Henryk Wróblewski - dziękuję, do widzenia, było fajnie
Trzeba sobie kiedyś powiedzieć dziękuję, do widzenia, było fajnie. Teraz moim wyzwaniem jest przygotowanie motocykla doskonałego
Henryk Wróblewski. Zna go pewnie każdy, kto choć raz posmakował paddocku WMMP. Specjalnie dla czytelników Ścigacz.pl wspomina stare czasy i przedstawia, czym zajmuje się teraz.
Ścigacz.pl: Jak trafiłeś do wyścigów motocyklowych? Kiedy to w ogóle było?
Henryk Wróblewski: Oj... Pierwszy raz to chyba w 1977-1978 roku. Najpierw był motocross, brat się tam ścigał i ja poszedłem za jego przykładem. Gdy zobaczyłem pierwszą wyścigówkę, nawet nie pamiętam u kogo, to właśnie ta dyscyplina mi się spodobała i taki motocykl zacząłem sobie budować. Oczywiście wtedy dostępne były tylko sprzęty z naszych krajów socjalistycznych, czyli klasa WSK 125, 175, no i taka już wyczynówka - 250 ccm. Ja zaczynałem od 125 ccm.
Ścigacz.pl: Czym różnił się tamten sport, od tego, który mamy dziś?
Henryk Wróblewski: To są lata przepaści... Wtedy trzeba było sobie najpierw motocykl zrobić i dopiero mogłeś startować. Teraz maszynę kupuje się w sklepie i się jeździ, więc różnica podstawowa jest taka, że wystarczy być dobrym zawodnikiem, a motocykl się znajdzie. Wtedy zanim zostałeś dobrym kierowcą, musiałeś być dobrym mechanikiem. Gdy to się połączyło, otrzymywało się wyniki. Nawet Ryszard Mańkiewicz wspominał, że trzeba było sobie zrobić motocykl i dopiero walczyć z najlepszymi. Dzisiejszy zawodnik może sobie przygotować maszynę, ale nie zbudować, a na samych zawodach potrzebuje obsługi.
Ścigacz.pl: Jeździłeś na zawody międzynarodowe, jak to wtedy wyglądało?
Henryk Wróblewski: Międzynarodowe? Międzynarodowe to były „KDL-e"! To były tylko motocykle z naszego rejonu, zawody nie stały na takim poziomie, jak te na Zachodzie. Później klasa 125 ccm, tzw. „metalexy" na bazie silnika czeskiego z CZety i motocrossowego podwozia a'la MDA. Czesi skopiowali pomysł z włoskiej firmy, która wtedy wygrywała. Dopiero na tym wynalazku można było już się „powolutku" ścigać.
Ścigacz.pl: Nie bałeś się jeździć po trasach ulicznych? Latarnie, krawężniki. Pewnie podnosiły poziom adrenaliny?
Henryk Wróblewski: Tak, ale wtedy o tym się nie myślało, bo przecież wszystkie wyścigi tak wyglądały. W całej Europie było kilka prawdziwych torów, a reszta po ulicach, więc wsiadało się i trzeba było się ścigać. Są krawężniki, latarnie, drzewa? Są! Walczyć trzeba, luksusem było, jak te latarnie były chociaż słomą zabezpieczone. Dziś to nie do pomyślenia, żeby drzewo stało przy torze, ale wtedy było to normalnym zjawiskiem. Teraz pewnie nikt by nie wystartował w wyścigu, bo widziałby tylko drzewa i krawężniki.
Ścigacz.pl: Czyli otwarcie Toru Poznań, trzydzieści lat temu było mega rewolucją?
Henryk Wróblewski: Wtedy, to dopiero było! Otwarcie toru, pierwszy wyjazd, równiutko, jest gdzie poszaleć, a jeśli się przesadziło... To było coś wielkiego! Oprócz naszego Poznania, nie było takich obiektów w okolicy za dużo. Później powstał Most, Brno, czy Budapeszt. Teraz wszystkie większe miasta mają tory, tylko nie w Polsce, u nas cięgle tylko Poznań. Kielce już się nie nadają, a każda wywrotka na tamtym obiekcie może skończyć się nieciekawie.
Ścigacz.pl: Rok temu Janusz Oskaldowicz oraz Tomek Kędzior opowiadali, że tamte czasy były dość partyzanckie. Też to tak wspominasz?
Henryk Wróblewski: Wszystkie lata wtedy były partyzanckie. Było tak, że dzisiaj się pakuję, a jutro jadę na wyścig, a teraz od października już myśli się o nowym sezonie. Przygotowanie sprzętu trwa dobre pół roku, a wtedy padało hasło „jedziemy na wyścigi"! Wrzucało się sprzęta na przyczepkę i w drogę. Raz miałem taki przypadek, że wsadziłem motocykl do pociągu i pojechałem do Warszawy na zawody, bo auta akurat nie miałem. Wyobrażasz sobie dziś powiedzieć komuś, żeby na wyścigi jechał pociągiem z motocyklem? Chyba padłby ze śmiechu. Takie były czasy, nastawienie, że „trzeba się ścigać", a w jaki sposób i w jakim stanie sprzętowym na zawody dotarłeś, to była już drugorzędna sprawa.
Ścigacz.pl: Jaki swój start wspominasz najlepiej, bo że najgorzej Modlin 1999 już wiemy z twojej wypowiedzi na temat tegorocznej pierwszej rundy.
Henryk Wróblewski: Pierwszy start pamiętam bardzo dobrze, bo byłem trzeci. Drugi też bardzo dobrze pamiętam, bo się wywaliłem, zresztą było to w Poznaniu. A taki wyścig, który najlepiej wspominam, to w Kielcach, kiedy jeździły już Hondy 125, a ja miałem swój wynalazek. Własnoręcznie zrobiony silnik, podwozie czeskie. Wtedy przyjechałem trzeci. Bez większego problemu przegoniłem gości na japońskich cudach, a gdyby wyścig potrwał jeszcze z dwa, trzy okrążenia, może byłbym drugi, tuż za Hulesem (sławny zawodnik czeski, który startował później w Mistrzostwach Świata i Europy, wygrywał tam z Valentino Rossim, tragicznie zmarł kilka lat temu - przyp. Ścigacz.pl). Był to wyścig międzynarodowy i startowało ponad trzydzieści motocykli, a ja swoim wynalazkiem, można powiedzieć przedpotopowym, stanąłem na podium.
Ścigacz.pl: Poznaliśmy się podczas Twojego startu w Mistrzostwach Europy w Brnie, konkurowałeś wtedy z nikomu nieznanym Valentino Rossim.
Henryk Wróblewski: To było moje prawie zakończenie kariery na dwusuwie, Mistrzostwa Europy startowały razem z Mistrzostwami Świata, a Rossi na liście startowej był tuż za mną. Ja miałem numer 3, a on 4. Tylko, że do wyścigu on startował z pierwszej, a ja ostatniej linii (Rossi przegrał wtedy z wcześniej wspomnianym Jaroslavem Hulesem, a sezon zakończył na trzecim miejscu w generalce, bez zwycięstwa - przyp. Ścigacz.pl). Mimo, że jechałem w ME to na Grand Prix wisiała polska flaga. Te zawody też wspominam dosyć fajnie, mimo tego, że przewód spadł z fajki i do mety nie dojechałem.
Ścigacz.pl: To było pożegnanie z „setką" dwusuwem, później już były tylko czterosuwy. Czym wolałeś jeździć?
Henryk Wróblewski: Dwusuwy były według mnie lepsze. Motocykl był lekki i mało kosztowny w naprawie, bo podczas wypadku pękała tam zwykle tylko szybka lub podnóżki. Siedziało się nisko i uważam, że lepiej się tym jechało, niż „sześćsetką".
Ścigacz.pl: Zmuszałeś swojego syna do startów w wyścigach, czy to był jego dobrowolny wybór?
Henryk Wróblewski: Kuba zawsze ze mną jeździł na wyścigi od małego i to zawsze mu się podobało, chciał się ścigać. Na początku próbował skuterkami, co mu dobrze szło, później Supermoto i teraz Mistrzostwa Polski Superstock 600. Myślę, że po wynikach z ubiegłego roku, teraz uda mu się „rozmienić" 1:38 w Poznaniu. Od początku to jest jego wybór. Chciał, to mu pomagam, jak by było inaczej to bez sensu, gdy ojciec zmusza syna. Niestety problemem jak zawsze jest kasa i brak sponsorów, bo można by robić więcej.
Ścigacz.pl: Nadal związany jesteś z wyścigami, czym się teraz zajmujesz?
Henryk Wróblewski: Tak, po zakończeniu kariery zajmuję się przygotowaniem motocykli, prowadzę serwis i pomagam tym, którzy chcą. Dziś nawet był Janek Oskaldowicz ze swoją „Beemką" na hamowni, sprawdzić ile tych legendarnych kucyków tam ma.
Ścigacz.pl: No to ile ma?
Henryk Wróblewski: No dwieście ma na kole.
Ścigacz.pl: Chciałbyś pojeździć takim motocyklem?
Henryk Wróblewski: Na wyścigach? Nie, nie ciągnie mnie już. Teraz moim wyzwaniem jest przygotowanie motocykla doskonałego, mocny, który będzie się wspaniale prowadził. Ale, żeby do samej walki się palić, to nie, kiedyś trzeba powiedzieć sobie STOP, przychodzą młodsi, napaleni na wyścigi. Trzeba powiedzieć dziękuję, do widzenia, było fajnie.
Komentarze 7
Pokaż wszystkie komentarzeTakich ludzi jak Pan Henryk jak najwiecej w polskim sporcie motocyklowy, Przesympatyczny, skromny i obecnie NAJLEPSZY MECHANIK W POLSCE, scigac sie na motocyklu wyszykowanym przez Pana Henryka to ...
OdpowiedzNowy dział historyczny zaraz będzie
OdpowiedzWojtek Sławiński świetny Kierowca i dobry nauczyciel wyścigowego rzemiosła, ale przegrywał tylko sprzętowo do Tomka Kędziora różnica polegała na tym że Kędzior miał nowy sprzęt, a Sławiński ...
Odpowiedzhttp://www.3fun.pl/imgs_upload/Image/Onroad/Mistrzostwa%20Polski%2096%20-%20wywiady.jpg
OdpowiedzSwider, zrob Interview ze Slawinskim. Widuje go czasami na treningach un Grandysa. Kazdy wie gdzie jest zakret Slawinskiego, ale w padoku go nikt nie rozpoznaje.
Odpowiedzno właśnie, Sławiński przecież też swoje wniósł do wyścigów, za coś ten zakręt nosi jego nazwisko :-)
Odpowiedzzakret nazywa sie Slawinski, bo Wojtek tam tak czesto dzwonil, ze sie na koniec dodzwonil nazwy zakretu ;)
OdpowiedzPopieram. Myślę, że historia skąd się wziął Sławiniak na Sławiniaku byłaby dla wielu ciekawa. Ponoć ostatnio nawet ktoś zdążył już uśmiercić Wojtka.
OdpowiedzWitam, Potwierdzam jednoznacznie, że informacje o mojej śmierci są nieco przesadzone. Żyję i pracuję w branży jednośladów, a dokładnie prowadząc hurtownię części Interscootrs. Udało się pomimo uprawiania wyścigów motocyklowych pozostać w jednym kawałku zaliczając efektownych 12 "figur" w karierze ( z czego 2 na własnym zakręcie w Poznaniu , hehe. ) Cóż to jest za dorobek, jeśli Paweł Szkopek uciułał 127 gleb ! ... Powody dla których nazwano moim nazwiskiem zakręt Toru Poznań są następujące. Był to wówczas mój ulubiony zakręt do wyprzedzania, z najmocniejszym dochamowaniem, przeciążeniami na całym torze i z redukcją 4 biegów w dół. Często starałem się to wykorzystać, bo dysponowałem startując w zawodach słabszym silnikowo motocyklem. Nie mogłem zatem liczyć na proste odcinki. W tym miejscu przewaga rywali topniała, a liczyły się pozostałe elementy techniki. Dziennikarze i fotoreporterzy czyhali na okazję aby zobaczyć atak. I tak już zostało...
OdpowiedzDzięki Wojtek.... i już po naszym wywiadzie, na który nie mogliśmy się spotkać, jeszcze dopisz, jak kilku chłopa nie mogło wyciągnąć ze żwiru stojącego pionowo motocykla ;-) więc może zróbmy jak z Bartkiem Wiczyńskim, poproszę czytelników o pytania do Wojtka na email swidere (at) scigacz.pl
Odpowiedzzapewniam Was, że Wojciech żyje, ma się dobrze i ze znanym sobie uporem, dosyć skutecznie zaraża innych swoją pasją :P
OdpowiedzJa wiem, wiem, jednak nie zmienia to faktu, że inni nie koniecznie są tego świadomi :D
OdpowiedzW takim razie kiedy będzie wywiad ?
OdpowiedzNo właśnie, też chętnie się czegoś dowiem o Sławińskim :)
OdpowiedzDrogi Bubu,Sławiński to chodząca legenda żądamy wywiadu :-)
OdpowiedzTo, że jest legendą wiem, o tym dlaczego zakręt przy PK 5 nazywa się Sławiński też wiem... mniej więcej... ale lepiej się dowiedzieć od samego bohatera tego jakże widowiskowego pierwszego lewego :D
OdpowiedzNo dwieście ma :D:D heh
Odpowiedz