Zimowy zlot motocyklowy w Polsce. Jak by³o na Wolfentreffen 2024?
Zimowy zlot motocyklowy Wolfentreffen 2024 już za mną. Zanim siadłem do napisania tego tekstu musiałem trochę odpocząć, żeby dojść do siebie, bo rzeczywiście nie było łatwo. W tym roku zlot odbywał się niedaleko Piwnicznej Zdrój, na prywatnej polanie leżącej na wysokości 829 m n.p.m. Wspólnie z kolegą Marcinem podobnie jak w zeszłym roku postanowiliśmy utrudnić sobie dojazd na miejsce, szukając dróg, które będą prowadziły nas po terenie. Jak się później okazało, większość z nich została już wyasfaltowana lub zabetonowana. Nie przeszkodziło nam to jednak w znalezieniu odrobiny błota. A było to tak.
Tradycyjnie wyruszyłem dość wcześnie, bo o 7.30. Pierwszy etap trasy to około 50 km z Bochni do Zakliczyna, gdzie miałem się spotkać z współtowarzyszem tej niezwykłej wyprawy. Są to tereny, które dość dobrze znam więc na pobliskich sekcjach offroadowych miałem możliwość sprawdzenia czy wszystkie bagaże, które misternie przymocowałem do swojego motocykla nie będą się przesuwać i przeszkadzać podczas jazdy. Wystarczyła jedna korekta, aby wszystko zagrało, jak należy. Nie ukrywam, że był to pierwszy test bojowy nowych toreb Red-Mamut, które udało mi się wygrać podczas Hard ADV u Kadafiego w zeszłym roku. W celu urozmaicenia sobie trasy wybrałem się na przeprawę promową na rzece Dunajec w miejscowości Czchów. Przeprawa niewielka, ale zawsze to jakaś atrakcja, która przy okazji pozwoliła zaoszczędzić trochę kilometrów. Niestety po przepłynięciu na drugą stronę brzegu zaczął padać deszcz, który później z większą lub mniejszą intensywnością towarzyszył nam przez cały dzień. Z racji tego, że sekcji terenowych nie było dużo to dość szybko znaleźliśmy się w pobliżu miejsca, w którym odbywał się zlot. Pamiętam, jak w zeszłym roku wspólnie z Krzyśkiem na Suzuki DR800 męczyliśmy się przez trzy godziny, żeby pokonać odcinek 27 km, a kiedy wybiła godzina 13.00 byliśmy dopiero w 1/3 trasy. Tego roku o tej samej porze zostało nam około 16 km do celu. Po zrobieniu zakupów postanowiliśmy powłóczyć się trochę po okolicy szukając alternatywnej trasy. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach czasem błądziliśmy, ale było warto. Dzięki temu dość krótkiemu, ale intensywnemu odcinkowi wreszcie poczułem ten dreszczyk przygody. Po godzinnej walce z gąszczem traktów dotarliśmy do właściwej drogi, która stromo pięła się ku górze. Jak pisałem już we wcześniejszym materiale, każdy zlot zimowy zakończony jest podjazdem, który należy pokonać. Tutaj nie ma ocen za styl. Liczy się skuteczność w dotarciu do celu. Dla osób mających problemy z pokonaniem podjazdu przygotowany został wóz techniczny wraz przyczepką, na której cięższe maszyny były transportowane na górę. Podjazd w tym roku był wyjątkowy, bo nie dość, że długi, bo liczył prawie dziesięć kilometrów to dodatkowo ostatnie 3,6 km było prawdziwym wyzwaniem. Warunki nie były najgorsze, ale powierzchnię drogi pokrywała gruba warstwa sprasowanego śniegu, która podczas obfitych opadów deszczu zamieniła się w lodowisko. Tutaj każdy gwałtowny i nerwowy ruch mógł skończyć się wywrotką. Na mnie i na Marcinie z racji typowo terenowych opon podjazd nie zrobił większego wrażenia, ale niektórzy walczyli z nim bardzo długo. W ruch musiały iść łańcuchy, kolce lub różnego rodzaju patenty wymyślane spontanicznie. Najważniejsze jest to, że każdy wjechał na górę bez większych strat w motocyklu i na zdrowiu. Na miejscu zameldowaliśmy się w okolicach godziny 14.00. Dość długo zwlekaliśmy z rozbiciem namiotu, gdyż cały czas padał deszcz, ale po kliku godzinach oczekiwania udało się wstrzelić w krótkie okienko pogodowe.
Tegoroczny Wolfentreffen był zupełnie inny niż ten na którym byłem w 2023 r. Z jednej strony wyjątkowo ciepły luty spłatał figla nie tylko narciarzom, ale również uczestnikom zlotu zamieniając pokryte białą kołderką górskie polany w zbiornik retencyjny na wodę. Zabrakło też obecności Marka Suslika, który z dużymi problemami walczy z motocyklem podczas podboju Alaski. Jedno jest pewne, nikomu obecnemu na zlocie nie zabrakło hartu ducha oraz determinacji we wzięciu udziału w tej niezwykłej imprezie. Szczerze Wam powiem, że jak zobaczyłem prognozy pogody na weekend to średnio chciało mi się jechać, ale jak już wsiadłem na motocykl i nawinąłem pierwsze kilometry na koła to zimno i deszcz przestały być uciążliwe. Żeby zrozumieć fenomen motocyklowego zlotu zimowego trzeba choć raz na taki pojechać. Tutaj chodzi nie tylko o chęć sprawdzenia samego siebie w trudnych warunkach atmosferycznych podczas jazdy na motocyklu i podczas biwaku. Jeśli jesteście na zlocie kolejny raz to zaczynacie czuć się jak w domu. Znajome twarze, znajome motocykle, do tego ognisko i coś na ząb. Czego chcieć więcej? Po weekendzie spędzonym w spartańskich warunkach zaczynamy doceniać wiele rzeczy, których w życiu codziennym nie dostrzegamy. Dopiero kiedy na własnej skórze odczujemy ich brak to zaczynamy zdawać sobie sprawę z tego, że nasze codzienne życie jest całkiem fajne i w sumie nic więcej nam nie potrzeba.
Zapytacie jaki motocykl jest najlepszy, żeby przyjechać na zlot zimowy? Na to pytanie każda odpowiedź jest dobra. Jedna osoba przyjechała już w czwartek w nocy pokonując dystans prawie 600 km z Bogatyni na Hondzie CBR 125 R. Na polanę o własnych siłach wjechało też Suzuki GSX 1300 R Hayabusa. Nie zabrakło też typowych motocykli ADV takich jak nieśmiertelna Honda Transalp, BMW R 1200 GS czy chociażby Suzuki DR 800 Big. Na zlocie można było spotkać też kilka skuterów oraz sporo starych motocykli dualowych. Jak co roku zlot odwiedzili też miłośnicy motocykli z wózkiem bocznym z okolic Poznania - "Poznańskie zaprzęgi". Dla mnie osobiście największym zaskoczeniem było stwierdzenie jednego z uczestników zlotu, że po obejrzeniu relacji na YT z zeszłorocznej edycji podjął decyzję o wzięciu w nim udziału w tym roku. Dużym zaskoczeniem było też poznanie najmłodszego (17 lat) uczestnika zlotu, który przyjechał z Częstochowy na Suzuki DR 125. Dzięki wszystkim za obecność i do zobaczenia w przyszłym roku na Wolfentreffen 2025.
Komentarze
Poka¿ wszystkie komentarze