Macau Grand Prix - trafiaj w "czarne" albo giń
W tych zawodach spokojnie można przyjąć zasadę z Endurance, że jeśli jesteś na mecie, już jesteś wygrany
Na świecie jest kilka klasyków wyścigów motocyklowych, które szanujący się fan tej dyscypliny musi zobaczyć. To jak wycieczka do Mekki. Najpierw mówisz sobie, że chociaż raz, później okazuje się, że wracać chcesz tam za wszelką cenę co roku. 24h Le Mans, Bol d'Or, Wyspa Man, 200 mil Daytona, 8h Suzuka, niegdyś 24h Spa, Laguna Seca, Monza, Brands Hatch, Indian i właśnie Macao.
Większość z tych wyścigów już widziałem. Wracam na nie z wielką przyjemnością i jak pisałem przy relacji z 24h Le Mans, za każdym razem czuję ten sam dreszczyk emocji. Dokładnie ten sam, gdy widziałem je pierwszy raz. W tym roku swój debiut miałem w Macao. Wyścig, o którym słyszałem od najmłodszych lat, którego trasa wiedzie ulicami miasta. Wyścig, który zbiera też krwawe żniwo. W 2005 roku zginął tam mój znajomy Bruno Bonhuil, Mistrz Świata Endurance, zwycięzca klasyków Endurance, zawodnik Grand Prix. Dwa tygodnie wcześniej wspólnie jeździliśmy skuterem po torze w Walencji, gdzie doglądał zawodników z chińskiego zespołu, z którym był związany. W Macao pech dosięgnął go już podczas rozgrzewki.
Na europejskie tory w dzisiejszych czasach dostać się dość łatwo. Wystarczy kilkaset kilometrów autkiem, albo chwilka samolotem. Problem jest jedynie z Wyspą Man, gdzie promy wykupione są już rok wcześniej i 24h Spa, bo tego wyścigu już nie ma. Między innymi za sprawą bezpieczeństwa, ponieważ częściowo uliczny tor był areną wielu niebezpiecznych wypadków. Co znaczy upaść w Spa, najlepiej wie Paweł Szkopek, który w 2003 roku wysłał na „tamten świat" dwa motocykle, a sam noc spędził w szpitalu.
Żeby dostać się do Macao, dawnej portugalskiej kolonii w Chinach, trzeba trochę więcej zachodu. Na szczęście Chińczycy w „trosce" o dobrze prosperujące biznesy przejęte od „kolonistów", nie wymagają wizy ani do Hong Kongu, ani do Macao. To już skraca drogę o jakieś półtorej godziny stania w kolejce pod konsulatem w Warszawie, ale nie niweluje koszmaru ciasnego samolotu. Najpierw krótki lot do Zurychu, potem blisko dwanaście godzin do Hong Kongu. Dla tego, kto myśli, że to koniec turbulencji, jest jeszcze jedna zła wiadomość: godzinka bujającym statkiem i dopiero wtedy możesz powiedzieć, że wylądowałeś w Las Vegas wschodu, czyli Macao.
Ktoś kiedyś dobrze sobie to wymyślił. W Hong Kongu jest centrum biznesu, a w Macao raj rozrywek. Największe kasyno świata w hotelu Venetian musi i robi wrażenie. Setki stołów do gry we wszystko, co ma karty, piłeczkę czy inne żetony, a także tysiące automatów. Istny raj dla twórców ustawy antyhazardowej, albo Zdzicha i Rycha. Idealne miejsce także dla socjologów, piszących referaty o ludzkich dramatach. Na naszych oczach ludzie przegrywali fortuny, a później wpadali w szał, porównywalny tylko do tego, co mógł przeżyć właściciel Wisły Kraków po tegorocznych eliminacjach Ligi Mistrzów. Ja osobiście wyszedłem z zabawy na plusie, całe trzysta złotych zagospodarowane oczywiście przelewem wraz z moimi kompanami z pucharu GSX-R.
Marcin Kondratowicz i Tomek Grabowski, jako zwycięzcy tegorocznej edycji Suzuki Cup, wybrali się na wycieczkę właśnie do Macao. O tej nagrodzie, jako pierwszy informował oczywiście Ścigacz.pl. Imponujący hotel i kasyno były dla nich tylko wstępem, swego rodzaju kwarantanną, zanim zobaczyli chyba najniebezpieczniejszy dziś tor świata. Obiekt, na który dostać się nie jest wcale tak łatwo. To, że redakcja zawczasu wypełni formalności i dostanie potwierdzenie akredytacji, nie jest równe z jej otrzymaniem.
Pierwszy punkt kontrolny i już dokładne sprawdzanie dokumentów, porównywanie zmęczonego podróżą pyska, z tym w paszporcie, dopasowanie przekręconych imion i nazwisk i przydzielenia opiekuna. Miła Chinka prowadzi nas teraz pod eskortą do sali prasowej. Tam już nie ma żartów. Starsza Angielka rozpoczyna procedurę od nowa, sprawdza dostarczone gazety i publikacje, żeby upewnić się, że na pewno jesteś pismakiem. Po godzinie ceregieli wreszcie wydane są identyfikatory ze zdjęciem, kamizelki, tona makulatury i chrześcijańskie „powodzenia". Można w końcu iść zwiedzać tor i paddock.
Prosta startowa usytuowana jest naprzeciwko jednego z portów i gdyby nie boksy, na co dzień nikt by nawet nie pomyślał, że to tu bije serce toru. Toru, który od pięćdziesięciu sześciu lat gości najlepszych przedstawicieli wyścigów samochodowych, a od czterdziestu trzech także motocyklowych. To jedyna taka impreza na świecie, gdzie podczas jednego dnia rywalizują motocykliści i „ci drudzy" na jednym torze. Ze względu na nagumowanie toru, motocykle mają swój finał już w sobotę. Na pierwszy rzut oka, paddock wydaje się malutki, a boksy ciasne jak te w Moście. Jednak, co chwilę przejeżdża przez nie chmara pojazdów kolejnych kategorii. Gdzie to wszystko jest pochowane? Odpowiedź znajdujemy przypadkiem szukając tunelu pod torem. Na cele GP Macao, jeden z podziemnych parkingów przy porcie, zamieniany jest w wielopoziomowy, podziemny park maszyn! Widok niesamowity, taki Poznań pod dachem. Tuż przed planowanym wyjazdem na trening lub wyścig, otwiera się jedna z bram i chmara pojazdów wytacza się na paddock, gdzie grzecznie czekają na wypuszczenie na tor. Porządek, jak w obozie pracy.
Tor ma długość sześciu kilometrów i dwustu metrów. W najszerszym swoim miejscu, ma czternaście metrów, ale na zakręcie Melco poraża ciasnotą siedmiuset centymetrów! Na próżno tu szukać stref bezpieczeństwa czy chociażby dmuchanych band. Tylko w dwóch miejscach możesz spróbować trafić w zatoczkę po hamowaniu. Reszta toru to metalowe bandy lub po prostu ściany budynków, o które najlepsi ocierają się kaskami i ramionami. Teoria bardzo prosta: trafiaj w „czarne", albo giń. Najlepszym to nie przeszkadza i tegoroczny zwycięzca, Stuart Easton pokonał najlepsze kółko wyścigu ze średnią prędkością ponad stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę! To było jego drugie w życiu zwycięstwo w Macao, pierwsze odniósł rok temu, pokonując legendę, Michaela Ruttera. Kiedyś na tym zwariowanym torze, który możecie pokonać razem z Amuary Baratin, wygrywali tak znani zawodnicy, jak Kevin Schwantz czy Carl Fogarty, ale rekordzistami wygranych są Ron Haslam i startujący do dziś, Michael Rotter.
W specyfikacji technicznej dopuszczanych do startu maszyn, do dziś widnieją prototypy MotoGP, ale ich cena zniechęca i główną bronią są motocykle klasy Superbike i Supersport. Kiedyś królowały tu dwusuwowe pięćsetki z Grand Prix. W wyobraźni można by zobaczyć M1 Rossiego mknące tą „rurą". Niestety nie ma już „tanich" motocykli w MotoGP i takich Mistrzów z jajami, jak Schwantz czy Fogarty. Dziś w Macao rządzą głównie specjaliści od TT i zawodnicy z brytyjskich Superbike. Trochę szkoda, chciałoby się zobaczyć tych najlepszych w konfrontacji z taką trasą. Tylko teraz pytanie: którzy to ci najlepsi?
Oglądając wyścig, w pewnym momencie tracisz rachubę okrążeń i lidera. Bardzo szybko najszybsi dochodzą tych wolniejszych i zaczyna się festiwal dubli. W tym roku właśnie ci najwolniejsi popsuli zabawę na ostatnich metrach i nie pozwolili Conorowi Cumminsowi na ostatnich metrach powalczyć z Eastonem. Publika, która po brzegi wypełnia trybuny, żywo reaguje na wszystko, co się dzieje na torze, dopingują tych najszybszych i tych na końcu stawki. W tych zawodach spokojnie można przyjąć zasadę z Endurance, że jeśli jesteś na mecie, już jesteś wygrany.
Niestety wyścig trwa tylko piętnaście okrążeń. Przejechałeś pół świata, żeby po trzydziestu sześciu minutach już zobaczyć szachownicę. Ręce jeszcze drżą z wrażenia, to potrwa jeszcze długą chwilę, a gdy drżenie mija, myślisz już jak wrócić tu za rok. No i oczywiście, jak zobaczyć resztę legendarnych torów i wyścigów. Mi zostały jeszcze dwa, mam nadzieję, że je zobaczę. Francis Bacon pisał, że nadzieja jest dobrym śniadaniem, lecz kiepską wieczerzą. Coś w tym jest, bo po każdym z klasyków jestem znów głodny i głodny. Głodny tych wrażeń, które wyścigi motocyklowe dają na żywo. Nie tylko te wielkie. Najpierw jesteś głody, żeby je zobaczyć, a gdy zaspokoisz pierwszy kęs, myślisz jak by tu ucztować całe życie. Pierwszym, smacznym kęsem mogą być WMMP.
Komentarze 6
Pokaż wszystkie komentarzeJak molik nie prowadzi zawodów to swiderek może się spokojnie skoncentrować na relacji i wychodzi mu to pięknie
Odpowiedzfajny tor, fajna relacja, fajny tekst
OdpowiedzŚwietny tekst. Dobra robota Łukaszu.
Odpowiedzcałkiem niezłe to okiem Świdra
OdpowiedzFajnie się to czyta. Takie z pasja zawsze chciałem zobaczyć takie gp czy endurance ale może zeczywiscie najpierw mp ktoś zna terminy na nowy sezon?
Odpowiedzzajebiste !!!
OdpowiedzNo ja nie wiem czy wyścigi gdzie sie zabijaja ludzie to taka zajebista sprawa. Widowiskowe to tak...
Odpowiedztak czesto sie niezabijają, ten miał ph widocznie. w poznaniu też się zdaża, szit hapend jak mówią
Odpowiedz