad rzeką. Bardzo wysoki standard szedł w parze z ceną 14 € za noc. Nie mieliśmy wyboru, a przyjemna i swojsko pachnąca okolica, wraz z nadciągającym zmrokiem, zmusiły nas do biwaku. Po rozbiciu namiotu okazało się, że nie mamy komu zapłacić. Recepcja czynna była w godzinach 9:00 - 18:00, co uniemożliwiało skuteczne przekazanie pieniędzy. Postanowiliśmy, że zajmiemy się tym rano i na tym zakończyliśmy rozważania problemu finansowego.
Następna część relacji Grzegorza Stasiaka z motocyklowej wyprawy po południowej Europie, ukaże się na łamach Ścigacz.pl już za kilka dni. Zapraszamy do lektury!
Komentarze 6
Pokaż wszystkie komentarzeCzytam po raz kolejny i brak tchu. Super tekst i forma .Jeśli będziesz organizował kolejny wypad , a kumple nie dopiszą , jestem gotów z Tobą pofruwać. honda deauville.
Odpowiedzok
OdpowiedzBardzo fajny tekst.
Odpowiedzkochani! świetna relacja - czytałam z wypiekami na twarzy...nie mogę się doczekać kolejnej części! Pozdrowienia znad morza - Szmergiel
OdpowiedzFajnie się czyta, także byłem na gibraltarze kilka lat temu motorkiem. Niezapomniane przeżycia.
OdpowiedzWyczyn zasluguje na pelny szacunek. Ale stary zakup sobie rekawice motocyklowe bo bedziesz mial dlonie czerwone jak indianin. Pozdro
Odpowiedzświetny artykuł, luźno i rzeczowo napisany. Tak trzymaj stary i powodzenia w dalszych wyprawach !
Odpowiedz