Kosowo zrobiło na nas ogromne wrażenie. Zupełnie inaczej sobie to wszystko wyobrażałem. Momentami była odpychająca bieda, a za chwilę najlepsze hotele i drogie restauracje. Podczas zlotu Transalpa postanowiliśmy z Grześkiem wybrać się na Bałkany. Byłem tam w maju i bardzo mi się spodobało. Byłem odpowiedzialny za przygotowanie trasy i nawigowanie. Wyjazd ten miał być typowym globtroterskim wyjazdem tzn. jazda, jazda, jazda. Początkowo chciałem jechać sam, jednak postanowiliśmy z Grześkiem, że pojedziemy razem. Umówiliśmy się w poniedziałek o 6 rano, w Miejscu Piastowym. Wstaję o 5 rano, patrzę przez okno, a tutaj leje. Spoko, trzeba się ubrać i lecimy.
Do Barwinka dojeżdżamy jak zwykle bardzo szybko, pokazujemy paszporty i jesteśmy na Słowacji. Już nie pada i powoli wychodzi słońce. Widoczność jest idealna, pięknie widać Tatry, co rzadko się zdarza. Jedziemy do Budapesztu i tam kierujemy się na Belgrad, następnie Nis i odbijamy w prawo na Pristinę. Jadąc na wycieczkę z BMW oczywiście nie można narzekać na brak przygód. Pierwszą mamy bardzo szybko. Już pod koniec Węgier Grześkowi zabrakło paliwa na autostradzie, a w pobliżu nie było żadnego CPN-u. Położyliśmy GS-a na ziemi, paliwo się przelało z jednej komory do drugiej i udało się odpalić. Uff, dojechaliśmy jakoś na pierwszy CPN i zatankowaliśmy. Zaczyna się ciekawie. Jedziemy dalej... Lecimy sobie autostradą ok. 150-160km/h i przed Belgradem Grzesiek trąbi, żeby się zatrzymać. Wiadomo, o co chodzi. Okazało się, że zablokowało mu hamulce z przodu, a z tarcz hamulcowych aż dymiło. Nie wiemy, co się stało, ale jak to w BMW, za wszystko odpowiedzialna jest elektryka. Powypinaliśmy jakieś bezpieczniki i po chwili to ustąpiło, więc jechaliśmy dalej. Dobrze, że jechała Honda, to można było z niej zapożyczyć narzędzia takie, jakich w BMW nie ma... Przejechaliśmy jakieś 50 km i awaria się powtarza. Tym razem jeszcze bardziej zagotowało hamulce. Poczekaliśmy 20 minut i znowu odpuściło... Nie wiadomo, co było przyczyną, ale Grzesiek powoli rozważał powrót do domu. Postanowiliśmy jednak pojechać dalej i od tamtej pory usterka się nie powtórzyła. Czary? Płacimy za autostradę w Serbii, dojeżdżamy do Nis-u i odbijamy w stronę Kosova. Szukamy jakiegoś spania i w końcu znajdujemy. Od razu widać ten wyluzowany serbski klimat. Pełno pięknych dziewczyn, bardzo przyjaźni ludzie - Serbia jest mega! Znaleźliśmy motel i mamy fajny pokoik za 25 euro. Jak się później okazało, szef i jego rodzina to super ludzie. Upił nas rakiją i piwem. Po północy poszliśmy spać. Długo rozmawialiśmy o problemach na Bałkanach, o Serbii, o Polsce itd. Nawet tam śmieją się z naszych dwóch małych Kaczyńskich, generalnie było bardzo fajnie i wesoło. Następnego dnia wstajemy wcześnie i przed nami droga do Kosova. Grzesiek zdążył się umyć, dla mnie niestety wody zabrakło... Gospodarz opowiadał nam, jakie problem mają z wodą, a w sezonie szczególnie. Ostatnie zdjęcie, uścisk dłoni i ruszamy w drogę. Krajobraz jest bardzo ciekawy i dziki. Dobrze, że zdecydowaliśmy się na nocleg i mogliśmy zobaczyć wszystko w dzień. Zatrzymujemy się na przydrożnym CPN-ie, Grzesiek tankuje i robimy krótką przerwę. Pogoda zaczyna się psuć, ale postanowiliśmy się nie przebierać. Po drodze, kiedy jechaliśmy za ogromną ciężarówką, dostałem jakąś wielką blachą, która wypadła spod kół. Na szczęście nic się nie stało, ale oberwałem po nogach i w kufer. Dojeżdżamy na granicę, celnicy uzbrojeni w kałachy spacerują sobie, a my zatrzymujemy się przed okienkiem, wyprzedzając jakiegoś Niemca, który zatrzymał się na stopie 200 metrów przed nimi. Nic nam nie zrobili, choć z początku pytali, czy widzieliśmy znak Stop... Po kontroli paszportów jedziemy kawałek dalej i to właśnie tutaj jest przejście graniczne. Musieliśmy zapłacić 20 euro za ubezpieczenie na wjazd do Kosova, gdzie nie obowiązuje nasza zielona karta. W ogóle się tego nie spodziewaliśmy, ale cóż, chcąc być w Kosovie, musimy płacić. Po chwili celnicy przetrzepali nasze kufry i jesteśmy po drugiej stronie granicy. Pogoda coraz bardziej się psuje, a w oddali widać czarne chmury. Ubieramy się i ruszamy w stronę Pristiny - stolicy. Dojeżdżamy do Pristiny. Śladów wojny już nie widać, jednak wszystko jest remontowane, budowane i odnawiane. Mnóstwo pięknych dziewczyn, salony samochodowe takie, jakich u nas nie ma, czyli coś typu Tirana - albo bieda, albo bogactwo. Ludzie są bardzo mili i życzliwi, za każdym razem, kiedy się zatrzymywaliśmy, wokół nas zbierała się grupka osób. Podziwiali, że dojechaliśmy tutaj na motocyklach. Zatrzymujemy się w jednym z przydrożnych sklepów samochodowych i kupujemy naklejki na kufry z Kosova. Jesteśmy w centrum. Bardzo duży ruch, pełno ludzi i generalnie kocioł. Temperatura wynosi ok. 25 stopni i na szczęście nie pada. Pokręciliśmy się trochę, porobiliśmy zdjęcia, i przyszedł czas na dalszą drogę w stronę granicy albańskiej. Przed nami jeszcze daleka droga, musieliśmy przejechać całą Albanię, a następnie dostać się do Czarnogóry i tam znaleźć spanie - znaleźć tzn. oczywiście pojechać do Dragana - najlepszego miejsca do spania w Czarnogórze. Zatrzymujemy się na ogromnej stacji paliw i tankuje Viaderko. Można płacić kartą, a więc full opcja. Na tym paliwie dojadę już do Czarnogóry, gdzie planujemy nocleg. Ostatnie chwile w Kosowie i kierujemy się na Prizren, w stronę granicy z Albanią. Po drodze mijamy niemieckie pojazdy KFOR-u. Wszyscy się do nas uśmiechali i machali. Nie spotkaliśmy niestety Polaków, którzy też stacjonują w Kosowie, miejmy nadzieje, że następnym razem się uda. Droga jest cały czas ciekawa, wszędzie coś się dzieje, tłumy ludzi, piękne widoki, aż wierzyć się nie chce, że kilka lat temu tutaj była wojna, a konflikt trwa do dziś. Jak widać na zdjęciach, drogi w Kosowie są o niebo lepsze, niż w Polsce. Dojeżdżamy do granicy albańskiej, gdzie mile nas przywitano. Natychmiast zostaliśmy oblężeni przez celników oraz ich znajomych, jak zwykle przegląd naklejek na kufrach, rozmowy i porady na temat drogi itd. Bardzo fajni i mili ludzie; nawet nie musieliśmy płacić 2.5 euro za kwitek, który dostaliśmy tutaj za darmo i który jest potrzebny na wjazd do Albanii. Pożegnaliśmy się ze wszystkimi i ruszamy na podbój Albanii! Na dzień dobry już nas wszystko zszokowało. Zaraz za granicą kończą się asfaltowe drogi - czyżbyśmy jechali źle? GPS jednak pokazuje główną krajową drogę. Wiedziałem, że długo nam zajmie podróż przez Albanię, ale nie spodziewałem się, że tutaj nie ma dróg... Kiedy jechałem do Tirany podczas weekendu majowego, było zupełnie inaczej. Bardzo zadowoleni, że w końcu używamy naszych motocykli zgodnie z ich przeznaczeniem, ruszamy do boju. Praktycznie tuż za granicą widoki zapierają dech. Jest przepięknie - jak w jakiejś bajce. Kierujemy się na Kukes, Puke i Shkoder. Jest tak pięknie, że nie jesteśmy w stanie jechać. Co chwilę się zatrzymujemy i podziwiamy krajobrazy. Bardzo nam się podoba, a jeszcze bardziej, dlatego że jesteśmy w tak dzikim kraju odcięci od codziennej cywilizacji. Pasy ruchu oddzielone są kupkami kamieni w odległości około 100 metrów. Jesteśmy w motocyklowym raju? Nie, taka po prostu jest Albania... Nie będę się tutaj rozpisywał, bo nawet brakuje słów, żeby to opisać. Trzeba po prostu tam pojechać i to zobaczyć. Takimi oto drogami podróżujemy. Jeszcze ciekawiej mogłoby być tylko podczas deszczu, na który się powoli zanosiło. Dojechaliśmy do jakiegoś dziurawego asfaltu i tak już jechaliśmy. Raz po starym asfalcie, a raz po ubitej ziemi i kamieniach. Nie spotkaliśmy żadnych motocyklistów, ale za to widzieliśmy, że ludzie z innych krajów chętnie podróżują samochodami. Osobiście samochodem osobowym bym się tam nie wybierał, przynajmniej w te najbardziej egzotyczne części Albanii. Jednak im bliżej, tym drogi były coraz lepsze i bardziej utwardzone. Wyliczyłem, że w Czarnogórze powinniśmy być około godziny 7-8. Nasza prędkość przelotowa wynosiła od 40km/h do 80km/h, ale zdarzało się przycisnąć mocniej, jeśli droga na to pozwalała. Musieliśmy pamiętać o kufrach, które przy wyższych prędkościach na takich drogach dawały o sobie znać. Dojeżdżamy do pierwszej większej miejscowości, czyli do Kukes. Jest to z tego, co pamiętam pierwsza miejscowość, w której można zatankować, coś zjeść lub kupić. Troszkę błądzimy w centrum miasta, po czym ruszamy dalej. Wjeżdżamy wysoko w góry i pogoda się psuje. Zaczyna padać deszcz, a więc postanowiliśmy założyć „prezerwatywy"... Jedziemy przed siebie, podziwiając cały czas piękne widoki. Jak to w górach, pogoda zmienną jest - "prawie jak kobieta" i bywało, że przed zakrętem było pięknie, świeciło słońce, a tuż za nim padał deszcz i było zimno. Jedziemy już praktycznie cały czas asfaltami, skończył się prawdziwy extreme. Droga niczym w Alpach, same wąskie górskie zakrętasy, które były bardzo śliskie, szczególnie w deszczu. Bywało, że na niektórych odcinkach asfalt był bardzo dobry i niedawno położony. Przy drodze dzieci sprzedawały ciastka i owoce. W jednej z przydrożnych zatoczek stał dystrybutor z paliwem. Nie wiadomo, jak on działa i czy jest czynny, ale nie było nikogo, kto by go obsługiwał. Pewnie wrzuca się banknot i tankuje. Po drodze stacji paliw praktycznie nie było, dlatego wszystkim tym, którzy planują wjazd do Albanii od strony Kosowa polecamy zatankować się pod korek (jeśli ktoś ma mały zbiornik, niezbędne będzie zabranie jakiegoś zapasu benzyny). Mamy już przejechane więcej, niż połowę drogi, a nawierzchnia sprzyja do rozwijania prędkości. W powietrzu unosi się jeszcze zapach pozostały po pożarach lasów. Miejscami wszystko jest czarne i wypalone do samej ziemi. Zatrzymujemy się za potrzebą podlania albańskiej trawki, jemy kabanosy, które zabraliśmy jeszcze z Polski i patrzymy na przejeżdżające po tych dziurach samochody. Wszyscy nam machają i nas pozdrawiają. Po chwili ruszamy dalej w drogę, ponieważ niedługo zacznie się ściemniać, a my mamy przed sobą jeszcze kawałek do przejechania. Jedziemy cały czas główną krajową drogą, która jako jedyna widnieje na mojej nawigacji. Zastanawialiśmy się, jak mogą wyglądać drogi boczne... Docieramy do Shkoderu. Tą miejscowość już pamiętam z poprzedniego wyjazdu. Bardzo zadowoleni szukamy CPN-u, żeby Grzesiek zatankował, jechał już na rezerwie od dłuższego czasu. Nie dało się nigdzie zapłacić kartą, a wiedziałem, że do granicy mamy około 25 km, dlatego postanowiliśmy jechać - może się uda. W mieście, po głównej drodze między samochodami spacerują krowy, jedna z ulic została wyłożona nowiuteńkim asfaltem (w maju były tylko bardzo wysokie krawężniki i błoto wymieszane z kamieniami). Robimy jeszcze fotkę przed mostem i ruszamy na ostatni, deszczowy OS przepięknej Albanii. W przydrożnym sklepie udaje się nam kupić naklejki na kufry (na żadnym CPN-ie ich nie było). Kiedy staliśmy pod sklepem, przejechały dwa motocykle z Polski, próbowaliśmy ich zatrzymać machając, jednak pojechali dalej... | |
Komentarze 5
Poka¿ wszystkie komentarzeJAk ja wam zazdroszcze chlopaki !!! JAk dotychczas objechalem prawie juz cala Anglie ale to nic w porownaniu do was . Ale jak kupie honde Vfr to mam nadzieje ze sie wybiore tam gdzie wy . ...
OdpowiedzTylko pozazdro¶ciæ. Piêkne zdjêcia, wspania³a wycieczka. Matko, a¿ mi przykro siê zrobi³o, ¿e chyba nigdy nie bêdê mog³a czego¶ takiego prze¿yæ... Pozdrawiam i ¿yczê kolejnych ciekawych podró¿y.
OdpowiedzTak kolego jest dok³adnie tak jak mówisz - tylko nastêpnym razem czytaj relacjê ze zrozumieniem proszê. Pozdrawiam Ciê serdecznie. Do zobaczenia na trasie
OdpowiedzGratki zdjêcia i wycieczka. Widzê, ¿e Twoje ego jest wiêksze od pojemno¶ci twojego baku, ale ¿ycie nauczy Ciê pokory. Mam nadziejê, ¿e nie strzela Ci ju¿ do g³owy wyje¿d¿anie z campingu bez op³aty ...
OdpowiedzZajebista wycieczka, zdjêcia robi± ogromne wra¿enie! Ja sam mam zaplanowany wyjazd w te rejony na wrzesieñ. Mam nadziejê, ¿e nie bêdzie ju¿ tak gor±co i ¿e bêdzie mniejszy t³um.
Odpowiedz