Plan był prosty. Chcieliśmy pośmigać po winklach w sposób, na jaki przy zachowaniu zdrowego rozsądku pozwalał potencjał naszych motocykli W poszukiwaniu miejsca na doroczną motocyklową wycieczkę zmuszeni byliśmy podjąć jedyną słuszną decyzję - wyjeżdżamy z Polski. Plan był prosty. Chcieliśmy oderwać się na kilka dni od miejskiego zgiełku i pośmigać po winklach w sposób, na jaki przy zachowaniu zdrowego rozsądku pozwalał potencjał naszych sportowych motocykli. Ekipa jest sprawdzona i zaprawiona w dalekodystansowych przelotach - ja na GSX-R750 i Wiśnia na CBR954RR. We czwórkę jesteśmy w stanie dotrzeć wszędzie, niezależnie od napotkanych trudności.
Plan był prosty, pozostała nam jedynie jego sprawna realizacja. Wyruszamy w środowe popołudnie z Warszawy. Piękna, słoneczna pogoda z temperaturą około 20C. Gigantyczne korki ciągną się na wyjeździe z Warszawy aż do Nadarzyna. Współczując kierowcom mijanych puszek wyrywamy się w końcu z tej kloaki na „wole pole" (bardzo popularny zwrot ostatnimi czasy od kiedy głośno o Kubicy) i dajemy w palnik. Szybko okazuje się, że bagaż Wiśni wymaga interwencji z wykorzystaniem Power Tape'a, ale po chwilowym przestoju już jesteśmy na trasie. Niecałe dwie godzinki jazdy i meldujemy się na „Maku" w Częstochowie. Tankowanie, kawa, burger, dodatkowa bluza pod kurtkę i ruszamy dalej. Droga do Katowic zapchana jest ciężarówkami. Jedzie się średnio przyjemnie, zwłaszcza, że zaczyna się robić ciemno. W Jaworznie odbijamy na tzw. autostradę. Jeżdżę tam w miarę często samochodem, wiec farsa jaką zobaczyliśmy specjalnie mnie nie zaskoczyła. Co kilka kilometrów rozkopane jezdnie, przewężenia, ciężarówki i tempo 80 km/h. W Krakowie coś nas jednak zaskoczyło - cała prawie jak obwodnica w remoncie. Wlekliśmy się koleinami głębokimi po pachy w nieskończoność. Gdy wyrwaliśmy na Zakopiankę poczułem nieopisaną ulgę. Zaczynają się kręte odcinki dróg, nie szarżujemy jednak za mocno, bo jest ciemno i powoli zaczyna padać deszcz. Przed Nowym Targiem zaczyna już regularnie padać. Mokrzy dojeżdżamy na nocleg do znajomego. Po szybkim ogarnięciu się ruszamy na browara do jednej z knajpek, gdzie spotyka się raczej miejscowych. Tego wieczoru Celtik gra z Dynamo. O zwycięstwie rozstrzygnąć ma seria rzutów karnych. Boruc broni karnego, a Żurawski strzela bramkę! W knajpie panuje atmosfera święta. Słowacja Rano ruszamy około południa w kierunku Łysej Polany. Na Słowację wjeżdżamy bez jakiejkolwiek kontroli granicznej. Objeżdżamy Wysokie Tatry najpierw od wschodu, potem od południa kierując się na Poprad. Widoki są wspaniałe, odcinek drogi 537 do Dolnego Smokowca aż prowokuje do dynamiczniejszej jazdy. Świetnie wyprofilowane winkle, równy jak stół asfalt, nic tylko dawać w palnik. Jedziemy jednak przez miasteczka, więc trzeba się chociaż lekko pohamowywać. Wkrótce dojeżdżamy do Popradu. Nie zajeżdżamy jednak do tego nieciekawego betonowiska, tylko uderzamy na południe drogą nr 67. Kilka kilometrów za miastem wita nas znak „Uwaga - niebezpieczne zakręty". Pod spodem tabliczka „10 km". Kosmos, prawda? Czegoś takiego nigdy nie zobaczę w moich okolicach. Następnie przez 10 kilometrów droga wije się górskimi przełęczami z lewej w prawą stronę, a najdłuższe proste mają góra kilkaset metrów! Po prostu miodzio, czuję, że mój GSX-R też rozumie powagę i niepowtarzalność sytuacji - ciągnie radośnie i bez zająknięcia pod każdy podjazd. Dojeżdżamy do miejscowości Roźńava. Na rynku wciągamy tani i pyszny obiadek. Po chwili ruszamy dalej, bo czasu jest coraz mniej. Kierujemy się trasa E58 w stronę węgierskiej granicy. Gdy mijamy Velky Krtis zaczyna padać deszcz. Gdy dojeżdżamy do przejścia w Darmoty-Balassagyarmat pada już konkretnie. Magyarorszag Na Węgrzech drogi są jeszcze lepsze, niż na Słowacji. Jest jednak mokro i jedziemy ostrożnie. Zaczyna się robić ciemno i jazda staje się coraz mniej przyjemna. Wiśnia ma kondoma, wiec ma trochę lepiej, ja po pewnym czasie czuję, jak zimna woda zaczyna mi się wlewać przez suwak w te rejony ciała, jakie zazwyczaj przykrywam bawełnianymi bokserkami. Rewelacyjne uczucie. W miejscowości Vać odbijamy na Gódólló. Tam stajemy się małą sensacją wchodząc do centrum handlowego bez zdejmowania ociekających wodą ciuchów. Po udanych zakupach dojeżdżamy z małymi przygodami do punktu docelowego, gdzie mieszkają nasi znajomi. W tej osadzie o trudnej do wymówienia nazwie czeka nas pyszna kolacja, gorzałka i bardzo dobre towarzystwo. Jesteśmy cholernie zmęczeni, nie tyle odległością pokonanych tego dnia 400 km, ale koniecznością nieustannej koncentracji w czasie nocnej jazdy w deszczu. Zasypiam w takim tempie, jak gaśnie wyłączany ekran telewizora. Budapeszt Ranek budzi nas wspaniałą pogodą. Dostajemy do ręki mapę i kluczyki od wiekowego Mitsubishi Colta. Zapowiada się nieźle. Zwiedzanie rozpoczynamy od wzgórza zamkowego i starówki w okolicach kościoła Świętego Mateusza. Mnóstwo turystów, piękne widoki i całe miasto u stóp zalane w słońcu - słowem sielanka! Zwiedzanie wzgórza zamkowego kończymy wyjęciem zza wycieraczki naszego samochodu mandatu za brak opłaty postojowej... Następnie kolejno docieramy do Cytadeli, reprezentacyjnej Vaci Utca oraz zabytkowego targowiska na jej końcu. Po szybkim posiłku uderzamy do zabytkowej łaźni o niewiele mówiącej nazwie Szechenyi. W środku tego zbudowanego za czasów Austro-Węgier kompleksu znajduje się kilkanaście basenów i kilka różnych saun zasilanych źródłami geotermalnymi na jakich znajduje się miasto. To miejsce wspaniałego relaksu. Wystarczy siedzieć w gorącej wodzie i delektować się słońcem. Trzy największe baseny są pod gołym niebem. Trochę szkoda, że nie ma za bardzo na czym zawiesić oka, jeśli chodzi o dziewczyny, ale szeroko rozumiane „laski" nigdy nie były towarem eksportowym na Węgrzech. Jak widać co kraj to obyczaj. Wracając z Budapesztu do Gódólló zawijamy na Hungaroring. Okazuje się, że latają tam motocykle. Jest piątek, są treningi - wygląda to na jakąś grubszą imprezę. Gość na bramce nie chce nas jednak wpuścić. Widocznie zagadując po angielsku wyglądamy w rozsypującym się Colcie zbyt podejrzanie. Okazuje się jednak, że po krótkiej dyskusji dostajemy pozwolenie, aby wbić się do środka z buta. Zostawiamy auto i za chwilę jesteśmy w padoku. Mnóstwo motocykli, przy sprzętach kręcą się mechanicy, zawodnicy sprawdzają czasy, wszędzie można zajrzeć, spędzamy tutaj miło dłuższą chwilę. Słowacja część II Następnego dnia ruszamy przed południem w stronę Słowacji. Za miejscowością Vać zaczyna się pas wzniesień. Droga tutaj jest idealnie gładka, dwa pasy w każdą stronę pokryte są asfaltem przyczepnym tak bardzo, jak na torze wyścigowym. Kilka kilometrów wcześniej podpinamy się pod dwóch miejscowych wymiataczy na sportowych motocyklach. Chłopaki nawet w terenie zabudowanym nie schodzą poniżej 140, a sądząc po kierunku jazdy możemy się domyśleć, iż lecą pośmigać na wspomnianych wyżej winklach. Gdy wpadamy na pierwsze agrafki natychmiast wychodzi na jaw, iż Laszlo i Gabor odwijają raczej wyłącznie na prostych. Mijamy ich w złożeniu i możemy cieszyć się bez przeszkód wspaniałymi winklami. Lewo, prawo, w górę i w dół. Droga wije się przez wzniesienia i dużo szybciej, niż byśmy sobie tego życzyli kończy się w miejscowości Retsag. Tutaj zatrzymujemy się na stacji benzynowej. Po chwili zjawiają się nasi węgierscy koledzy. Okazuje się, że wspomniany odcinek drogi to coś w rodzaju warszawskiej alei Prymusa Tysiąclecia. Tutaj także zjeżdżają się różne osobniki i próbują swojego szczęścia w szybkim łykaniu winkli. Po szybkim piciu i siusiu my ruszamy w stronę Słowacji, a Madziarowie wracają na winkle, bo zdecydowanie powinni jeszcze potrenować. Na Słowację wjeżdżamy tym samym przejściem, jakim dostaliśmy się na Węgry, czyli Darmoty-Balassagyarmat. Następnie kierujemy się mniej uczęszczanymi drogami w stronę Bańskiej Bystrzycy. Problem Słowacji polega na tym, że drogi oznaczone są tam w sposób totalnie bezsensowny. W każdym cywilizowanym kraju są minimum dwa znaki wskazujące przed skrzyżowaniem gdzie prowadzą poszczególne drogi. Pod tym względem Słowacja jest absolutnie niecywilizowana. Pomijam już kwestię nielogicznych tabliczek wskazujących, która droga jest główna, problem polega na tym, że zazwyczaj wskazanie kierunku pojawia się raz na malutkiej tabliczce, często bez wskazania numeru drogi. Właśnie dlatego gdzieś po drodze okazuje się, że idziemy innymi drogami niż planowaliśmy. Bez sensu. Po około trzech godzinach docieramy do Zwolenia. Zaczyna padać i robi się zimno. Gdy za 25 km dojeżdżamy do Bańskiej jest już po deszczu, choć drogi są mokre i trzeba uważać. Lecimy teraz w stronę Koszyc trasą numer 66. Punktem docelowym są Krompachy, gdzie w ten weekend rozgrywane są Mistrzostwa Świata w Enduro! Przedzieramy się jakimiś górskimi przełęczami, drogi robią się niebezpiecznie śliskie i wąskie. Na oparach benzyny dojeżdżamy do miejscowości Nova Ves. Tam tankujemy i ruszamy świetnie utrzymaną krętą drogą 547 w stronę Krompach, do których docieramy wieczorem. Tutaj czekała nas niespodzianka. Miła pani oglądając nasze motocykle od razu stwierdza, że takie ładne motocykle jak nasze raczej nie powinny stać na zewnątrz. Lasia jest miejscowa, wie pewnie lepiej. Stada Romów wszechobecne w całej południowej Słowacji też nie wzbudzają zaufania. Problemem okazuje się tylko gdzie zostawić sprzęty. Pada karkołomny pomysł, aby wrzucić je do holu hotelowego! Po lekkiej szamotaninie oba motocykle lądują w zacisznym korytarzu z dala od wszelkich zagrożeń. Wieczór upływa na browarowaniu, wciąganiu kanapek i pogawędkach. Ponownie moment zaśnięcia od chwili przyłożenia głowy do poduszki dzieli tylko ułamek sekundy... | |
Komentarze 7
Pokaż wszystkie komentarzeNieno z ostatnim zdaniem to sie nie zgodze, na Ukrainie moze i obsluguja jak u nas 20 lat temu ale za to paliwo po 3zl, policjanci po 10zl a szama polowe tego co u nas i drogi od centrum na wschod ...
Odpowiedzśmieszne te wasze motorki z tymi bagażami
OdpowiedzWitam, przetestowałeś już, Ty lub któryś ze znajomych, te crash-pady lightecha ? Jakieś opinie na ich temat. Dzięki i pozdrawiam Mirek
OdpowiedzNo niestety przetestowałem Ligh Techa. Działa, polecam.
Odpowiedza tak serio, po co te naklejki?
OdpowiedzTe sprzęty niewiele wcześniej latały po torze. Power tape zabezpiecza ramę przed podrapaniem przez docierający w czasie gleby wszędzie żwir. W przypadku mniejszej gleby po prostu taki zabieg ogranicza straty, a porządne malowanie ramy jest upierdliwe i drogie. Nie było czasu, aby zdjąć to przed wycieczką, bo to sporo pracy...
OdpowiedzWitam, mam pytanie, po co te naklejki na ramach :) ?
OdpowiedzNaklejki w sposób oczywisty zmniejszają opór powietrza, przez jesteś dużo szybszy i masz dużo niższe spalanie :)
OdpowiedzGratuluje podróży...Dokładnie te same miejsca co wy odwiedziłem na 900RR SC33 w sierpniu i było super.Mój wyjazd był typowo studencki i budżet zamknął się w 550zł na 3dni a przejechałem ok1400km ...
Odpowiedz