Motocross to zło - twierdzi Marek Cieślak. Bzdura! - odpowiadamy
W tym tygodniu na jednym z ogólnopolskich portali ukazał się artykuł dotyczący żużlowców trenujących motocross. Generalnie nie byłoby w tym nic dziwnego, ponieważ nieodłączną częścią treningu wielu z zawodników żużlowych jest właśnie motocross, gdyby nie negatywny wydźwięk artykułu.
Krzykliwy tytuł, porównanie trenowania motocrossu do mody, krytyczny były trener reprezentacji oraz lista zawodników, którzy odnieśli w ostatnich latach kontuzje w motocrossie. Pozytywy? Brak. Sensowna puenta? Podobnie - nie ma.
Wielu ludzi od lat ciężko pracuje, aby zmienić wizerunek motocrossu kojarzonego z: nielegalnie upalającymi po lesie amatorami, wandalami na dwóch kółkach niszczącymi cudze pola, wysoką kontuzjogennością, czy tym, że to sport dla oszołomów. Jak widać media ogólnopolskie również upatrują w nim zło całego świata, co niespecjalnie mnie cieszy.
Jasne, motocross jest kontuzjogenny, ale w zasadzie, który sport nie jest? No może szachy. Podstawową kwestią jednak w MX jest przygotowanie fizyczne. Jeśli takiego nie ma, nie ma szans, aby jeździć bezpiecznie. Prawda jest taka, że zawodniczki i zawodnicy trenujący i startujący w motocrossie, czy supercrossie, są jednymi z najciężej pracujących nad formą sportowców. Pytanie nasuwa się samo, czy można zatem porównywać wytrzymałość zawodnika, który jedzie w biegu cztery okrążenia w lewo, do zawodnika, który musi dać radę na wymagającym torze terenowym podczas 25 minut wyścigu + 2 okrążenia? Nie można. Dodatkowo długości torów również są bez porównania. Dlatego bardzo ważne, aby żużlowcy mierzyli siły na zamiary i podchodzili do motocrossu z odpowiednim respektem.
Dlaczego więc żużlowców tak ciągnie do motocrossu? Odpowiedź wydaje się prosta. Ponieważ to są motocykle. Nie rowery, czy to tradycyjne, czy elektryczne. Motocykle. Tylko tyle i aż tyle. Każdy z nich wybrał swój zawód, bo kocha jeździć na motocyklu. Wielu z nich zaczynało swoją przygodę z dwoma kółkami właśnie w motocrossie. Dlatego sugerowanie przez byłego trenera kadry, że zamiast motocrossu powinni wybrać rower, wydaje się nie na miejscu.
Druga przyczyna też jest dość prosta. Jak wspomniałam wyżej, motocross wymaga wytrzymałości, świetnej formy fizycznej i opanowania maszyny, ale też pozwala to wszystko wypracować. Z czasem. Dlatego jest to dobra forma treningu w przerwie pomiędzy sezonami. Świetnie zdają się to rozumieć trenerzy niektórych klubów. Wiedzą, że mimo ryzyka, nic nie przygotuje zawodników lepiej do kolejnego sezonu, niż motocross. Oczywiście, jak w każdym sporcie trening musi być urozmaicony, ale MX jest w tym przypadku ważnym elementem całości.
Świetnym przykładem jest Wiktor Jasiński, wieloletni, były już, zawodnik motocrossu startujący w Mistrzostwach Polski i Europy, odnoszący sukcesy w tej dyscyplinie. Wiktor zdał licencję żużlową w lipcu zeszłego roku, a już w tym sezonie wszedł do drużyny Stali Gorzów i zdobywał punkty. Zanim zdał licencję, żużel trenował zaledwie od dwóch miesięcy… To dość wymowne.
O co zatem chodzi z tą całą nagonką na motocross żużlowców? Nie wiem jakie były intencje autora artykułu, ale opisywanie sytuacji tylko z jednej strony, bez chociażby próby pokazania drugiej, jest dla mnie niepotrzebnym robieniem niezdrowego szumu wokół tej dyscypliny.
Nie zrozumcie mnie źle. Świetnie rozumiem, że utrata zawodnika po kontuzji na sezon lub dwa, to duży problem dla klubu. Jeśli jednak zawodnik jest szczególnie cenny, może kluby powinny pomyśleć o zapisach w kontraktach zabraniających pewnych aktywności? Jest to jakieś rozwiązanie, ale z drugiej strony, zamiast robić polowanie na czarownice i palić motocross na stosie negatywnego przekazu, czy nie lepiej postawić na rozsądek zawodników? W końcu są to dorośli ludzie, którzy doskonale wiedzą jaki zawód sobie wybrali i z czym wiąże się dla nich przerwa w startach. A kontuzje? Po prostu czasem się zdarzają. Jak w każdym sporcie.
Komentarze 1
Pokaż wszystkie komentarzeJb media. LWG
Odpowiedz