Sudan - it is made of dura Odnaleźliśmy miejsce, gdzie narodził się chaos. Miejsce zupełnie niepozorne, mały prom pływający między Egiptem a Sudanem. To, co tam się dzieje jest przebitką. A dzieje się to regularnie, co tydzień, od lat: wrzaski, spadające na głowę tony towaru, bójki, a pomiędzy tym nawoływanie do Allacha.
Na promie spotykamy bardzo sympatycznego motocyklistę - Johna z RPA. Jedzie na swoim BMW F650 już 7 miesięcy. Przejechał obie Ameryki, Rosję i teraz właśnie jechał z Norkappu do domu - przez Afrykę wschodnią do Kapsztadu. No i ważny szczegół - John ma 70 lat. Następnego dnia dopływamy do Wadi-Halfy. Po długiej walce udaje nam się jakoś wygramolić z motocyklami i, kiedy dochodzimy do celników, dokładnie o godz. 18, słyszymy: „Koniec pracy na dzisiaj, jutro was odprawimy". Śpimy w trójkę w porcie. Wyskakujemy tylko do Wadi-Halfa City Center (parę budek na środku pustyni) po kolację. Następnego dnia zabawa na granicy. Przed nami 500km-owy szlak pustynny do Dongoli. Robimy wrażenie ostrych zawodników: sportowe motocykle, buty, ochraniacze, zbroje, camelbagi, GPSy. A z nami jest John: skórzane eleganckie buty, spodnie na kant, spakowany w mała elegancką walizkę, a na 2-dniowy przejazd przez pustynie kupuje małą butelkę wody. Z trudem daje się namówić na drugą. Chociaż John całe życie jeździł motocyklem, to jeszcze nigdy nie jeździł po pustyni. Zasada jest dość łatwa, ale trzeba się przemóc. Do 60-70km/h motocyklem w miękkim piachu rzuca na wszystkie strony. Trzeba zacisnąć zęby, dodać gazu i przy większej prędkości łatwo już opanować motocykl. John jakoś nie mógł się przemóc, więc miał wywrotkę za wywrotką. To było najbardziej traumatyczne 40km-ów w jego długiej motocyklowej karierze. 70 letni motocyklista z RPA w końcu złamał sobie nogę w kostce, a silnik w jego BMW eksplodował. Zawróciliśmy z Wojtkiem po pomoc. Znaleźliśmy samochód terenowy, który przewiózł Johna i jego motocykl z powrotem do Wadi Halfy. Jonh miał dosyć wszystkiego, wsiadł w pierwszy pociąg do Chartumu, a stamtąd samolotem do Cape Town. Spotkamy sie tam za jakieś 2 miesiące - bye bye John! Po dwóch dniach jazdy przez pustynie dotarliśmy do Dongoli. Cola jeszcze nigdy mi tak nie smakowała, jak wtedy. Obraz Sudanu, jaki wyjawia się z codziennych wiadomości, budzi uczucie przerażenia i przygnębienia. Na południu wojna między czarnymi chrześcijanami i rządzącymi muzułmanami, na zachodzie ludobójstwo i czystki etniczne w Darfurze, a na wschodzie walki między wojskami rządowymi, a rebeliantami. Wydawałoby się, że mieszkają tu sami niewyżyci zwyrodnialcy. W rzeczywistości Sudańczycy są ekstremalnie sympatyczni i gościnni. W drodze z Dongoli do Chartum, po całodziennej jeździe przez pustynie zaliczam ostrą glebę, z lądowaniem na głowie. To jedną z tych gleb, po których człowiekowi wszystkiego się odechciewa. Robi się też ciemno, więc zjeżdżamy do najbliższej wioski. Udajemy głupków i pytamy się pierwszego napotkanego człowieka: „Hotel? Hotel?". OK, chyba zadziałało! Facet prowadzi nas do swojego domu. Ale zaraz, coś jest nie tak. Wynosi 2 krzesła i prosi, żebyśmy siedli przed domem. Krzesła też dobre, ale co z tą sudańską gościnnością? Okazuje się, że koleś dał kobietom rozkaz przygotowania dla nas miejsca do spania i kolacji. Zostajemy zaproszeni, kiedy wszystko jest już gotowe. Gospodarz pyta, gdzie chcemy spać. Jest upał, wiec wybieramy ogród. Kiedy wszystko jest gotowe zostajemy zaproszeni do środka. W ogrodzie stoją dwa posłane łóżka. Każdy ma swój stolik nocny z paczką fajek. Po chwili wjeżdża wspaniała kolacja. To wszystko dla nas - kompletnie obcych ludzi. Okazuje się, że nasz gospodarz jest lekarzem. Niestety nie mówi po angielsku, więc dogadujemy się na uśmiechy i machanie rękami. Gospodarz dumnie przedstawia nam swojego syna. Żony i córki nie mają tego zaszczytu... Nie ma to nic wspólnego z polskim szowinizmem, po prostu taka kultura. Tuż przed granicą z Etiopią, kiedy już rozglądaliśmy się za jakimś miejscem na biwak, podjeżdża do nas koleś na skuterze. Krótka piłka - jedźcie za mną! Nasz gospodarz ma specjalną chatkę dla gości, ale znowu wybieramy ogród. Jest Ramadan - okres postu, kiedy to jeść i pić można tylko w nocy. Więc wszyscy są bardzo napaleni na kolację, a właściwie śniadanie. Jeszcze wspólna modlitwa całej męskiej części rodziny do Allacha i zabieramy się za jedzenie. Wszyscy jemy ze wspólnej miski, lepiąc w rękach kulki tego czegoś. Pytamy się gospodarza, co to jest? This is made of dura. A to? This is made of dura. A tamto? This is made of dura. Dura ma nieskończenie wiele postaci i dokładnie nie wiemy, co to jest, ale po całym dniu jazdy bardzo nam smakowała. Ponieważ o 18.00 zjedliśmy śniadanie, więc o północy zostaliśmy zbudzeni na obiad. Poprosiliśmy pana domu, żeby nas o 4 rano na kolację już nie budził. Nasz gospodarz był nauczycielem angielskiego w szkole, więc mogliśmy sobie w końcu pogadać. Etiopia - głód i symbol rozpaczy Przynamniej taki obraz miałem zakodowany w głowie na podstawie przygnębiających obrazków, jakie były pokazywane w TV w latach 80-tych. My z pustynnego Sudanu wjechaliśmy do zupełnie innej Etiopii - ziemii kipiącej urodzajem w setkach odcieni zieleni. Jazda szutrami przez wysokie góry na północy dostarczyła nam iście orgazmistycznych widoków. Po bezalkoholowym i mało urozmaiconym kulinarnie Sudanie, nasze pierwsze kroki w Etiopii skierowaliśmy do knajpy. Mają tu wiele bardzo dobrych browarów. Jeżeli chodzi o jedzenie to wyboru nie ma. Jedyną potrawą, jaką się tu je, jest injera. Albo kocha się to danie, albo nienawidzi. Injera to wielki sfermentowany placek. W dni postu podawany jest z ostrymi sosami warzywnymi, a w pozostałe dni z mięsem. Je się to rękoma, najczęściej w kilka osób, z jednego półmiska. W Gondar spotykamy parę motocyklistów z Niemiec: Ralfa i Ewę. Od 14 miesięcy jeżdżą po Afryce. Wcześniej przejechali obie Ameryki. Przed nimi jeszcze 2-3 lata w trasie - kierunek Australia. Oboje jadą na motocyklach Yamaha XT Tenere - Ralf właśnie wykręcił 200 000km na swojej maszynie. Podróż bardzo im służy, bo wygladają na conajmniej 10 lat młodszych niż są. Jedziemy wspaniałą trasą na północ do klasztorów w Debre Damo. Ludzie dostaja histerii, gdy nas widzą. Kiedy zbliżamy się do wioski chłopi z okolicznych pól biegną ile sił w nogach, żeby nam pomachać. Czasami małe dzieciaki rzucają w nas kamieniami, ale to bardziej forma wyrażenia emocji, niż złości. Etiopczycy chodzą bardzo kolorowo ubranii, prawie zawsze z parasolem. Podkreślam słowo chodzą - nie ma tu samochodów. Drogi są pełne ludzi, którzy cały czas gdzieś idą. Ciekawe gdzie? W Debre Damo przypadkowo trafiamy na święto, na które przyjeżdżają pielgrzymi z całej Etiopii. Wejście na górę, na której mieszkają mnisi nie jest proste. Służy do tego jedna lina o długości 15 metrów. Tą samą liną się wchodzi i tą samą schodzi. Dodajmy do tego tysiące pielgrzymów i katastrofa gotowa. Dzień przed naszym przyjazdem jedna osoba zgineła, a 3 złamały kręgosłupy. Etiopczycy wierzą, że ci, którzy nie mają grzechów na sumieniu wejdą bez problemu. Spadają tylko grzesznicy. Nam udało się wejśc przy pomocy drobnego oszustwa. Daliśmy mnichowi parę groszy, dzięki czemu mieliśmy dodatkową asekurację z liny zrobionej z wielbłądziej skóry. Lina nie miała atestu, więc stres i tak był niezły. Z bonusowych atrakcji udało mi się na linie spenetrować analnie głową kilku pielgrzymów. Następnie jedziemy do Lalibeli. Jest to święte miejsce ortodoksyjnego kościoła etiopskiego, gdzie w skale (pod nogami) wykuto niesamowite kościoły. Podobno Królowi Lalibeli przyśniło się, że te budowle są w ziemi i wystarczy je odkopać. Nie wiem, jaką injere zjadł ten król na kolację, ale jego poddani musieli się przez to ostro napracować. W końcu, dojerzdżamy do Addis Abeby. Tutaj mój obraz Etiopii już kompletnie się zmienił. Pewnego wieczoru włóczyliśmy się po mieście. Nagle podjeżdża fura, bassy na full, a z samochodu wychodzi Snoop Dog. Yo ziomki, urządzamy bibę. Może wpadniecie? No jasne yo yo. Impreza na wielkim tarasie z widokiem na stolicę Etiopii. Poznajemy śmiesznego kolesia z Angoli o nazwie Cock Dealer. To imię tylko w części oddaje tę barwną postać. Jeździmy jeszcze trochę po przepięknej Etiopii i kierujemy się w stronę Kenii. Zapomniałem wspomnieć, że Wojtas w międzyczasie wylądował na lawecie. Powodów do lawetowania było wiele, ale najważniejszy był taki, że przez 2 dni w moim lewym lusterku miałem wizję Wojtka z czarną żałobną opaską. Kenia - mbao mbao wszyscy mbao Z żalem opuściliśmy Etiopię. Z Wojtkiem mam się spotkać w Nairobi. Przede mną 500km-ów offroadowego odcinka, który udaje mi się pokonać w stylu dakarowym w jeden dzień. Docieram w końcu na równik - HURAA! Fotka, wzruszenie, 77 sekund na zadumę nad sensem istnienia i jazda do Nairobi. Stolica Kenii to wypasione miasto ze szklanymi wieżowcami. Zatrzymujemy się u Chrisa - Niemca, prowadzącego od kilku lat kemping dla zmotoryzowanych białasów. Do dyspozycji jest garaż, w którym udaje się zreanimować Wojtka TTR-e. Poznajemy tutaj też coś, co odmieni nasze życie - TBone. To wielki kawał soczystej wołowiny przytwierdzony do kości w kształcie litery T. Zatapiając zęby w grubym kawałku krwistego mięsa, odżywają w człowieku ukryte zwierzęce pragnienia. Po TBone-owej kuracji zaczynają nam rosnąć włosy na plecach, a kiedy jest pełnia księżyca warczymy i szczekamy. W Nairobi mam rendez-vous. Przylatuje do mnie z Polski moja dziewczyna Ania. Po dwumiesięcznej przerwie czuję się, jak bym szedł na pierwszą randkę, więc myję zęby i nerwowo sprawdzam oddech. Podczas następnych 4-ech tygodni chcemy w trójkę objechać jezioro Wiktorii. Na początek pokazujemy Ani jak nam się tu ciężko żyje (hunger in Africa), więc Wojtas stawia kolację w słynnej restauracji The Carnivor. Tego wieczora nie darowaliśmy żadnemu biednemu afrykańskiemu zwierzakowi. Krokodyle, żyrafy, małpy, słonie - to wszystko wylądowało w naszych niewyżytych żołądkach. Zahaczamy jeszcze o jezioro Naivasha i z przyjemnością uciekamy ze zindustrializowanej południowej Kenii do Ugandy. Uganda Jedziemy prosto do źródeł Nilu. Tam będziemy spływać górski odcinek rzeki z kilkunastoma progami klasy V. Rzeka jest potęrzna. Trochę pływałem wcześniej kajakiem po rzekach górskich w Alpach, ale takiego czegoś jeszcze nie widziałem. Przez całą noc nerwy mnie zrzerają no i ten huk wody dochodzący z oddali... Następnego dnia spływamy to „na luzaka". Odwoje rzucają wielkim pontonem z 9 osobową załogą jak zabawką. Ania w tym czasie wybiera się na wycieczkę quadem wzdłuż Nilu. Na zdjęciu reklamującym wycieczkę, laski na quadach ubrane były w bikini. Z trudem udaje się namówić Anię na założenie długich spodni. O ochraniaczach nie ma mowy. Wycieczka kończy się długim lotem z przyjęciem quada na nogę. Ania nadwyrężyła mięśnie w pachwinie i do końca wyjazdu ledwo chodziła. Kulejąca Ania wzbudzała u wszystkich uczucie litości. Każdy Afrykańczyk na jej widok mówił: „Oh, I'm so sorry"... W Kampali, stolicy Ugandy, wybuchły zamieszki. Dowiedzieliśmy się o tym pijąc piwko przy głównej ulicy o dziwnej nazwie Main Street. W pewnym momencie zaczęło się pojawiać dużo uzbrojonych ludzi na rowerach. Potem usłyszelismy w radiu, że niedaleko od nas szykuje sie jakaś grubsza zadyma. Zwialiśmy czym prędzej na nasz kemping i zdenerwowani poszlismy cos zjeść - pysznego steka w sosie serowym z podwójną porcją frytek. Z powodu kaleki w ekipie i politycznej zawieruchy w Ugandzie musimy trochę zmienić plany. Odpuszczamy wodospady na północy, górę Ruwenzori na zachodzie i powoli toczymy sie wzdłuż jeziora Wiktorii w kierunku Tanzanii. Mamy prawdziwe wakacje na wakacjach. | | Tanzania/safari w serengeti | | Tanzania/safari w serengeti | | | | | | | | | Namibia: wydmy na pustyni Namib | |
Komentarze 3
Poka¿ wszystkie komentarzeSuper wyprawa. Opis rzuci³ mnie na kolana ale po przeczytaniu kosztów pad³em na pysk i d³ugo siê nie podniosê. Gratulacje.
Odpowiedztroche malo fotek ale opis i tak daje do myslenia.Dla mnie mega wypas ale zastanawiam sie ile to czasu i skad wziasc materialy zeby przygotowac taka podroz?!
OdpowiedzPiêkna podró¿!!! Gratuluje!!!!
OdpowiedzSuper wyprawa! ¯yczliwie zazdroszczê!
Odpowiedz