Ucieczka z pustynnego piek³a. Ekstremalna wyprawa do Mauretanii
Nikt z nas nie spodziewał się, że offroadowa przygoda w Mauretanii zamieni się w piekło bez wody, jedzenia i pomocy. Z niewiarygodnej opresji uratowała nas wola walki, chęć pomocy i dobrzy ludzie. To była dla mnie prawdziwa szkoła życia.
Pojechaliśmy jak zwykle na traka. Ten miał długość 286 km - trochę długi jak na taki morderczy off. Do 15 zrobiliśmy 50 km, bo teren był bardzo trudny i wymagający. Sam dwa razy zsunąłem się z wydmy razem z motocyklem. Po obiedzie z racji wojskowych, zrobiliśmy jeszcze 36 km jednocześnie skracając traka o około 30-40 km i podjęliśmy decyzje by rozbić obóz. Moje i Sławka rzeczy zostały na samochodzie suportu - namiot śpiwór i mata. Pozostali chłopcy mieli część ekwipunku. Nazbieraliśmy patyków na ognisko i rozpoczęło się czekanie na auto supportu. Mijały godziny.
Auta nie ma. Tel satelitarny przestał działać. Położyliśmy się ze Sławkiem oparci o akację i przykryliśmy plandeką. Noc była zimna. Budziłem się by dołożyć do ogniska i sprawdzać czy support nie dotarł. Rano zrobiłem kilka fotek wschodu słońca i obudziłem chłopaków, by wjechać wcześniej ze względu na brak wody, jedzenia i niższą temperaturę. Ruszyliśmy. Teren nic a nic nie łatwiejszy. Jechaliśmy tak 2,5 godziny, dopóki w Husce nie zapaliła się kontrolka od rezerwy. Zrobiliśmy jeszcze 10 km i Zbyszek zameldował że jemu też się zapaliła, mimo że dolewał 1,5 litra benzyny, którą wiózł w butelce po coli.
Psycha siada
Paliwa mam na max 10 km, a traka zostało 101 km. Zapada decyzja że zostajemy i czekamy na support. Rozpętała się burza piaskowa. Temperatura spadła do około 30-35 stopni z 44 - taki mały bonus od natury na okoliczność perspektywy przetrwania bez jedzenia i wody. Od 10.30 do 16 siedzieliśmy patrząc na siebie i próbując skontaktować się z naszym autem. Ale tylko we czterech - piąty od prawie pięciu godzin leżał na piachu koło motocykla i nie było z nim kontaktu. Załamała się psycha. Nastroje były różne, Kuba nerwowo usiłował nawiązać kontakt z autem przez telefon satelitarny i radio. Koło 16, kiedy ustał trochę wiatr, Sławek mówi "nie czekamy do rana na pomoc, musimy się ratować sami. Spuszczamy resztkę paliwa z motocykli i tankujemy jeden".
Z LC4 Adventure spadło 8l - mały prezent od losu, bo to pierwsze moto. Paliwa uzbierało się tyle, że moja Huska dostała misję szukania pomocy.16.40 startujemy - do przejechania 101 km w ciężkim off, a w zbiorniku 7,5 l. Kubę poniosły emocje misji niesienia pomocy. Jechał jak szalony. Zatrzymałem go i spytałem czy chce chłopaków uratować, czy się zabić, ja nie pojadę szybciej, bo tez nie jestem w dobrej kondycji - nie piłem i jadłem od 28 godzin. I tu zaświtała myśl, że mam puszkę sardynek w camelbagu. Zjadłem je delektując się smakiem i ciesząc się w duchu, że będzie trochę siły, by wyrwać kolegów z rąk pustyni. Teraz tylko dzida - walka z piachem kamieniami. Około 40 km przed cywilizacją łapię kapcia w przednim kole. Nie mam dętki i narzedziówki, bo zostawiłem wszystko z chłopakami, a wziąłem rotopaxa na paliwo dla nich. Fun się skończył
Wojsko z odsieczą
Jadę dalej bez powietrza. Po 5 km zatrzymuję się i mówię do Kuby, że chyba pojedzie dalej sam, bo go opóźniam a o po 19 zrobi się ciemno. Nie wiadomo skąd pojawiła się w zasięgu wzroku toyota hilux. Gość powiedział, że nam pomoże. Po kilku kilometrach zrzucił ładunek i zapakowaliśmy huske na pakę. Do miasta zostało około 35 km. Dojechaliśmy po ciemku. Zatrzymaliśmy się pod sklepem by kupić wodę i jedzenie dla chłopaków i dla siebie. Kuba wyjął pieniądze by zapłacić, ale kierowca Toyoty go uprzedził i powiedział, że pieniądze nam się przydadzą.
Jedziemy dalej. Po niecałym kilometrze auto zatrzymało się pod jednostką wojskową. Widać było, że żołnierze traktowali kierowcę wielkim szacunkiem - mało co przed nim nie klękali. Dla nas szok. Po 3,5 godzinie planowania akcji ratunkowej wyruszają dwa pick-upy z 16 żołnierzami. Mają do przejechania 202 km.
Podjęliśmy decyzję, że Kuba pojedzie z żołnierzami, a ja zostanę w wiosce. Powodem była bariera językowa i brak miejsca w samochodzie. Po kolejnych czterech godzinach przeprawy przez pustynię auta dotarły do chłopaków. Wojsko w ciągu kilku minut otoczyło teren, rozpaliło ogień i dało prowiant oraz wodę.
Ja w tym czasie zostałem ambasadorem Polski w wiosce. Takie były słowa Mohameda, który zaprosił mnie do siebie. Po kolacji zjedzonej z jednej miski z Mohamedem, jego ojcem i kierowcą, zaczęły się rozmowy. Padło pytanie: czy jesteś katolikiem? Poczułem strach, bo za moimi plecami stały dwa kałasznikowy.
Wahałem się z odpowiedzią, ale odpowiedziałem - tak jestem katolikiem. Strach mój rozwiał się, kiedy Mohamed powiedział, że Polacy to bardzo katolicki kraj i wie kto to Jaruzelski, Wałęsa, Jan Paweł II. Cała kolacja była w obrządku muzułmańskim. Całą noc nie mogłem spać. Koło siódmej rano Mohamed dostał telefon, po czym zawieziono mnie do jednostki wojskowej, gdzie czekały na mnie chłopaki.
Afrykańska lekcja
Czasami w życiu tak jest, że żeby było dobrze, musi być źle, musi być trudno, a czasami beznadziejnie. Od tego, co z tą trudnością zrobimy, zależy czy jeszcze kiedyś będzie dobrze. Bo jeśli się poddamy, zaczniemy rozładowywać złe emocje, strach, czy poczucie bezsilności na tych, którym w tym momencie powinniśmy dać nadzieję. Stracimy nie tylko ich, ale również siebie. Bo w życiu ekstremalne sytuacje czynią nas ludźmi silnymi, odważnymi i dającymi oparcie innym. Ludźmi, którzy się nie poddają, tylko dają siłę innym w sytuacjach, gdy tracą nadzieję, gdy nie tylko na pustyni, ale też w życiu codziennym jest trudno i źle.
Czego nauczyła mnie Afryka... tego, aby w sytuacjach trudnych nie popełniać głupich błędów, by być wsparciem dla innych, bo jeśli teraz jest źle, a nie zachowam się stosownie i odpowiednio do sytuacji, może a raczej na pewno nie będzie już nigdy dobrze. Sytuacja w Mauretanii to ekstremalne przeżycie, ale może i mnie, i was w codziennym życiu spotyka taka Mauretania - trudności, zły czas... Niech nasze przeżycia będą nauką nie tylko dla mnie, ale również dla was - w życiu nigdy nie warto się poddawać, trzeba spokojnie i rozsądnie działać, bo błędy emocje i brak przemyślanych słów i zachowań może bardzo dużo kosztować... Ceną jest nasze życie, a często i życie innych. Odwagi rozsądku spokoju i decyzji bez zbędnych emocji życzę wszystkim na wszelkich wyprawach bliskich i dalekich, a także w codziennym życiu. Bo każdy dzień to szkoła życia. Nauczmy się czerpać z trudnych sytuacji, bo warto przetrwać żeby było dobrze, żeby zobaczyć wschodzące słońce kolejnego dnia, żeby powiedzieć - dałem radę. My daliśmy radę razem i dlatego dzisiaj, po roku, chcę wam kolejny raz podziękować.
Komentarze 1
Poka¿ wszystkie komentarzeSuper opisana przygoda, pomimo momentów nie³atwych. Powodzenie i wszystkiego dobrego :)
Odpowiedz