24h Le Mans 2009 - zaskakuj±ce wyniki!
Tegoroczne 24h Le Mans było tak ciekawe jak wszyscy tego chcieli i oczekiwali. Sam wynik miał wyglądać inaczej, ale w sporcie najpiękniejsze jest to, że jest on nieprzewidywalny.
Po wielu latach znów cała „wielka czwórka" wystawiła w Le Mans swoje fabryczne zespoły i to dało już powody do spekulacji. W dodatku z powodu ograniczonych funduszy oficjalne zespoły w tym roku startują tylko we francuskich klasykach, odpuszczając Mistrzostwa Świata Endurance jako takie. Taka sytuacja powoduje, że każdy musi wygrać Le Mans lub Bol d'Or. Czy Honda po latach przerwy wróci w wielkim stylu i wygra swój dwunasty wyścig? Podczas testów przed wyścigiem była najszybsza, ale czy to wystarczy? Przecież Endurance to coś więcej, niż tylko szybkie pokonywanie jednego, czy kilku okrążeń. Tu trzeba jechać równo, bez usterek i wywrotek, a przy okazji na tyle szybko by dorównać rywalom. Tak, czy inaczej Honda wyglądała od początku na zmotywowaną. Lagrive, Charpentier i Plater mogli się czuć dobrze także z innego powodu. Za plecami mieli wsparcie Michelin Power Research Team (Honda), zespołu, który oprócz walki o tytuł Mistrza Świata Endurance ma rozwijać opony dla innych teamów, a w Le Mans w szczególności z ich pracy korzystała Honda. Już po pierwszych, piątkowych treningach, w tych zespołach humory dopisywały. Jednak, gdy u jednych radość, u rywali troszkę inaczej.
W Suzuki uśmiechu nie za wiele, ostatni zespół, który bronił honoru Dunlopa nie błyszczał skutecznością. Jednak SERT to zespół, który swoją siłę zawsze pokazywał w wyścigach i dlatego oznak paniki też zaobserwować się nie dało. W GMT94 reprezentującym Yamahę delikatne napięcie dało się już odczuć. Potrzebujący sukcesu jak powietrza zespół chciał błyszczeć już od początku, nawet podczas sesji nocnej. Niestety na jedno kółko zawsze najszybsza była Honda. Zmieniło się to na chwilę po kwalifikacjach, gdzie decydował średni czas wszystkich trzech zawodników. Tu GMT pokonało Hondę numer 111, ale o polach startowych pierwszej dziesiątki od tego roku decyduje sesja Superpole. Tu znów najszybszy był Lagrive, a Gimbert stracił do niego 0,158 sekundy. Trzecie miejsce w Superpole dla zespołu Michelina i Hugo Marchand, który od oficjalnego zespołu Yamahy był wolniejszy raptem o sześć tysięcznych sekundy! Czwarta Kawasaki, która dopiero do Le Mans przywiozła prawdziwego Superbike i zawodnicy musieli stroić motocykl już na miejscu. Najwięcej problemów z dostosowaniem się miał Kenny Foray. Kandydat do tytułu Mistrza Polski Superstock 600 nie ukrywał swoich problemów. Pierwszy raz jadę motocyklem klasy Superbike, w Mistrzostwach Francji używamy praktycznie Superstock. Przez zmienną pogodę nie wykorzystaliśmy wolnych treningów tak jak chcieliśmy i teraz muszę wszystko nadrabiać w kwalifikacjach, ale najważniejszy jest wyścig. Dobrą robotę dla Yamaha Austria wykonał za to Gwen Giabbani, który w Superpole był piąty w pobitym polu zostawiając Suzuki.
Gdy ucichły emocje po kwalifikacjach, wieczorem do boksów wpuszczono publiczność na tradycyjny Pit Walk, gdzie z bliska można było zobaczyć motocykle, które jutro wystartują do morderczego wyścigu lub zdobyć autograf swojego idola. Dla wielu z tych ludzi wyścigi są jak religia. Przyjeżdżają tu, co roku z najdalszych zakątków Francji, mają swoje ulubione zespoły. Najwięcej wśród kibiców widać tych w ubraniach GMT94. Zespołu, który do statusu fabrycznego doszedł wieloletnią pracą w rodzinnej atmosferze. Wielu ludzi do jego sukcesów dorzuciło swoją cegiełkę, dlatego dziś odwdzięczają się kibicom wielką otwartością w zamian zyskując ogromną sympatię i życzliwość. Ciasno też pod boksem SERT. Tu napierający tłum jest równie wielki jak w przypadku GMT. Zespół Suzuki przez wielu nazywany jest „maszynką" do wygrywania. Nie ma w tym przesady, bo perfekcyjne przygotowanie i dyscyplina pracy zespołu założonego w 1981 roku przyniosło już niezliczoną ilość sukcesów. Czy w niedzielę kilka minut po piętnastej Dominique Meliand znów podniesie w górę trofeum zwycięzcy? Jednak zanim to będzie miało szansę się wydarzyć mechanicy przystępują do ostatnich prac przy motocyklach, a kibice wracają na swoje pola namiotowe kontynuować zabawę. W całej okolicy słychać ryk silników i wystrzały z tłumików. Wszędzie płoną wielkie ogniska przypominające średniowieczne stosy. Tym razem jednak poganie nie składają ofiar, a palą europalety i inne drewno przygotowywane dla nich przez organizatorów od wielu tygodni. Organizacja jest zresztą tu perfekcyjna. Specjalne kasy dla motocyklistów, dobrze zorganizowane dojazdy i wszechobecna Policja i służby ochrony interweniujące tylko w nagłych wypadkach. Nie chcą przeszkadzać w zabawie dobrze już podpitemu towarzystwu, by nie wszczynać awantur. Będą tam zresztą i w noc wyścigu, gdy prawie stutysięczna impreza będzie trwać nadal. Wielu z kibiców do przyjazdu na Le Mans przygotowuje się równie starannie jak startujące w wyścigu zespoły. Jedni w wymyślnych strojach, inni przywożą specjalnie przygotowane silniki na paletach z odpowiednio dużymi tubami. Ta nietania zabawka ma służyć jednemu. Ma być najgłośniejsza na całym polu namiotowym! Sami operatorzy tego ustrojstwa uzbrojeni w specjalne słuchawki przy ogólnej radości zgromadzonych wokół wyciągają ze swej maszyny ostatnie poty. Jest wesołe miasteczko, o północy koncert grupy rockowej. Tu nikomu nie przeszkadza hałas z toru, nawet w nocy. Okoliczni tubylcy sami kochają sport motorowy, a wielu z nich jest wśród bawiących się, lub pracuje przy obsłudze zawodów. Każdy ma poczucie, że jest świadkiem czegoś ważnego.
Sobota, do piętnastej odliczamy już ostatnie minuty. Godzina „zero", na którą czekaliśmy tu od kilku dni. Ostatnie nerwowe ruchy przy motocyklach, trybuny pełne szalejącej publiki. Wielu zawodników jeszcze się uśmiecha, nawzajem życzą sobie powodzenia, ale gdy przyjdzie im przebiec na starcie kilkanaście metrów do motocykla by ruszyć do wyścigu, żarty się skończą. Widziałem to już wielokrotnie, ale zawsze dostaję gęsiej skórki w oczekiwaniu na start, tak samo, gdy widziałem to pierwszy raz. Gdy Lionel Rouet francuską flagą dał znak czterdziestu sześciu facetów rzuciło się do motocykli by rozpocząć trzydziestą drugą edycję 24h Le Mans Moto. Najlepiej wystartował Da Costa na Kawasaki, ale w tym momencie nad torem zbierały się już ciemne, deszczowe chmury. Opady deszczu były tylko kwestią czasu, dlatego szefowie zespołów reprezentujących aż czternaście krajów nerwowo zerkali w niebo czekając na sygnał do zmiany opon na deszczowe. Tego wydarzenia nie doczekała Yamaha GMT94, który miał na głowie większy problem. Po dziewięciu kółkach Gimbert zaparkował w garażu z przebitą chłodnicą. Mimo wymiany uszkodzonego elementu okazało się, że przegrzany silnik już nie pociągnie dalej i GMT jako pierwsze zamknęło wrota do swojego boksu. Mały kamyczek zniszczył miesiące pracy całego zespołu, ale jak powiedział później Christophe Guyot: Takie jest życie, takie są wyścigi. Nikt tu nie zawinił.
Gdy Yamaha starała się naprawić swój motocykl na torze szalał Matthieu Lagrive. Zwycięzca Superpole słabo wystartował i musiał wyprzedzać kolejnych rywali. Szło to dość gładko, a gdy wyszedł na prowadzenie zaczął odjeżdżać. Już na pierwszy rzut oka było widać, że jego motocykl jest najmocniejszy. Przygotowany w Ten Kate bolid prawie nie różnił się od tego z World Superbike z kontrolą trakcji włącznie. Gdy wydawało się, że będzie tylko powiększał przewagę upadł na jednym z zakrętów. Reperacja motocykla trwała kilkanaście minut i faworyci spadli na sam koniec stawki. Jednak do mety pozostało ponad dwadzieścia trzy godziny i Honda numer 111 rozpoczęła szaloną pogoń za rywalami. Gdy faworyci stopniowo się wykruszali o czołowe lokaty walczyło Kawasaki i Yamaha Austria oraz Suzuki. Z delikatnego dystansu obserwował to zespół National Motos i „Micheliny".
Gdy wreszcie spadł deszcz sytuacja dość mocno się skomplikowała, ponieważ zespoły czekały ze zmianą opon do ostatniej chwili. Kilku mniej doświadczonych zawodników upadło już przy pierwszych kroplach, ale czołówka wytrzymała napięcie. Najlepiej tą wojnę nerwów rozegrała Yamaha Austria i dzięki temu wyszła na samotne prowadzenie. W połączeniu z fantastyczną jazda po mokrym Gwena Giabbaniego zaczęło pachnieć sensacją. Fenomenalnie po wodzie jechała też Honda, w oczach topniał jej dystans do czołówki. Oba te zespoły wspierane przez Michelina deklasowały na każdym mokrym kółku Suzuki. Zapytaliśmy później Guillaume Dietriche o powód tej pasywności, i czy to wina opon. Tylko bezradnie wzruszył ramionami. Jego twarz przeszywał ból rozczarowania, przecież mógł wygrać trzeci raz z rzędu. Jednak coś było na rzeczy. W Le Mans nie zjawili się francuscy technicy Dunlop, a w boksie SERT próżno było szukać jakiegoś pana w żółtym kubraczku. Trochę dziwne podejście w Momocie, gdy przybywa do rywalizacji taki przeciwnik jak Michelin. Jednym słowem mecz oddany walkowerem. Deszcz i rywale padali nieustannie, a Honda parła do przodu jak radziecki czołg na Berlin. O drugiej w nocy byli już drudzy! Niemożliwe, czyli zwycięstwo znów było w zasięgu ich ręki. W tym czasie awarie nękały National Motos i zespół Michelina. Ci pierwsi w końcu wycofali się na półmetku wyścigu, drudzy starali się jeszcze dowieść jakieś punkty do klasyfikacji generalnej Mistrzostw Świata, ponieważ biorąc pod uwagę możliwość zwycięstwa YART każdy punkt będzie przydatny na koniec sezonu. Jednak i oni rano wywiesili białą flagę po serii upadków i problemach elektrycznych.
W klasie Superstock walka też była ciekawa. Fantastycznie jechał juniorski zespół Suzuki, który przez długi czas utrzymywał się nawet na podium klasyfikacji generalnej. Niestety o czwartej rano zaczęły się schody. Najpierw awaria, a chwilę później niegroźny upadek. To wszystko spowodowało, że na czoło wyszedł katarski zespół QERT. Team, który dokładnie rok temu był traktowany z przymrużeniem oka i jako zabawka kapryśnego szejka dziś budzi już postrach w klasie Superstock. W zeszłym roku zdobyli Puchar FIM, teraz otworzyła się przed nimi szansa wygrania Le Mans w swojej klasie. Ich głównym atutem jest bezawaryjność i brak wywrotek w wyścigach. W ten sposób zawojowali zeszłoroczne mistrzostwa. Jednak wszystko, co piękne musi się skończyć i w południe, mając już dużą przewagę nad Juniorami Masahiro Shinjo wyleciał z toru. Uszkodzenia nie były poważne, ale przewaga stopniała i na trzydzieści minut przed metą zostali wyprzedzeni przez „młode" Suzuki.
Rano Honda znów upada, tym razem to Plater przesadził z forsowaniem tępa. Uszkodzeń nie ma wielu, ale kolejne okrążenia zyskują Suzuki (też dwukrotnie na poboczu w wykonaniu Venemana) i YART. SERTów udało się jeszcze przegonić, ponieważ mokry tor tego dnia nie był ich mocną stroną, ale na Austriaków zabrakło już czasu i siły. Zastosowali oni wcześniej wspomnianą technikę Katarczyków. Spokojnie do przodu jechać swoje, a że Micheliny po wodzie pozwalały jechać szybko wszystko się udało. Jak sam później przyznał Mandy Kainz, manager zespołu: Wiedzieliśmy, że francuskie zespoły będą mocno atakować, a to musi się skończyć upadkami. My pojechaliśmy rozważnie i nic się nie stało. Te pięć okrążeń przewagi to akurat to, co traci się na naprawę po upadku czy awarii. Dużo racji w tym co powiedział Mandy, ponieważ do tej pory zawsze coś w YART dziać się musiało. Jeśli nie wywrotka, to jakaś awaria. Wczoraj zespół, którego największym sukcesem do tej pory było drugie miejsce w Bol d'Or w 2006 roku przeszedł do historii. To pierwszy raz, kiedy na podium nie grano „Marsylianki". Telewidzowie w stu sześciu krajach świata mogli się wreszcie przekonać, że Endurance nie są tylko dla Francuzów. Była to też szczególna chwila dla zawodników. Igor Jerman znał już smak wygranej w Le Mans. Dokonał tego w swoim debiucie z Kawasaki w 1998 roku. Steve Martin dopiero zaczyna swoją prawdziwą przygodę z Endurance, ale Gwen Giabbani czekał na ten moment jedenaście lat! Dwa razy był na podium, pięciokrotnie jego zespół odpadał przed czasem. Wczoraj był chyba najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Zwycięstwo zadedykował swojemu nieżyjącemu tacie, który bardzo pomagał mu w wyścigach.
Tak więc już za miesiąc w Mistrzostwach Polski będzie ścigało się aż dwóch zawodników z wygranym 24h Le Mans na koncie.
Komentarze 3
Poka¿ wszystkie komentarzesuper zdjêcia Panowie naprawdê wygl±da to na pro, a¿ mi³o siê ogl±da
OdpowiedzNo ladnie. A juz chcia³em pochwalic za bardzo dobry tekst a tu znowu zosta³o rzucone ziarno w±tpliwo¶ci co do rzetelno¶ci tekstu. No niestety ciagnie sie to od opisu Pucharu Europy w Poznaniu ...
Odpowiedza co by³o po Poznaniu??
OdpowiedzAkurat wtedy by³em na "niemieckm" jako kibic i potem po przeczytaniu relacji w ¦M przysz³o do g³owy - czy bylismy na tym samym Pucharze Europy, ca³kowicie odmienne odczucia ni¿ w relacji. Ale to mo¿e podlega gustom a jak wiadomo o gustach sie nie dyskutuje.
Odpowiedzdalej nie rozumiem ale ok
OdpowiedzTekst jest jak najbardziej rzetelny i fachowy. Sprawa wyja¶niona. ¦widerek mówi±c o starcie mia³ na my¶li pierwsze okr±¿enie ( z 727 okr±¿eñ), a nawet jego po³owê, gdzie ju¿ prowadzi³ Da Costa, a nie sam moment startu i dojazd do pierwszego zakrêtu.
OdpowiedzA no to sorry, bardzo dobrze sie czyta³o.
Odpowiedz"Najlepiej wystartowa³ Da Costa ..."??? Oj ¦wider, gêsi± skórkê to ty chyba mia³e¶ na oku, albo zabawi³e¶ w jakim¶ boksie.
Odpowiedztrzeba bylo ogladac od 1 a nie 7 kolka :-)
Odpowiedz