FETA Trip - motocyklem po pięknej Hiszpanii
Jeśli ktoś z Was wybiera się w tamte rejony, to po prostu musi ten tekst przeczytać, a jeśli ktoś się zastanawia, tym bardziej.
Od redakcji: Podobała Wam się pierwsza część relacji FETA Trip? W takim razie prezentujemy Wam część drugą , gdzie na kolejnym etapie podróży Bartłomiej podbija Hiszpanię. Jeśli ktoś z Was wybiera się w tamte rejony, to po prostu musi ten tekst przeczytać, a jeśli ktoś się zastanawia, tym bardziej.
Część II – niedoceniany Madryt
Jadąc dalej na zachód, pierwsze odczucia po przekroczeniu granicy z Hiszpanią były bardzo pozytywne. Jeszcze lepsze drogi, mnóstwo tuneli, wiaduktów i mostów. Na przeciwwagę gorętszy klimat i pierwsze spalone słońcem, ciągnące się po horyzont stepy, z purpurową ziemią na czele. Mnóstwo uśmiechniętych i pomocnych ludzi, z zadowalającą znajomością języka angielskiego. Zaskakująco, po raz pierwszy podczas podróży, bezinteresownie została zaproponowana mi pomoc przez przypadkową starszą kobietę, podczas gdy ja tylko trzymałem mapę i podziwiałem kamienice obok. Jako start przygody z tym niezwykłym krajem obrałem sobie upragniona Pampelunę. Miasto przecudnej urody, przyciągające zapachem zarówno jedzenia jak i wszechobecnych kwiatów. Ponadto wąskie kamieniste uliczki, co dwa kroki gustownie przystrojone kawiarenki, co trzy kroki tradycyjne restauracyjki z wysokimi stolikami wystawionymi na zewnątrz. Zabytkowe zdobienia, ludzie, którzy wzajemnie do siebie się uśmiechają, unoszący się zapach kawy, Jamon i oliwek. Miejsce jeszcze nie skażone tłumami turystów. Po prostu warto tutaj przyjechać i zobaczyć. Koniecznie również trzeba przejść się trasą, ciągnącą wzdłuż miejskich wysokich kamienic, gdzie w czasie rozpoczęcia dni św. Fermina ludzie w popłochu uciekają od rozwścieczonych byków. Zgodnie z tradycją, na swoją obronę przed wielkimi zwierzętami można mieć wyłącznie zrolowaną gazetę. Ciekawostką jest to, iż od kilku lat obrońcy praw zwierząt dla odmiany wymyślili wyścigi golasów, a więc dla każdego coś dobrego. W mieście trudno natknąć się na żebrzących, a jak na Hiszpanów przystało nawet pijacy chodzą tu w koszuli, z kolorową apaszką na szyi.
Po kilku godzinach intensywnego zwiedzania wyjeżdżam z tego miejsca i kieruje się do Segowii. Mając przed sobą całkiem spory dystans, zanim się obejrzałem, to zapadł już zmrok. Wszyscy napotkani po drodze ludzie, zarówno Ci z przydrożnych zajazdów jak i prywatni gospodarze z ogrodem obok domu, jednogłośnie odmawiali przyjęcia lokatora z namiotem, głównie zasłaniając się obawą przed mandatami ze strony Policji. W zasadzie, podobny schemat powtarzał się przez całą Hiszpanię, należało więc do tego się przyzwyczaić. Po wnikliwym przeszukaniu kilku wsi i mniejszych miasteczek, nie udaje mi się odnaleźć nawet kempingu. Postanawiam zatem jechać zgodnie z planem, tak długo, aż coś odpowiedniego dla siebie odnajdę.
Zapada noc. Drogi opustoszały, zrobiło się chłodno, a od strony mijanych stepów zaczęło mocniej wiać. W celu przyspieszenia poszukiwań, postanawiam zatrzymywać się na stacjach benzynowych celem wypytania „lokalesów" o campingi w okolicy. Skuteczność rozmowy była na ogół różna, z naciskiem na słabą. Język angielski nie przez wszystkich był tu znany, a hiszpańskiego niestety nie uczono mnie w szkole. Niemniej jednak po godzinie, może dwóch i po przejechaniu kolejnych kilkudziesięciu kilometrów udaje mi się odnaleźć odpowiednie miejsce do odpoczynku na świeżym powietrzu. Camping usytuowany był w mało atrakcyjnej lokalizacji. Skrzyżowanie drogi szybkiego ruchu z wiaduktem otoczonym ekranami dźwiękochłonnymi skutecznie odbierały poczucie bliskości wszechobecnej natury. Ku podsyceniu pozytywnych emocji związanych z odnalezieniem miejsca noclegowego, tuż po przekroczeniu bramy, zostałem powitany fajerwerkami. Początkowo poczułem się jak VIP. Korzystając z tak niecodziennego uczucia, podkarmiałem wewnętrzną próżność, zwlekając z udaniem się do recepcji przeciągając wszystko o kilka minut. Niestety, daleko mi do ważnych osobistości, a kolorowe ognie na niebie okazały się być wynikiem hucznie obchodzonego festynu w miejscowości obok.
Po dopełnieniu wszystkich formalności i rozstawieniu ripstopowego mieszkanka, postanawiam skorzystać z uroków hiszpańskiej nocy, gdzie temperatura spada do upragnionych dwudziestu kilku stopni. Tak oto, ku zdziwieniu współlokatorów z namiotu obok, tuż przed północą przygotowuje kolację, przynoszę sobie krzesło z pobliskiego baru, wyciągam laptopa na kolana i serfuje po darmowym bezprzewodowym internecie. Przesycony wrażeniami wieczór wieńczy muzyka dobiegająca z festynu miasteczka obok. Hiszpańskie disco polo wprawiając mnie w taneczny nastrój o dziwo posiadało również niezwykłą moc relaksacji i usypiania, przez co nie mogłem narzekać tej nocy na bezsenność. Kolejnego dnia po szybkim śniadaniu ruszam tą samą ekspresówką dalej, gdyż do Segowii pozostało jeszcze 200 kilometrów.
Po niespełna dwóch godzinach jestem na przedmieściach. Miasto dwukrotnie większe aniżeli poprzednie, przez co posiada kilkukrotnie więcej miejsc do zwiedzania. Usytuowane jest na wzgórzu, gdzie bez większych problemów można wjechać własnym pojazdem. Niestety na specjalnie wyznaczonych parkingach należy pozostawić swój „dobytek na kołach” i pieszo ruszyć na podbój miasta. Z racji na mnogość urokliwych miejsc jest to niepodważalnie najlepszy sposób zwiedzania. Stare miasto otoczone jest wysokim kamiennym murem, z lewej strony znajduje się akwedukt z prawej natomiast Pałac Alcazar. To właśnie zbiory wewnątrz pałacu zrobiły na mnie największe wrażenie. Misternie pisane kolorowo zdobione książki, szczegółowe rysunki techniczne uzbrojenia artyleryjskiego, armaty, stroje codzienne i galowe, zbroje, trony czy czerwone łoża sypialne z obowiązkowym białym baldachimem momentalnie przenosiły turystę w magię tamtych czasów. Krasy tej niezwykłej miejscowości bez wątpienia dodają nietuzinkowe zdobienia kamienic, rozciągające się wzdłuż wyłożonych brukiem wąskich uliczek. Obowiązkowym punktem każdej wycieczki w tym miejscu musi być nawiedzenie zdumiewającej "damy" wśród hiszpańskich katedr: Santa Iglesia Catedral de Nuestra Señora de la Asunción, mieszczącej się obok głównego placu miasta. Pomijając przytłaczający ogrom budowli, katedra zachwyca niecodziennym połączeniem stylizacji gotyckiej i renesansowej. Wszystko za sprawą wieloletniego budowania, przez co mamy przegląd stylizacji począwszy od XV-wiecznego chóru, przez XVII-wieczne kaplice, aż po XVIII-wieczną nastawę ołtarzową. Zmęczony zwiedzaniem, postanawiam zatrzymać się na jedno espresso w pobliskiej restauracji i wyznaczyć dalszy kierunek podróżowania.
Przyszedł czas na Madryt. Dystans do stolicy kraju nie był duży, zatem tuż przed zachodem słońca docieram na rogatki miasta. Po raz pierwszy odnotowuje rekordowo wysokie temperatury, czyli 40 stopni Celsjusza w cieniu. Na moje szczęście camping ,który wcześniej znalazłem w informacji turystycznej poprzedniego miasta, znajdował się z dala od centrum. Dokładniej, obok obwodnicy miasta ze strony, z której nadjeżdżałem. Małe błądzenie, z racji na niefortunne umieszczenie wjazdu, następnie krótka konwersacja w recepcji, sprawdzenie łącza internetowego i w końcu rozbicie namiotu. Ktoś by pomyślał, a więc czas na odpoczynek? Niestety, w takim klimacie mało kto dawałby rade wytrzymać dłużej niż 5 minut w namiocie. Karimata, która na wschodzie izolowała przed wychłodzeniem ciała, tutaj zapobiegała poparzeniom od nagrzanej czerwono barwnej gleby. W takim układzie koniecznym było dostosowanie się do aktualnie panujących warunków atmosferycznych. Podglądając innych lokatorów podobnie jak oni, wyczekiwałem północy zanim poszedłem spać. Czas wolny natomiast przeznaczyłem na planowanie wycieczki nazajutrz.
Nieocenioną pomocą okazała się nowa znajomość, zawiązana w miejscowej kawiarence internetowej. Mężczyzna, który poprzedniego dnia zwiedzał stolicę udzielił mi masy wartościowych wskazówek dotyczących efektywnego wykorzystania czasu podczas przemierzania najciekawszych miejsc Madrytu. Ponadto, okazał się zapalonym alpinistą i nurkiem, szukającym wrażeń z dala od rodzinnej Anglii. Dokładniej to, wraz z kolegami podróżują busem już od 2 tygodni, przemierzając najciekawsze miejsca turystyczne tego regionu. Opowiadaniom nie było końca, dzięki czemu wieczór minął w mgnieniu oka. Wcześnie rano ruszam pełną parą na miasto. Najbliższa stacja metra znajduje się jakieś 300 metrów dalej, więc wygoda jak w hotelu. Miasto pomimo, że ogromne, to zabytki i wszystkie atrakcje, skoncentrowane są w centrum. Pozwala to na swobodne spacerowanie bez komplikowania z metrem czy autobusami. Moim zdaniem dużo spokojniejsze jest niż Paryż, ludzie życzliwsi i nie widać tu kloszardów. Co więcej, metro o wiele lepiej opisane, wreszcie wszystkie wagony wyposażone w klimatyzację, a maszyny biletowe łatwiejsze w obsłudze. We wszystkich większych węzłach komunikacji metra oraz na większych stacjach stoją punkty informacji turystycznej. Jednego razu może być to specjalnie klimatyzowana budka, zaś drugiego razu osoba stojąca z parasolem, biegle władająca językami. Nie ma mowy o tym aby tu się ktoś zgubił. No jeżeli Ci się to uda jakimś cudem, nie martw się, nie ma tu problemu z angielskim. Każdy bowiem jako tako chwyta, a młode osoby zazwyczaj płynnie mówią w języku Szekspira i we wszystkim Ci pomogą.
Jeżeli chodzi o zabytki, to osobiście tego rodzaju stylistyka bardziej do mnie trafia aniżeli ta z Paryża. Powiem więcej, według mnie Paryż jest troszkę przeceniany, a Madryt niedoceniany. Niestety nie wszędzie udało mi się wejść. Jedynie gdzie byłem to muzeum Prado. Obchodzone bowiem były święta 30-lecia przystąpienia Hiszpanii do Unii Europejskiej. Z tej okazji odbywają się parady, koncerty orkiestr dętych, a na każdym rogu stoją policjanci albo żołnierze wyposażeni w długą broń i kamizelki kuloodporne - chyba nie muszę nikomu przypominać co tu się działo w 2004 r. W związku z tym, wszystkie większe pałace czy katedry są pozamykane, a wokół nich porozstawiane są barierki ochronne.
Idąc uliczkami Madrytu, można odnieść wrażenie wszechobecnego przepychu, wręcz królewskości. Budynki strzeliste, a uliczki wąskie wyłożone zazwyczaj brukiem lub kamiennymi płytami. Parki pięknie przystrzyżone, a muzeum Prado po prostu niesamowite. Co więcej do 23 roku życia, z legitymacją studencką wejście za darmo. W środku cała plejada sław malarstwa, rzeźbiarstwa i zdobnictwa. Nie ukrywam, że nie interesuję się na co dzień sztuką, ale nawet dla laika to na prawdę wielka gratka. Obrazy z przed 6. wieków, a nadal biją kolorytem, kunsztem precyzji wykończenia i zdobnictwa (np. ram obrazów). Mona Lisa na tle innych wypada zdecydowanie blado - przereklamowana, a Picasso wciąż mi niezrozumiały. Przed wejściem należy przygotować się na kontrolę, taką jak na lotnisku. Zatem bagaże i ewentualne „selfiesticki” muszą pozostać w depozycie.
Wracając do miasta, to na przykład w metrze spotyka się grajków, ale nie takich jakich znamy w Polsce - akordeon, podbite lewe oko i pudło po kefirze na monety. Tu mamy do czynienia z pełnym profesjonalizmem. Tylko sobie wyobraź: do przedziału wchodzi muzyk z wózeczkiem, typu tego dobrze znanego przez nasze babcie podczas zakupów w markecie. W środku za skrzętnie upakowanymi akumulatorkami i małym głośnikiem znajduje się odtwarzacz MP3 z podkładem muzycznym. Na początku mężczyzna przedstawia się wszystkim, mówi na co zbiera i czeka, aż drzwi się zamkną celem poprawienia akustyki. Zaczyna grać, w moim przypadku była to muzyka peruwiańska. W trakcie koncertu wyciąga ze swojej "karocy" kolejne flety zmieniając je wzajemnie. Zmuszony jestem przyznać, że na prawdę przyjemnie to brzmiało. Podczas grania ludzie wrzucają pieniążki do wózeczka. Po zakończeniu krótkiego koncertu, muzyk dziękuje wszystkim, jednocześnie wyciągając portfelik, po czym przechadzając się po wagonie zbiera monety od tych którym nie chciało się wstawać do wózeczka. Nie ma mowy o stukaniu po ramieniu na zasadzie: daj, przecież słuchałeś jak inni! Czekam na taki wymiar ulicznego koncertowania w Polsce, może kiedyś się uda. Z kolei podczas gdy wracałem już na camping, w metrze na gitarze grał młody chłopak jednocześnie głośno śpiewając. Tym razem repertuar obejmował tradycyjne hiszpańskie pieśni. Wagony były typu scalonego, a więc gitara słyszalna była na drugim końcu nie wspominając o jego basowym głosie. Na ulicach również nie trudno zauważyć hiszpańskiego zamiłowania do muzyki. Najczęściej spotykałem muzykę flamenco, z obowiązkowymi gitarami w tle.
Podsumowując, warto się tu wybrać, ponieważ miasto zadziwia, a nie zniechęca, a to już dużo! Po powrocie na camping z bagażem niesamowitych wspomnień, udaje mi się szybko zasnąć.
Kontynuacja części drugiej znajduje się na fanpage’u FETA (From Europe To Africa) Trip. Następna część już za kilka dni!
Komentarze
Pokaż wszystkie komentarze