Ziemia Ognista i Ushuaia, czyli motocyklem na koniec ¶wiata. Jak to wygl±da?
Startując samolotem z Warszawy, przez Paryż, dotarliśmy do Chile. Stamtąd kolejnym samolotem polecieliśmy do Puente Arenas, by wsiąść na motocykle i wyruszyć na zwiedzanie Patagonii. Na rozgrzewkę odwiedziliśmy Puerto Natales, park Torres del Paine i założyliśmy prowizoryczną bazę nad jeziorem Lago Argentino w miejscowości El Calafate. Byliśmy gotowi na odkrywanie kolejnych atrakcji Patagonii i na obranie naszego docelowego kierunku, czyli najdalej wysuniętego na południe miasta na Ziemi, czyli Ushuaii. Ale po kolei...
Naszą drogę do Patagonii możecie poznać w pierwszej części relacji z Motul Ameryka Południowa Tour:
Patagonia i Ameryka Południowa Motocyklem. Jak to jest?
Północna część Patagonii od Puente Arenas do parku Torres del Paine była tylko rozgrzewką przed głównymi celami wyprawy Motul Ameryka Południowa Tour. Jak wiecie dotarliśmy do położonego nad ogromny i pięknym jeziorem Lago Argentino miasteczka el Calafate. Jest to baza wypadowa do parku lodowców Perito Moreno. Samo miasteczko wygląda jak wszystkie inne miasteczka Patagonii i jest szpecącą blizną na idyllicznej scenerii jeziora. Część domów jest sklecona z blachy falistej, nie ma żadnego porządku urbanistycznego, jedynie ulice zdają się być wytyczone przez jakiegoś inżyniera. Argentyńczycy są zwyczajnie biedni i tę biedę widać na każdym kroku. Kurs dolara jest trudny do określenia. Najpierw próbowaliśmy wymienić dolary w banku, ale bank się nie zgodził na tę operację z powodu braku jakiś pieczątek w dokumentach. Obok był oddział Wester Union i tam bez problemu wymieniliśmy dolary po kursie 2,5 razy wyższym od kursu oficjalnego. Dlaczego o tym piszę? Bo w tym momencie staliśmy się milionerami.
Ziemia Ognista na motocyklu. Trasa z Perito Moreno przez El Chaltén, Rio Gallegos i Rio Grande, Cieśninę Magellana do Ushuaii.
Zobacz film z drugiej części Motul Ameryka Południowa Tour
Ceny w Argentynie sa ustalane w oparciu o oficjalny kurs dolara. Jeżeli wymienisz więc dolary po kursie wolnorynkowym, stajesz się bajecznie bogaty. Ja wymieniłem 50 USD i otrzymanych za to pesos nie udało mi się wydać już do końca wyjazdu. Dla przykładu tankowanie auta niemal do pełna (ponad 30 litrów benzyny) kosztowało 11 000 pesos, co oznaczało około … 12 dolarów. Czyli 50 zł za 30 litrów benzyny. A była to najdroższa rzecz, jaką byłem w stanie kupić.
Jednak wracajmy do naszej wyprawy. Zwiedzany poprzedniego dnia Torres del Paine był ujmujący. Ale jezioro Lago Argentino, jego otocznie, były wręcz zapierające dech w piersi. Płaski teren i strzelające bezpośrednio z niego ku niebu góry, zwieńczone ośnieżonymi szczytami, to w przejrzystym patagońskim powietrzu robi wrażenie. Do tego niebo, odbijające się w spokojnej tafli jeziora i sprawiające, że jego woda jest intensywnie turkusowa. Jakby ktoś pobawił się za bardzo filtrami w programie graficznym, ale tutaj ta woda naprawdę miała taki kolor. Drogi w Patagonii są generalnie proste. Można przejechać kilkanaście kilometrów, nie wykonując żadnego ruchu kierownicą. W pobliżu gór droga zaczyna robić się coraz bardziej kręta. Jadąc do lodowca Perito Moreno droga przemieniła się w raj dla motocyklistów. Idealne zakręty lewe i prawe wzdłuż linii brzegowej jeziora Brazo Rico, utworzonego z topniejącej z lodowca wody. Do tego dokoła przepiękne góry z ośnieżonymi szczytami. Zobaczcie sami na zdjęciach i w filmie z drugiego etapu wyprawy.
Sam lodowiec Perito Moreno to ciągnący się przez 30 kilometrów i szeroki na 5 kilometrów jęzor niebieskawego lodu. Ten olbrzym na żywo robi ogromne wrażenie. Do tego na skutek ocieplania się klimatu ta masa lodu znika w zastraszającym tempie. Trzeszczący lód co chwilę pęka, opadając ogromnymi blokami do wody. Trochę przypomina się upadające, ogromne, stare drzewo, jednak majestatyczność tego procesu jest dużo większa. Aż robiło nam się smutno, słysząc jęczący w konwulsjach lodowiec i upadające jeden po drugim lodowe bloki. Naprawdę smutny i przygnębiający widok. To tylko gigantyczna bryła lodu, ale umierając w ten sposób nabierała ludzkich cech i przypominała nam, że zmiany klimatyczne naprawdę postępują w zastraszająco dużym tempie.
Perito Merono nas urzekł i rozczulił. Ale jeszcze intensywniejsze doznania czekały nas pod koniec dnia. Na nocleg udaliśmy się do El Chaltén, miasteczka położonego u stóp góry Fitz Roy. Już sama droga tam była nieziemskim doznaniem. Powiedzieć, że przemierzaliśmy ogromne przestrzenie, to nie powiedzieć nic. To były gargantuiczne przestrzenie, a my poczuliśmy się jak w krainie olbrzymów. Widzisz przed sobą jakąś rzecz, jesteś przyzwyczajony, że miniesz ją za maksymalnie parę minut, a w rzeczywistości są one oddalone od 30, 60 kilometrów. Górę Fitz Roy, u stóp której jest położne El Chalten, widzisz od razu, gdy tylko skierujesz się w jej stronę. W naszym przypadku oznaczało to, że widzieliśmy ją już jakieś 200 kilometrów wcześniej. Przez 2 godziny jechaliśmy żwawym tempem, widząc cel naszej podróży. To chyba najlepszy dowód, że Ziemia jest płaska, bo gdyby była chociaż trochę okrągła, to ta góra musiałaby w którymś momencie schować się z jej krzywizną. Przepiękne jezioro po jednej stronie, niezwykłe formacje skalne po drugiej stronie, zjawiskowe światło słoneczne i cel naszej podróży wśród innych ośnieżonych szczytów cały czas przed nami. To trzeba przeżyć. Tego nie da się oddać słowami.
El Chalten jest mekką wszystkich globtroterów i ludzi gór. To coś jak Wyspa Man dla miłośników wyścigów. Po drodze mijamy wielu rowerzystów, którzy podróżują przy pomocy tego środka lokomocji przez Patagonię. Na miejscu wszyscy mają obowiązkowe trapery na nogach, krótkie spodnie i wszystko w kolorze khaki. Przygoda pełną gębą. El Chalten jest przepięknie położone, co więcej z powietrza nie jest tak szkaradne, jak inne miasteczka Argentyny. Znów czujemy się jak żywcem przeniesieni na karty jakieś romantycznej powieści. Zobaczcie sami na zdjęciach i na filmie.
Dotarcie do El Chalten właściwie mogłoby być zwieńczeniem Motul Ameryka Południowa Tour. Ale ludzie z Motula postanowili w tym roku zawiesić poprzeczkę naprawdę wysoko. Z położonego w przepięknych Andach El Chalten mamy dotrzeć do najdalej wysuniętego na południe miasteczka na Ziemi, czyli do Ushuaii. To właśnie stąd wyruszają statkami ekspedycje na Antarktydę. Żeby dotrzeć na południowy kraniec Ziemi musimy przejechać ponad tysiąc kilometrów, odwiedzając po drodze dwa miasta Patagonii, Rio Gallegos i Rio Grande. Oba te miasta bardzo mocno przypominają nam Kirgistan. Są tak brzydkie, że nie sposób tego opisać słowami. Jakby jacyś najwybitniejsi architekci świata postanowili wzbić się na wyżyny swojej wyobraźni i dla odmiany stworzyć coś obrzydliwie szpetnego. Tak brzydkie, że aż piękne. Jak krzywa wieża w Pizzie, albo jako słynna grafika dziewczynki Banksy'ego, w dużej części "zmielona" w maszynce do cięcia papieru. Elewacje budynków są albo tak kiczowate, albo tak zniszczone, że bez żadnych dodatkowych zmian mogłyby stanowić plan horroru. Z tą scenerią kontrastują mieszkający w Rio Gallegos i Rio Grande ludzie. Ich poziom optymizmu, radości, otwartości i energii jest odwrotnie proporcjonalny do szarego, betonowego i szkaradnego otocznia, w którym przyszło im żyć. To właśnie ludzie Argentyny sprawiają, że to, co normalnie wydawałoby się nam brzydkie, staje się piękne. Emocje nie podlegają prawom logiki, a Argentyna i jej ludzie to po prostu czyste emocje. Najważniejszy składnik, bez którego podróżowanie pod Ameryce Południowej nie byłoby tym samym, czym jest.
Zdążyliśmy już przywyknąć do bezkresnych przestrzeni Patagonii. Tym, co cały czas wprawia nas w dobry humor, są zwierzęta. Niesamowite jest to, że w Patagonii naprawdę żyją zwierzęta. Jest ich mnóstwo po obu stronach drogi. Część to zwierzęta hodowlane, z tym że nie pasą się one w pobliżu zabudowań, lecz mają do dyspozycji tysiące hektarów pastwisk. W efekcie żyją w warunkach identycznych, jak naturalne z tą różnicą, że zgodnie z prawem jakiś człowiek jest ich właścicielem. Hodowlane zwierzęta, to przede wszystkim lamy, konie i owce. Tam, gdzie są oczka wodne, tam spotykamy różowe flamingi. Czasem też odprowadza nas wzrokiem struś andyjski, czyli nandu. Z mniejszych zwierzaków widujemy lisy andyjskie, czyli kolpeo lub lisoszakale. W zasadzie zwierzęta towarzyszą nam przez całą drogę tych ponad 1000 kilometrów. Szczególnie zabawne są lamy, z zaciekawieniem odprowadzające wzrokiem nasze motocykle i wykonujące od czasu do czasu jakieś zwariowane, niezrozumiałe ewolucje. Na te ewolucje trzeba uważać. Przypominają nam o tym spotykane od czasu do czasu zwłoki potrąconych przez ciężarówki lam.
Docieramy nad Cieśninę Magellana. Ziemia Ognista jest fragmentem lądu, oddzielonym od reszty Patagonii właśnie tą cieśniną. Przeprawiamy się promem, spotykając na nim mnóstwo innych motocyklistów z najrozmaitszych części świata. O dziwo najbardziej liczni są Europejczycy i motocykliści z Wysp Brytyjskich. Biorąc pod uwagę kwestię Falklandów duża reprezentacja "wyspiarzy" jest jak najbardziej zrozumiała. Falklandy, nazywane przez Argentyńczyków Malwinami, zostały zaatakowane i zajęte przez Brytyjczyków jeszcze w roku 1833. Od tamtej pory wyspy te są przedmiotem sporu i najbardziej widocznym przejawem tego, że zainteresowanie tym rejonem na Wyspach Brytyjskich jest bardzo duże. Ale wróćmy do naszej podróży. Po zejściu na ląd po drugiej stronie Cieśniny Magellana od razu czujemy, że zaczyna się nowy rozdział naszej przygody. Na początku Ziemia Ognista nie różni się bardzo od położonej wyżej na północ części Patagonii, ale jest bardziej dzika i jeszcze mniej zasiedlona przez człowieka. Mijamy coraz większe skupiska suchych drzew, bardzo charakterystycznych dla krajobrazu Patagonii. Gdy wydaje nam się, że cała Ziemia Ognista jest płaska, naszym oczom nagle ukazują się góry. Szczyty tych gór z czasem zaczynają być ośnieżone i tak po kilkudziesięciu kilometrach znów jesteśmy w Andach, tym razem w ich położonej na Ziemi Ognistej części. To nie są jakieś tam pagórki. Najwyższy szczyt tego łańcucha, góra Monte Darwin, ma 2 488 metrów n.p.m. Proste drogi Patagonii zmieniają się tu w łagodne, górskie serpentyny. Nagle naszym oczom okazuje się przełęcz Garibaldi, z której rozciąga się przepiękny widok na jezioro Escondido. To jedna z tych rzeczy, które trzeba zobaczyć na własne oczy. Urok tego miejsca możecie sobie próbować wyobrazić, patrząc na zdjęcia i ujęcia filmu, które udało nam się zrobić w tym miejscu.
Z przełęczy Garibaldiego jest już tylko parę kilometrów do miasta Ushuaia, najdalej wysuniętego na południe osiedla ludzi. Dalej jest już tylko kanał Beagle, kilka wysp i Antarktyda, oddzielona Cieśniną Drake’a. Do wybrzeży Antarktydy z Ushuaii jest jedynie trochę ponad 1200 kilometrów, więc to już naprawdę blisko. Około 48 godzin rejsu statkiem.
Ushuaia to mityczne miasto, które rozbudza wyobraźnię podróżników z całego świata. Wiele jest opowieści o znajdującym się niedaleko, bo 400 kilometrów stąd, Przylądku Horn. To miasto wyjątkowo kojarzy się z romantycznymi powieściami, morzem i przygodą. Czuć to bardzo, gdy się tu jest. Poza niezwykle emocjonalnymi skojarzeniami Ushuaia wyróżnia się przepięknym położeniem wśród pokrytych śniegiem szczytów Andów, nad gładką jak lustro taflą Cieśniny Beagle. Dodatkowego uroku temu miejscu dodają zakotwiczone w porcie statki, które od razu wyzwalają tęsknotę za przygodą. Przyroda wokół Ushuaii jest niezwykła, dlatego założono tu Park Narodowy Ziemi Ognistej. Mamy wrażenie, że trafiliśmy do krainy, która wyglądała dokładnie tak samo, zanim na Ziemi pojawili się pierwsi ludzie. Jeżeli oglądaliście "Władcę Pierścieni", to właśnie takie krajobrazy możecie spotkać tutaj. Ushuaia jest bezpośrednio przy Cieśninie Beagle, więc jest położona mniej więcej na poziomie morza. Z kolei góry, które spotykamy w położonym kilkanaście kilometrów od Ushuaii parku narodowym, mają po prawie 2000 metrów wysokości. Więc bezpośrednie wypiętrzenie od podstawy do ośnieżonego szczytu naprawdę robi ogromne wrażenie. Do tego u stóp tych gór rozlewają się przepiękne jeziora, z linią brzegową pokrytą bujną roślinnością i mnóstwem ptactwa, śpiewającego barwnie w językach wszystkich ptaków świata. Gdyby na polanę nagle wszedł jednorożec, nie zaskoczyłoby to nikogo z nas. Poczuć i doświadczyć klimat tego miejsce musicie kiedyś sami koniecznie!
Wrażeń i emocji z Motul Ameryka Południowa Tour jest tak wiele, że chciałbym w tym miejscu skończyć tę relację, pisaną na gorąco. Ale nie! Organizatorzy nie pozwolili mi na to. W Ushuaii zostawiamy motocykle, wsiadamy na pokład lokalnej linii lotniczej i po trochę ponad 3 godzinach jesteśmy już 3000 kilometrów na północ. Ze stolicy przygody i przyrody w mgnieniu oka teleportujemy się do stolicy argentyńskiej piłki nożnej, temperamentu i tanga. Lądujemy w Buenos Aires.
Buenos Aires jest położone na niespotykanie płaskim terenie. Kilkadziesiąt kilometrów w każdym kierunku od miasta nie ma nawet żadnego pagórka. Mieszka tutaj 14 milionów ludzi. Czyli mniej więcej 1/3 ludności Polski. Tak, jak Patagonia jest krainą, której doliny zdają się nie mieć swego kresu, tak Burnos Aires z lotu ptaka wydaje się bezkresnym morzem betonu, chaosu i domów. Pierwszy raz w życiu widziałem kolejne rzędy zabudowań, aż po horyzont. Doszło do tego, że 3 milionowa część Buenos Aires wyłączyła się z przylegającej do niej aglomeracji i nazwała się prawdziwym Buenos Aires, a otaczające ją tereny są nazywane metropolią. To wydzielone Buenos Aires ma nawet własną autonomię, co nie podoba się centralnym władzom Argentyny.
Klimat w Buenos Aires jest szalony. Każda dzielnica jest inna. Są dzielnice uchodzące za niebezpieczne, do których przewodnik nie pozwolił nam nawet wjechać. Są dzielnice turystyczne, tętniące życiem i kolorowymi elewacjami budynków. Buenos Aires do miast imigrantów z innych krajów Ameryki Południowej. Bieda wśród imigrantów jest duża i rodziny nie zajmują osobnych mieszkań, lecz osobne pokoje, ze wspólną kuchnią i łazienką. Żeby podkreślić swoją odrębność mieszkańcy takich budynków malowali na inny kolor fragment zewnętrznej elewacji, w której znajduje się zajmowane przez nich pomieszczenie. Dzięki temu elewacje takich budynków są w kolorowe szachownice. Buenos Aires to także matecznik argentyńskiego futbolu, ze słynnym klubem i stadionem Boca Juniors. Niesamowita cechą stadionu jest to, że jest on położony w centrum miasta! Zajmuje jedną ze stron wąskich uliczek, mając pod drugiej stronie sklepy, restauracje i mieszkania. Niesamowite wrażenie robi uliczka, po której jednej stronie macie maksymalnie dwupiętrowe kamieniczki, a z drugiej długą ścianę ogromnego stadionu. Jednak sprawia to, cała ta dzielnica Buenos Aires jest przesiąknięta futbolem. Bez wątpienie piłka nożna jest to żarliwe kultywowaną religią.
Poza piłką nożną mamy też tango. Na ulicach stoją artyści, którzy za drobne napiwki od turystów uczą tanga, tańczą je lub pozwalają ze sobą zrobić zdjęcie w jednej z figur tego tańca. Wieczorami, gdy turystów jest mniej, zdarza się, że mieszkańcy Buenos Aires spontanicznie tańczą tango na ulicach. Ta tętniąca życiem, pełna temperamentu część stolicy Argentyny, to tylko jedna z jej twarzy. Drugą poznajemy parę kilometrów dalej, gdy docieramy do rządowej dzielnicy Monserrat, w której znajdują się, między innymi, Pałac Kongresu Narodowego Argentyny i Casa Rosada, czyli siedziba prezydenta tego kraju. Architektura tego zabytkowego centrum bardzo przypomina monumentalne budynki Londynu, Madrytu, czy Paryża. Aż trudno uwierzyć, że wciąż jesteśmy w Buenos Aires. W pobliżu znajduje się też wysoki na 67 metrów Obelisk Buenos Aires, zbudowany w roku 1936 dla upamiętnienia 400 rocznicy osiedlenia się pierwszych osadników hiszpańskich na tych terenach. Obok znajdują się ogromne litery BA, utworzone z roślinności. Układ ulic, neony i specjalne szlaki komunikacji miejskiej sprawiają, że miejsce to jest godne każdej nowoczesnej stolicy na świecie. Warto pojechać do Buenos Aires i spędzić tam kilka dni, by poznać lepiej to miasto i doświadczyć jego oszałamiającej różnorodności. Dla nas był to kolejny punkt na trasie Motul Ameryka Południowa Tour. Po wszystkich dotychczas odwiedzonych, niezwykłych miejscach, po wszystkich przygodach na trasie najpierw na północ, a potem na południe, aż do Ushuaii, kontakt ze stolicą Argentyny przelał czarę naszej wytrzymałości na bodźce i doznania. Poczuliśmy się jak turyści na kolejce górskiej, w której każdy kolejny zakręt, jest coraz bardziej szalony i karkołomny, coraz bardziej podgrzewający emocje, aż pasażer nieuchronnie traci kontakt z rzeczywistością i doznaje ekstazy.
Piękno Patagonii gromadzi w sobie najlepsze uroki wielu innych części świata. Przygodami, które czekają na trasach prowadzących do parków narodowych w Andach i do Ziemi Ognistej można obdzielić kilka najlepszych powieści romantycznych. Do tego wspaniała ekipa z tak wyjątkowymi osobowościami, jak Kapitan Wąs, czyli Tobiasz z Jednośladu, czy Barry Moto, który właśnie w tym roku został wybrany przez portal Moto.pl najbardziej wpływowym influencerem motoryzacyjnym w Polsce, sprawia, że nawet oczekiwanie na amputacje kończyny byłoby radosną i inspirującą przygodą. Tym bardziej więc wspaniałym jest odkrywanie z nimi zaskakujących i zachwycających zakątków naszej planety. Jacek Śledziński, który był opiekunem grupy, to również wyjątkowa osobowość. Regularnie rusza w wieloletnie wyprawy, a w trakcie jednej z nich przejechał całą Amerykę Północną i Południową, odwiedzając w ciągu 1204 dni (to ponad 3 lata!) 30 krajów na tych kontynentach. Wyprawa Motul Tour to nie tylko unikalna przygoda motocyklowa, ale również jedno z najbardziej niezwykłych wydarzeń turystycznych świata. Co roku 3 osoby są zapraszane, by osobiście przeżyć te emocje. Dlatego śledźcie profile społecznościowe Motula w Polsce i ambasadorów tego niezwykłego projektu, Wąsa i Barrego, by podjąć próbę wygrania miejsca w kolejnej wyprawie. To bezcenna przygoda, której nie można kupić za żadne pieniądze.
Komentarze 0
Poka¿ wszystkie komentarze