Mazury na weekend. Indian Chief i nasza niespieszna przygoda
Mazurski weekend w siodle Indiana Chiefa uświadomił mi, że mniej znaczy więcej. Trasa, choć niedługa, w towarzystwie Wodza okazała się doskonałą przygodą.
Mazury to jeden z tych regionów, który odwiedzać można w nieskończoność. Choć byłem tam kilka razy, nie widziałem nawet małej jego części. Mało prawdopodobne, by udało mi się kiedykolwiek zobaczyć całość, ale może w tym tkwi magia Mazur? Może to właśnie ich nieodkrytość sprawia, że przyciągają jak magnes i zawsze oferują coś ciekawego?
Tym razem w trasę zabieram Wodza - Indiana Chiefa Vintage, z którym będę odkrywał kolejne zakątki Krainy Wielkich Jezior. Przy okazji trochę się zaprzyjaźnimy, poznamy. Z Wodzem jeszcze podróżować przyjemności nie miałem.
Niespieszna lokomotywa
Już pierwsze kilometry uświadamiają, że będzie to niespieszna podróż. Nie chodzi przy tym o osiągi Indiana - te są zupełnie przyzwoite, wrażenie robi zwłaszcza moment obrotowy, który sprawia wrażenie żywcem wziętego z lokomotywy. Tym motocyklem po prostu nie wypada się spieszyć. W końcu to Wódz, trzeba do niego podchodzić z godnością i pokorą.
Piątkowe popołudnie złotym blaskiem niskiego słońca leniwie nastraja do podróży. Droga doliną Narwi, w miarę oddalania się od Warszawy, powoli traci strudzonych podróżnych, wracających do swoich domów. Robi się nostalgicznie i dostojnie.
Już wiem, że plan dotarcia nad jezioro Omulew nie wypali. Tempo podróży Wodzem diametralnie różni się od tego, co zapewniają motocykle sportowo-turystyczne. Nie ma mowy o atomowych przyspieszeniach i wyprzedzaniu autobusu w trzy sekundy. Tutaj wszystko robi się z godnością i szacunkiem.
Zatrzymuję się na nocleg w Zajeździe Sebory, gdzie po bardzo przeciętnej kolacji idę spać.
Pan w jakim celu tutaj?
Rano, przy pięknej pogodzie wyruszamy w stronę Wilczego Szańca. Umiarkowany ruch dobrze nastraja i pozwala Wodzowi pokazać jaka forma podróży go interesuje - niespieszna. W starych Kiejkutach stajemy na chwilę łyknąć wody i dać odpocząć cylindrom w ten upalny dzień.
- Pan w jakim celu tutaj się zatrzymał? - z zadumy wyrywa mnie surowy głos żołnierza, dochodzący z wnętrza terenówki. - Yyy, tak o, po prostu, Wódz potrzebował - wypalam bezmyślnie zaskoczony nagłym zainteresowaniem armii. - Proszę odjechać, tutaj nie wolno się zatrzymywać - słowa żołnierza brzmią tak, że żadna polemika nie wchodzi w grę. Pakuję się na kanapę i odjeżdżamy w stronę Mrągowa. Faktycznie - zasieki z drutu kolczastego i wszechobecne tabliczki informujące o zakazie wstępu powinny dać mi do myślenia.
Tak naprawdę za Kiejkutami zaczyna się droga, którą Wódz lubi najbardziej - łagodne łuki, sporo prostych. Gdzieś zza drzew, słoneczne refleksy przypominają o niezliczonych tutaj jeziorach. Jazda takimi drogami to prawdziwy relaks, dosłownie czuję, jak ładują się moje akumulatory.
Przebijamy się przez oblepione turystycznym zamętem Mrągowo. Pełne gofrów, sękaczy, lodów z automatu i jaskrawych chińskich pamiątek miasto, budzi zmęczenie samym widokiem. Próba dostania się gdziekolwiek zawodzi - wszechobecna kolorowa ciżba płynie ulicami i alejkami jak lawa konfetti.
Nic to, jedziemy z Wodzem dalej, w stronę Wilczego Szańca. Tutaj czeka nas wiele niespodzianek. Pierwszą jest bezpłatny, strzeżony parking dla motocykli, zlokalizowany tuż przy wjeździe. Wódz w cieniu, bacznie obserwowany przez strażników, odpoczywa po trudach podróży, kiedy ja zagłębiam się w zaciszne szlaki Wilczego Szańca.
Pod kontrolą natury
Mimo sporej liczby gości, zupełnie nie odczuwa się tutaj tłoku. Natura, która konsekwentnie zagarnia pozostałości po megalomańskich bunkrach III Rzeszy, dba o spokój i kojącą zielenią przekonuje do zatracenia się w odmętach tego miejsca. Gigantyczne betonowe konstrukcje, wściekle zmasakrowane przez ładunki wybuchowe i przykryte przez lata zieloną kołdrą mchu i trawy uświadamiają, że żadne ludzkie plany nie mogą równać się z tym, który ma natura.
Robimy z Wodzem kilka pamiątkowych fotek i kierujemy się w stronę Twierdzy Boyen. Tutaj sprawiam swojemu towarzyszowi trochę frajdy, odkręcając manetkę podczas przejazdu przez tunel bramy twierdzy - odkręcam manetkę, a potężny 1,8-litrowy V-twin grzmi jak najprawdziwsza burza.
Spacer ograniczam do obejścia murów, potem ratuję się kawą przed nadchodzącą sennością i zbieram w drogę. Kieruję się na Ogonki, gdzie przy pomocy kolegi Pawła znajduję nocleg w ośrodku wczasowym, pamiętającym złote lata Funduszu Wczasów Pracowniczych.
Najlepsza sielawa ever
Rano, po krótkim, odświeżającym deszczu, ruszamy wąską drogą wokół jeziora Mamry do Mamerek, gdzie mieściło się niegdyś główne dowództwo wojsk lądowych III Rzeszy. Obiekt do dziś robi piorunujące wrażenie i daje pojęcie o skali zaangażowania Niemców w podbój Europy. Tuż obok znajdują się bunkry giganty, których zwiedzania także sobie nie odmawiam. Dziś z monumentalnych betonowych kolosów został tylko przygnębiający pomnik ludzkiej megalomanii.
Zaspokoiwszy potrzeby duchowe, skierowałem swą uwagę na te cielesne. Za poleceniem Motocyklowego Włóczykija wybrałem się na obiad do restauracji Góra Wiatrów w porcie Trygort. Powiem jedno - tak pysznej, świeżej sielawy nie jadłem jak długo żyję.
Niedzielne popołudnie upływa na spokojnym (a jakże!) powrocie do Warszawy. Mimo gabarytów i sakw, Wódz dzielnie radzi sobie z przeciskaniem w korkach. Największą niespodzianką jest jednak zużycie paliwa, które wynosi średnio 6 litrów na 100 km! Niebywały wynik, jeśli weźmie się pod uwagę pojemność silnika.
Weekend zakończony, wódz odstawiony do obozu, a ja już tęsknię za kolejną wycieczką w towarzystwie Indiana Chiefa.
Komentarze 0
Poka¿ wszystkie komentarze