Quadowa wyprawa terenami Słowacji, Węgier i Rumunii. Dzień zero
Wyjazd z Polski. Start z garażu z Wieliczki. Tu pakujemy quady na lawetę i w drogę! Trasa: Słowacja , Węgry, Rumunia, przejście blisko miasta Oradea, skąd było jeszcze około 200 km drogi, która w ostatnich kilometrach zamieniła się w wijące serpentyny doprowadzające nas do pierwszego pasma karpackich gór. W końcu dotarliśmy do bazy wyprawy około godziny 10:00. Na placu stały dwa auta 4x4 i my. Dzień minął na rozpakowywaniu sprzętów i uzbrajaniu we wszystkie potrzebne „szpeja". W miarę upływu czasu zjeżdżało się coraz więcej terenówek, klimat wyprawy coraz bardziej dało się odczuwać i przygotowania szły jak po maśle. Nastał wieczór, zaczęło się grzecznie od obiadku, „piffka", wstępne zapoznania - krótko pisząc integracja. Integrowaliśmy się bardzo intensywnie, były rozmowy o tym co i czego się kto obawia, jak jest przygotowany, co udało się komu osiągnąć itp. - luzik totalny. Dzień pierwszy Quady przygotowane dzień wcześniej więc pobudka, szybki prysznic, wmuszenie w siebie śniadania (wczorajsza integracja daje o sobie znać), zaraz to wszystko mija i już jedziemy. Przekręcamy pierwsze kartki roadbooka i lecimy wytyczoną trasą przed siebie. Plan jest prosty: robimy w jeden dzień to, co robią auta 4x4 w dwa! Wyzwanie podkręciło nam adrenalinę i jechaliśmy jak po sznurku. Na razie to były trasy typowo szutrowe, dojazdówki w głąb gór, choć zaraz po 15 km pojawiły się dość spore wyślizgane głazy, na co zwracali uwagę organizatorzy autom 4x4. Potem kolejne dojazdówki szutrami, dość długi podjazd na szczyt góry kamienistym szlakiem, który dał nam w końcu możliwość sprawdzenia naszych umiejętności balansowania upakowanymi quadami. Szybko wyskoczyliśmy na polanę przy zagrodzie i jeszcze został nam mały kawałek do noclegu #1. Było to jeszcze przed południem, co oznacza, że plan się sprawdza. Robimy fotki, jemy coś lekkiego i w drogę. Lecimy, po chwili orientujemy się, że coś nie tak z kierunkami, więc wracamy do kratki, której jesteśmy pewni mijając już po raz drugi drwali rumuńskich, po raz kolejny ich pozdrawiając, na co oni jeszcze bardziej żywiołowo nam „kibicowali". Zjeżdżamy z gór, coraz wygodniejszymi drogami dojeżdżamy do miasta. Zaopatrujemy się w gotówkę, jemy eklera, coś pijemy i przez cale miasteczko lecimy asfaltem przenosząc się na kolejne pasmo Karpat. Potem znowu szutrem i kolejny asfalt i znowu szuter, który prowadzi nas malowniczym wąwozem, gdzie co parę kilometrów spotykamy drwali zwożących drewno ciężarówkami RO-MAN. Spotkaliśmy również romańskich extremistów szalejących Dacią po szutrówce, na pełnej faji, ale i tak ich przegoniliśmy. Następnie były leśne drogi, które nas prowadzą do zapory wodnej (jednej z wielu na trasie), gdzie nieopodal jest położony motelik z lat 70-tych. Zadowoleni z wykonanego planu wynajmujemy pokój z TV i drzwiami z dykty. Na dole są małe altanki i tam postanawiamy coś zjeść. Odpalamy przenośną kuchenkę i robimy obiadokolację. Tu przydarza się nam historia z piecem. W trakcie przygotowywania posiłku właściciel pensjonatu przyniósł nam pod pokój trochę drewna na opał, co mnie trochę zdziwiło, bo tym drzewem mogliśmy sobie co najwyżej ognisko rozpalić. Właściciel zapomniał, że dał nam pokój bez kominka, ale szybko się zreflektował i zaproponował nam grzejnik elektryczny. W końcu coś jemy, jeszcze browar i śpimy. Dzień drugi Budzimy się i to, co się za oknem dzieje, nie nastraja nas zbyt optymistycznie, ale cóż, jest robota do wykonania. Wstajemy, jemy, ubieramy się, jak kto może (stałem się nawet ufokiem) i jedziemy zdobywać przełęcz Urdele. Zjeżdżamy z miejsca noclegowego w dół, a pogoda coraz gorsza. Już po chwili zaczyna padać śnieg. Jedziemy zaśnieżonym asfaltem, rooadbok pokazuje: jedź w lewo, a tam stoi znak, który mówi koniec drogi - nie ma mostu i faktycznie kawałek dalej most zerwany. Budują nowy, więc trzeba jakoś objechać to miejsce. Objeżdżamy z prawej strony. Okazuje się to nawet być jakimś szlakiem. Jedziemy dalej i już zaczynamy się wspinać w gorę, coraz wyżej i wyżej. W tym momencie mój metromierz odmówił całkowicie posłuszeństwa. Zatrzymujemy się zatankować paliwo z kanistrów, które wozimy przytroczone do bagażników i lecimy dalej w górę. Dojeżdżamy do miejsca opisanego „w prawo 2700 przełęcz Urdele, w lewo dalsza droga". Oczywiście jedziemy w prawo, choć pogoda coraz gorsza, jakoś nam idzie. Jadę pierwszy i co raz wpadam w większą kałużę jeszcze nie zamarzniętej wody w połączeniu z zmarzniętym gęstym śniegiem unoszącym się na powierzchni kałuży. Tracę jeden z cylindrów (mam dwa ). Jadę jeszcze 100 metrów i jestem na przełęczy. Niestety nic nie widać i w dodatku zmartwiony jestem usterką. Na szczęście okazuje się (po przejechaniu 3 km w dół), że fajka wyskoczyła z świecy i wystarczyło ją docisnąć. Silnik już gadał, jak powinien. Ale to nie koniec przygód. Jedziemy dalej i okazuje się, że albo my ostro pomyliliśmy trasę albo roadbook - może po prostu widoczność nas pokonała... Dojeżdżamy jakoś w tych warunkach do kolejnego szczytu, a tu KingQuad rzyga płynem chłodniczym. W tych warunkach pogodowych okazuje się, że śnieg zabił wentylator i nie mógł ruszyć z miejsca. Łukasz odśnieża quada, a ja jadę na zwiad, gdzie ten szczyt i co dalej z trasą. Niestety pogoda robi się na tyle paskudna, że nie udaje nam się zdobyć szczytu i jedziemy w dół góry, mijając tubylców zbierających pocięte drewno. Widząc nas machają do nas przyjaźnie i z podziwem, co jest bardzo miłe i zachęca do dalszej walki. Zjeżdżamy na dół, kątem oka spoglądamy na motel u Roberto i lecimy dalej do sklepu/knajpy. Tu chwilę odpoczywamy. Dalej kończąc trasę dojeżdżamy asfaltem, aż tam, gdzie rozdzielają się drogi do noclegu i do przełęczy Polyrogi. Choć tyle za dnia przeszliśmy to postanawiamy realizować plan i jechać dalej (takie małe ciśnienie na robienie trasy na 230%). Wyjeżdżamy na małą przełęcz i widzimy kolesia spędzającego owce z połoniny. Nie chcąc tracić czasu lekko wbijamy się między owce i lecimy na przełęcz. Niestety pogoda zmienia się tak szybko, że po chwili jedziemy we mgle po bialutkim śniegu, który idealnie maskuje szlak, którego mamy się trzymać. Ujeżdżamy kawałek i Łukasz zarządza odwrót, co jest słuszną decyzją w tych pogarszających się warunkach. Myślę że jeszcze kilka metrów, a zostalibyśmy tam do przyszłej wiosny, powrót jest ciężki, ślady zamiotło po 3 sekundach. Pozostało się trzymać tracka z GPSa, który jak wiadomo jest dokładny do paru metrów. Ale przy takiej pogodzie do parunastu, a miedzy szlakiem, a przepaścią było 20 ale centymetrów - szok! Jakoś nam się udało i zjeżdżamy w dół. Pytamy o pierwszy nocleg i koleś stawia zaporową cenę za oferowane warunki, więc wracamy pod pensjonat wspomnianego Roberto, od którego znajdowaliśmy się ok. 20 km. Całkiem przemoczonych, wymarzniętych i zmęczonych Roberto przyjął nas lepiej niż się spodziewaliśmy. Kaloryfery rozgrzał do czerwoności. Idziemy spać z nadzieją na poprawę pogody. Dzień 3 Plan zdobycia góry i nic więcej. Rano wstajemy, jemy i odpowiednio ubrani śmigamy do okolicznej wioski po paliwo i płyn do chłodnicy do Kinga. Zaczyna się hecą, bo nie do końca jesteśmy pewni, jakie paliwo tankujemy, ponieważ jest dostępne z ołowiem i bez. Niestety trudno przeczytać na ich dystrybutorach, ale w końcu zatankowani jedziemy w górę zdobyć przełęcz Polyrogi. Warunki gorsze, niż dnia poprzedniego, już w połowie góry zalega śnieg. Na połoninie malej przełęczy jest taki lód i wiatr, że jak się zejdzie z quada, to wiatr spycha nas, gdzie chce. Ale zawzięci w boju jedziemy wyżej, śnieg coraz głębszy i głębszy. Przełęcz okazuję się niedostępna. Wracamy do stacji benzynowej, chcąc uzupełnić paliwo, które utraciliśmy po ostrej walce na próbach podjechania pod przełęcz i spotykamy pierwsze auta 4x4, które jadą asfaltem, bo niestety zostały o jeden dzień za nami. Przełęcz Urdele nam jeszcze pozwoliła się zdobyć, autom 4x4 już nie. Logujemy się w pensjonacie u Roberta. Impreza i nocleg. W międzyczasie Łukasz wymienia olej w KingQadzie, a ja dokręcam przedni wahacz, który dostał luzu. | |
Komentarze
Poka¿ wszystkie komentarze