Motocorss Narodów 2011 - masowa histeria
Motocross of (des?) Nations jest tym, czym dla gorliwych katolików doroczne szorowanie kolanami drogi do Częstochowy. Motocross of Nations jest tym, czym Woodstock dla tych, którzy raz na jakiś czas lubią powiedzieć „stop” higienie osobistej. Motocross of Nations jest jak park rozrywki dla trzynastolatka z ADHD. Po trzech energy drinkach i amfetaminie. To motocyklowa orgia, Mekka, Mundial i wielki urodzinowy tort na raz. To nie wydarzenie dla fanów motocrossu, to wydarzenie dla fanów sportu motorowego.
Rokrocznie pod koniec każdego sezonu Mistrzostw Świata w Motocrossie odbywa się impreza, która nie tylko wskazuje najlepszy naród, ale także najlepszych zawodników w danych klasach. Samo ulokowanie czasowe imprezy nie jest przypadkowe. Możliwie najszybciej pod koniec największych światowych serii, tak by zawodnicy byli jeszcze w trybie „race”. Na tyle daleko od następnych zawodów, by nikt nie przejmował się ewentualnymi kontuzjami. Ciśnienie jest ogromne, powołanie do reprezentacji to najwyższe wyróżnienie. Podczas debiutu w 1947 roku chyba nikt się nie spodziewał takiego rozwoju wydarzeń. Ze spotkania grupki zapaleńców, którzy nie mieli innej sposobności by razem pojeździć, do jednej z większych motocyklowych imprez w roku. Od lat walka rozgrywa się na płaszczyźnie USA vs reszta świata. Co by nie mówić, Amerykanie od lat rozstawiają wszystkich po kątach.
Edycja 2011
Ulokowany na zboczu tor w okolicach niedużej francuskiej miejscowości Saint Jean D'Angely wzbudzał wiele kontrowersji wśród zawodników. Głównie tych amerykańskich, przede wszystkim z powodu niedużej wielkości. Przecież w Stanach wszystko jest „bigger, better, more badass”. Okrążenia poniżej dwóch minut to raczej nic nowego dla Europejczyków ścigających się w Grand Prix, w USA to nie do pomyślenia. Tak samo jak kamieniste podłoże i upstrzenie skokami, niczym w supercrossie. Trzeci weekend września w centralnej Francji nie daje także pewności co do pogody.
Co innego jeśli jest się kibicem – telebimy, ogromne połacie terenu, przejścia pod skokami, czy liczba przenośnych toalet idąca w setki. Do tego świetne zaplecze gastronomiczne (pomijając kosmiczne ceny dla osób z tej mniej cywilizowanej części Europy), mili przedstawiciele organizatorów i znak na znaku „co, gdzie i kiedy”. Ponoć to standard jeśli chodzi o MXoN. Ta impreza ma być popisowa, musi być dopięta na ostatni guzik. Jedynym zgrzytem były niedzielne wariacje pogodowe, od deszczy po palące słońce – to mógłby rozgromić wzrokiem tylko ktoś z „Putin” w nazwisku.
Jak to działa?
Każda z reprezentacji kraju składa się z trzech zawodników. Zawodnik klasy MX1, najczęściej kapitan drużyny, zawodnik klasy MX2 (czyli jadący na motocyklu do 250cc w 4T) oraz szofer w klasie MX3/Open – zwał jak zwał. Cały szkopuł polega na tym, że ściganie odbywa się nie w obrębie danej klasy, a zawodników miesza się między sobą. W ten sposób pierwszy wyścig to rywalizacja MX1 z MX2, drugi to MX2 z Open, zaś trzeci to MX1 z Open. W ten sposób nie tylko każdy pojedzie z każdym, ale także każda z klas pojedzie po dwa wyścigi.
W większości światowych serii zbiera się punkty. Im więcej tym lepiej, odwrotnie proporcjonalnie do programu lojalnościowego polskiej Policji. Podczas Motocross of Nations zasada jest odwrotna. Za najwyższą lokatę dostaje się najmniej punktów, za kolejne coraz więcej. Pod koniec dnia drużyna, która nazbiera najmniej punktów wygrywa. Oczywiście, prowadzi się także punktacje w poszczególnych klasach, by wyłonić najlepszego w MX1, MX2 i Open.
Całość powyższego, jak mawiał jeden z klasyków, ma swoje plusy dodatnie i ujemne. Przede wszystkim tylko klasa MX1 nie jedzie dwóch wyścigów z rzędu. Tam znaleźć chce się każdy, z reguł najlepszy zawodnik z danego kraju najczęściej jest odsyłany do MX1 – bez względu w jakiej klasie ściga się na co dzień. Dużym problemem dla Amerykanów jest także przełknięcie FIM-owskiej zasady, która reguluje górną granicę wieku dla klasy MX2 (teraz to 24 lata). Całkiem słusznie zresztą, bo gryzie się ona nieco z zasadą MXoN mówiącej o „wyłanianiu najlepszych na świecie”. Póki co jest dwóch najlepszych i jeden „który nie ukończył 24 lat”.
Masowa histeria
Ryan Villopoto po swoim wyścigu powiedział, że "dziwnie się jedzie, gdy kibice zagłuszają silnik motocykla" i niech fakt ten podziała na wyobraźnię. Francuzi praktycznie popadli w masową histerię, roznosząc obiekt na strzępy. Każdy przejazd francuskiego zawodnika wznosił owację pewnikiem odbijającą się na drugiej stronie globu. Poziom hałasu i podniecenia udzielał się wszystkim – w oczach niektórych było widać, poza obłędem, skraj omdlenia. Klimat ekscytacji roznosił się jak szarańcza. Po pierwszych okrążeniach głównych wyścigów wszyscy kibicowali wszystkim. Francuz? Owacje i krzyk! USA? Też owacje! Antonio Cairoli? Aaaa! Kuwejt?
No właśnie, Kuwejt? Reprezentacja Chin faworytem nie była, Tajlandia także wzbudzała co najwyżej niezdrowe zainteresowanie, tak samo jak Islandia, ale Kuwejt pobił wszelkie rekordy. Nie dość, że – synowie szejków, albo i sami szejkowie – paradowali w turbanach i białych szatach po kolana w błocie, to jeszcze postanowili postawić wszystkie karty na nowatorską technikę Nie Skręcam i Nie Skaczę. Podczas wyścigu gwiazda światowego motocrossu Abdullah Hamed Alruwaih tracił po minucie na każdym kółku do Ryana Villopoto, a zanim zjechał zmęczony do depo dostał 5 (słownie: pięć) dubli. I proszę mi tu nie mówić, że sam bym lepiej nie pojechał, bo każdy kto chociaż stał w pobliżu crossowego motocykla pojechałby lepiej.
Wracamy do obłędu: z racji biało-niebieskości flag Francji, USA, Rosji, Wielkiej Brytanii czy Estonii, na miejscu było – szok: biało-niebiesko. Stroje przeróżne, niektóre można zakwalifikować gdzieś pomiędzy bodypaintingiem, a prezentowaniem przyrodzenia a'la Borat. To ostatnie zresztą okazało się problematyczne, kiedy zrobiło się naprawdę zimno, a deszcz jakoś nie chciał ustać. Myślicie, że hitem na takiej imprezie są piły motorowe z trąbkami zamiast prowadnicy? Teraz w modzie jest przynoszenie całych silników, najlepiej soczystego V6 z przelotową dwururką zamiast kolektora wydechowego. Silnik na europalecie, paliwo z butelki po wodzie gazowanej. Tak, dodać do tego zimne piwo i Boczo Tomanek byłby wniebowzięty.
Villopoto – Dungey - Baggett
Po wygraniu wszystkich wyścigów kwalifikacyjnych przez zespół ze Stanów, miny Francuzów nico zrzedły. To Antonio Cairoli, a nie Paulin czy Pourcel w MX1 przez cały wyścig podgryzał na wszystkie możliwe sposoby Dungeya. Blake Baggett pewnikiem dostał by łupnia od Kena Roczena, gdyby nie spore natężenie gleb w wykonaniu młodego Niemca. Tak czy inaczej, Amerykanie z uśmiechami na ustach (wyjątkowo mało „przyklejonymi”, a mocno naturalnymi) zakończyli sobotę.
Niedziela nie zaczęła się dla nich tak dobrze. Pierwszy wyścig (MX1 + MX2) wygrał Chad Reed, który długo nie mógł wrócić do formy po swoim epickim locie obok motocykla. Reed prowadził od startu do mety, a za jego plecami walczył Ken Roczen z Ryanem Dungey'm. Świeżo upieczony Mistrz Świata jadąc na mniejszym motocyklu poradził sobie z dużo bardziej doświadczonym i utytułowanym zawodnikiem. Kilku Niemców z publiki zjadło bratwursta na tą okazję. Francuzi nie mieli specjalnie powodów do synchronicznego popuszczania ze szczęścia, choć obydwaj ich zawodnicy pojechali solidnie – Masquin był 8., Pourcel skończył na 11. pozycji. Dużo lepszą wiadomością dla Francuzów była słaba, 17. pozycja Amerykanina Baggetta.
Obeznani z realiami amerykańskiego motocrossu pewnie już wiedzą, że Blake Baggett po złapaniu przeciętnych wyników narobił sobie kilka tysięcy wrogów Za Wielką Wodą. W otyłym społeczeństwie nastawienie na hipotetyczną wygraną obcego faceta w telewizji jest tak wielkie, że każde miejsce poza pierwszą trójką jest skrajnym brakiem patriotyzmu. Sam Baggett cały weekend wyglądał, jakby miał kołek w pewnym miejscu i strasznie chciał go siłą woli wyciągnąć. Inny gość, który z reguły tak wygląda – Ryan Villopoto, aktualny Mistrz AMA – okazał się być duszą towarzystwa. Zabawiał tłumy, uśmiechał się od ucha do ucha, sprzątał podium, a przed wjechaniem na metę ostatniego wyścigu poczekał na Dungeya by mogli przekroczyć ją razem. To tak jakby Rocky poszedł na piwo z Ivanem Drago. Sam Dungey, najbardziej ułożony zawodnik świata, który nawet awarie motocykla brałby na siebie, a za wyprzedzania przepraszał, rzucał żarcikami i łamaną (na prawdę łamaną) francuszczyzną pozdrawiał fanów.
Dzięki temu wytworzyła się świetna atmosfera, kompletnie przeciwna do tej, w której łysi faceci kłócą się, który nażelowany „zawodnik” lepiej kopie skórzaną gałę. Po wygranej Gautiera Paulina w drugim wyścigu (MX2 + Open) Francuzi oszaleli. Nie dość, że ich zawodnik wygrał, to jeszcze prowadzili dziewięcioma punktami przed ostatnim ściganiem. Villopoto, nieomylny do tego czasu, musiał przedzierać się przez stawkę i zakończył na trzeciej pozycji.
I co? Amerykanie znów „wybronili”. Pomogła im trochę tylna opona na motocyklu Christopha Pourcela, która nijak nie chciała trzymać się felgi. Pourcel rozgoryczony, rzucając przekleństwami, zszedł z toru. Biorąc pod uwagę fakt, że jeden najgorszy wynik z dnia nie był liczony w generalce, Francuzi mieliby szansę. Mieliby, gdyby nie genialna postawa Amerykanów – obydwa Ryany zebrały dwie pierwsze lokaty, tym samym zabierając 22. wygraną w Motocross of Nations do domu.
Tłum tylko na chwilę ucichł, by parę minut później świętować pod podium drugie miejsce. Po raz pierwszy na podium znaleźli się Australijczycy, a Reed nie krył szczęścia – przecież co roku mają świetny team i co roku kończą poza pierwszą piątką. Było też trochę pobocznych nieszczęść. U Toniego Cairoliego zdiagnozowano połamane kości śródręcza, po tym jak wyrwał półkę w swoim KTMie (co nieskutecznie chciał ukryć pod polarem Stefan Everts), Ken Roczen nie miał możliwości udźwignąć samemu całego zespołu, w którym jako jedyny jechał w pierwszej dziesiątce, więc musiał zadowolić się wygraną w klasie MX2. Zaś moi personalni faworyci, Team Kuwejt, nie zakwalifikowali się do finału.
Belgia, a potem Teutschenthal!
Oddanie całej dramy, małych i dużych sukcesów sportowych, czy w końcu wielkich rozczarowań jest niemożliwa. Motocross of Nations jest ogromne, pod każdym względem. Organizacyjnie to majstersztyk, atmosferę powinno określać się tylko słowami, które trzeba publicznie wykropkowywać, a sportowo nie znajdziecie niczego lepszego. Każdy fan motocrossu powinien zobaczyć to na żywo i poczuć na własnej skórze. W sumie to każda osoba w jakikolwiek sposób związana z motosportem.
A okazji będzie co nie miara – w przyszłym roku MXoN będzie odbywać się na piaskach Lommel, w Belgii. Za dwa lata zaś w Teutschenthal, niecałe 300 km od polsko-niemieckiej granicy. Marzy mi się, by zobaczyć tam naszych reprezentantów. Lonka, Kędzierski i Wysocki reprezentują nas właśnie na Motocrossie Narodów Europejskich, imprezie organizowanej przez UEM. Mam szczerą nadzieję, że to rozgrzewka przed Motocross of Nations, w którym na pewno nie przynieśliby wstydu. Jeśli za dwa lata w Niemczech będzie Reprezentacja Polski, to obowiązkiem każdego, ale to każdego, kibica będzie przybycie tam w narodowych barwach i krzyczenie do utraty przytomności – bo o to w gruncie rzeczy w Motocross of Nations chodzi.
|
Komentarze 5
Poka¿ wszystkie komentarzeMEEEEEGA ten drugi filmik!!! ogladac na full screenie!!!
OdpowiedzFajne foty i niez³a relacja!
Odpowiedzmistrz!!!!!!!
Odpowiedzob³êdna impreza:D trchê szkoda, ze nie ma zdjêæ talibów, ale poza tym ekstra. Jak bêdzie niedaleko do PL, to jadê:)
OdpowiedzLanserzy i tyle, chcesz ob³êdnego zap*********a? Kup offraodówkê i naparzaj po lasach, to jest dopiero zabawa. A nie, mam bluzê KTMa, czapkê redbulla, to mój kumpel z logo Monster Energy, wszystkie oczy na naaaas!
OdpowiedzDzieki takim burakom jezdzacym po lasach ten sport nie ma szans w Polsce na rozwoj. Wszyscy decydenci postrzegaja motocrossowcow przez pryzmat debili jezdzacych po lasach-- i nikt nigdy nie bedzie chcial podjac pozytywnej decyzji o budowy toru dla takich debili na motorach.
OdpowiedzRozumiem przez to ¿e objezdzach tych cienkich lanserów po zewnetrznej?
OdpowiedzM³ody nie zd±¿y³ ich z³apaæ zanim siê wysadzili w powietrze...
OdpowiedzW Strykowie jest wiêkszy ogieñ ;)
Odpowiedz