Nowa Zelandia na motocyklu - podróż na inną planetę
"Nie miałem biletu powrotnego, daty ślubu na który mam wrócić czy pracy, która by mnie ograniczała. Słyszę nawoływanie drogi i nawet największy ekran nie jest wstanie dać mi tego, co otwarta przestrzeń przed motocyklem. Nawet najlepsze zdjęcie nie odda rzeczywistego uczucia, gdy widok odbiera Ci dech w piersi i przemykasz przez ciasne górskie serpentyny".
Teoretycznie wypada zacząć od kilku słów wstępu. Mógłbym napisać tutaj o tym, skąd w mojej głowie pojawił się pomysł zwiedzenia Nowej Zelandii. Zapewne niektóre z tych powodów zawierałyby w sobie śladowe ilości sensu i zdrowego rozsądku. Przecież są inne trasy bliżej domu, choćby w Bieszczady albo do Zakopanego to po co się pchać na drugi koniec świata? Czy jednak wyprawa w Tatry ma sens gdy siedzisz w Bangkoku i popijasz popołudniową kawę? Pewnie zaciekawi Was wątek przygotowań i decyzji podjętych przeze mnie przed wyjazdem w trasę. Wolę okroić swoją recenzję z luźnych kawałków, jak solidny kawał mięsa, i podać już soczysty i pełen pysznych aromatów artykuł zawierający w sobie to co każdy motocyklista czy podróżnik lubi najbardziej, czyli trasę.
Całość wyprawy chciałem przejechać na jednośladzie, udało mi się znaleźć ślicznotkę Suzuki VZ 800. Nie jest to dokładnie motocykl, którego szukałem, ale przy tak niewielkim wyborze nie mogłem trafić na lepszą maszynę! Nie zawsze jednak wszystko poszło jakbym sobie życzył. Planowaną trasę w większości pokonałem na motocyklu jednak kończyłem ją autostopem i wypożyczonym autem. Wszystko z powodu pewnego pana, który nie zauważył jak zatrzymałem się na ‘stopie’ żeby przepuścić autobus i w rezultacie posłał moje maleństwo na złom. Zostawiam ten smutny aspekt i wrócę na drogę, bo przecież po to przyleciałem na Antypody.
Trasa sama w sobie nie była przeze mnie z góry zaplanowana, a wypadek dodatkowo skomplikował moją sytuację. Ściśle rzecz ujmując układała się zgodnie z tym co przyniósł wiatr ze sobą lub co zasugerowali ludzie, których tam poznałem. Nie miałem biletu powrotnego, daty ślubu na który mam wrócić czy pracy, która by mnie ograniczała. Przewodniki kusząc pięknie skontrastowanymi i wyostrzonymi zdjęciami, każda góra wygląda majestatycznie, każda plaża jawi się jak raj w naszej głowie. Sztuką to wyselekcjonowanie tych najlepszych kąsków i skoncentrowaniu się na nich. Miejscowi prawdę Ci powiedzą i pomogą pozbyć się z trasy niepotrzebnych śmieci. Zawsze warto zatrzymać się na kawę w kawiarni na uboczu, gdzie nie przelewają się masy amerykańskich turystów w podkoszulkach 5XL. W takich miejscach barman czy przypadkowy klient lokalu będzie miał zazwyczaj czas i chęć dania Wam kilku wskazówek.
To ruszamy!
Zaczynamy spotkanie z Nową Zelandią od posągów ogromnych krasnoludów i Golluma wprost z powieści Tolkiena, które strzegą lotnisk w Auckland i Wellington. Następnie wskakujemy na prom, który potrzebuje czterech godzin na przeprawienie się na południową wyspę. Wybieramy nocny rejs, żeby mieć jak najwięcej czasu za dnia na trasie. Nie wszystkim musi się podobać wstawanie o pierwszej w nocy, nie wszyscy urodzili się motocyklistami czy podróżnikami. Jak się nad tym zastanowić to są to bardzo dziwne stworzenia, które wyrzucają zaoszczędzony grosz na wyprawę w odległe miejsca, które i tak można zobaczyć w telewizji siedząc wygodnie w kanapie. Wolą siedzieć godzinami na twardym siedzisku motocykla niż na wygodnym fotelu. Nieraz zmoknąć w deszczu i nie mieć ciepłego miejsca do spania. Można kupić sobie o kilka cali większy ekran, ale nie kolejny bilet czy ulepszyć motocykl. Ja słyszę nawoływanie drogi i nawet największy ekran nie jest wstanie dać mi tego co otwarta przestrzeń przed motocyklem. Nawet najlepsze zdjęcie nie odda rzeczywistego uczucia, gdy widok odbiera Ci dech w piersi i przemykasz przez ciasne górskie serpentyny.
Gdyby tylko tak promem nie kołysało jak dziś. Mój dziadek zaliczyłby mnie bez cienia wahania do szczurów morskich. Wzburzone morze rzuca łajbą w każdą stronę, a ludzie leżą pokotem i modlą się o przewinięcie rejsu do końcowych napisów. Wszystkie niedogodności ustają jak tylko statek wpływa pomiędzy fiordy. Piękne, poszarpane północne wybrzeże chroni trasę promu i daje przedsmak czekających cudów. Widoki wyłaniających się z oceanu wzgórz rzucają na kolana. Bogactwo kształtów i różnorodność barw terenu jest niesamowita. Płyniesz tym statkiem i już chcesz być na brzegu na maszynie i poczuć asfalt pod kołami. Nie mogę się doczekać wejścia w pierwszy ostry zakręt, żeby poczuć jak maszyna układa się pode mn,ą a silnik burczy gdy dodaję gazu wychodząc na prostą. Oczekiwanie na cumowanie ciągnie się w nieskończoność. To jak oczekiwanie na lotnisku na piękną dziewczynę, do której przyczepił się służbista i sprawdza po raz dziesiąty bagaż. Po dopłynięciu do Picton muszę zrobić sobie przerwę, żeby znaleźć ponownie balans i poczuć stabilny asfalt pod nogami. Delfiny skaczą wysoko wśród fal towarzysząc jachtom wpływającym do zatoki, a słońce pomału rozgrzewa wyziębione kości.
Wrzucam kluczyki do stacyjki i ruszam na południe. Przede mną kilometry pięknej drogi wijącej się jak wąż wokół gór i wybrzeża. Cieszę się jak dziecko na święta!
Droga wzdłuż wschodniego wybrzeża spokojnie prowadzi prosto na południe. Największą atrakcją są zwierzęta które wybrały sobie tą część wysp za swój dom. Zobaczysz leniwie wygrzewające się całe stada fok i pingwinów, a przy odrobinie szczęścia i cierpliwości wieloryby wraz z delfinami. Moim celem nie jest kompletowanie albumu do podręcznika do biologii, więc zatrzymuję się jedynie przy tym co dostrzegam z trasy i nie tracę cennego czasu na wypłynięcie łodzią czy wynajem przewodnika, który pokaże ukrytą plażę. Foki leżą znudzone w słońcu i niczym się nie przejmują kilka metrów od miejsca które wybrałem na przerwę. Nie ma większego problemu, żeby się do nich zbliżyć i zrobić słit focie aby pochwalić się przed znajomymi i jeszcze dorzucić palmę w tle bo w Polsce zima i szaro. Przed oczami wyłaniają się coraz wyższe szczyty gór. Ich ośnieżone szczyty kontrastują z intensywną zielenią całego wybrzeża. Po lewej piękny błękit nadal wzburzonego morza a przede mną majestatyczne góry. Motocykl spokojnie pracuje pokonując kolejne zakręty. Ostatnią rzeczą jaką mi trzeba to pośpiech. Przy tak nieziemskich widokach i przyjemnej trasie czas po prostu delektować się jazdą.
Dojeżdżam do Christchurch, które od dwóch lat wygląda jak po zagładzie. Mimo, że państwo ma pieniądze na odbudowanie miasta to nadal jest to ogromny plac budowy. Pomału są burzone budynki i pomiędzy nimi wyrastają nowe ośrodki życia dla mieszkańców. Brak wystarczającej ilości wyszkolonych robotników spowodował, że już trzeci rok miasto jest w stanie agonii. Centrum nadal jest martwe i otoczone płotem. Puste budynki straszą wybitymi oknami i popękaną konstrukcją. Na drzwiach opuszczonych domów i biurowców znajdziecie krzywe napisy sprejem, że budynek był już przeszukany i sprawdzony przez ratowników. Warto poczuć atmosferę miasta, które powoli wstaje z kolan i budzi się ponownie do życia. Całość daje niesamowity klimat rodem z apokalipsy czy wojny.
Przeprawiam się przez przełęcz Artura na zachód. Niestety pogoda mi nie sprzyja i poza zamglonymi zdjęciami nie mam czym się z Wami podzielić. Droga przez tą przełęcz jest określana jako jedna z najbardziej malowniczych tras w całych Południowych Alpach. Tutaj mam nareszcie okazję pobawić się trochę na wijących się serpentynach i mocnych podjazdach Motocykl ma bardzo nisko położony środek ciężkości, dzięki czemu gładko wchodzi w zakręty i mimo sporej wagi dobrze radzi sobie nawet przy ciasnych skrętach. Brakuje mi jedynie możliwości lepszego chwycenia się maszyny nogami za bak, jak w turystyku. Jazda jest komfortowa, ale brakuje elementu stopienia się w jedną całość z maszyną na niektórych odcinkach.
Jest pewien aspekt, który powoduje, że nie można przeoczyć przełęczy Artura. Wspomnę, że całość trasy to droga stanowa. Czy wiecie czym jest ‘highway’ w Nowej Zelandii?
Na wyspie, gdzie mieszka może 0,6 mln ludzi, która jest o powierzchni połowy Italii nie ma zapotrzebowania na kilku pasmowe drogi. Raz na piętnaście minut spotkacie kogoś jadącego z przeciwka i na tym koniec. Mosty bywają jednak dość oryginalne. W moim mniemaniu inżynierowie poszli o krok za daleko tworząc jednopasmowe wiadukty dla całego ruchu drogowego, które dzielicie z koleją. To nie żart ani pojedynczy przypadek na przełęczy Artura, ale dość popularna sytuacja. Most i wiadukty mają często na nawierzchni tory, co nie ułatwia życia motocyklistom ale na 100 metrów prostego wiaduktu to nie tragedia. Jadąc tym ciasnym mostkiem, który nie daje możliwości manewru czy ucieczki, wyobrażam sobie swoją własną minę gdybym usłyszał dźwięk lokomotywy nadjeżdżającej z przeciwka. Dodaje za to unikatowego smaczku w jeżdżeniu przez południową wyspę, gdzie trasa bywa naprawdę pusta.
Miasta na Westcoast to nieduże wioski po kilka tysięcy mieszkańców, otoczone totalnym pustkowiem. Szybko zbieram informacje co do miejsc wartych zobaczenia i ruszam na północ wzdłuż wybrzeża. Wzgórza, niczym mur twierdzy, wyrastają metr od morza, gdzie pomiędzy ciasnym skalnymi przesmykami wiję się droga na północ Każdy doceni wysoką jakoś nawierzchni dobrze wyprofilowane i oznakowane ostrzejsze zakręty oraz cudne widoki, które z każdą chwilą okazują się lepsze. Na trasie pomiędzy Westport a Greymouth warto spędzić kilka dobrych chwil i cieszyć się genialnym uczuciem wolności lawirując pomiędzy ciasnymi zakrętami. Zatrzymuje się w Punakaiki, które wyglądają jak gigantyczne wieże amerykańskich naleśników. Tworzą naturalne mosty w zatoce i pną się wysoko ponad wodę. Możesz przejść się po nich i zobaczyć jak spiętrzona woda morska wyrzuca w twoim kierunku tony morskiej piany gdy rozbija się o skały. Wzdłuż trasy poza kilkoma farmami i kawiarnią nie ma nic. Ogromna pustka daje poczucie prawdziwej wolności i swobody w podróżowaniu. Przemierzasz kilometr za kilometrem drogi, która jest jedynym śladem ingerencji człowieka w tej krajobraz.
Kierując się na północ zahaczam o niektóre z jezior w parku Nelson na południowej wyspie. Widoki ponownie zachwycają brakiem ingerencji człowieka w krajobraz. Brak chmary turystów dodaje smaczku i jest to absolutnie bezcenne. Północny odcinek trasy jest ozdobiony poszarpanym wybrzeżem, które jest pełne małych wysepek i wzgórz wyłaniających się z zatok. Piękne plaże, jedne z najbardziej słonecznych w Nowej Zelandii rozciągają się wzdłuż Nelson. Nad miastem górują pierwsze góry pasma, które ciągnie się przez całą wyspę. Ogromne paprocie ozdabiają je swoimi liśćmi, które nadają całości prehistoryczny wygląd. Trasa jest łagodniejsza, ale nie pozbawiona zabawy na niektórych odcinkach, gdy przecinasz północną część wzgórz, które kończą pasmo Południowych Alp.
Widok Południowych Alp, które wyłaniają się z oceanu na południowej części wyspy jest magiczny. Wyobraźcie sobie, że stoicie boso na tropikalnej plaży, wysoka temperatura powoduje, że z przyjemnością wchodzicie do chłodnej morskiej wody. Wzdłuż brzegu biegnie linia roślinności rodem z parku jurajskiego, której zieleń jest tak intensywna, że wręcz wygląda nienaturalnie na zdjęciach. Ponad tym wyrastają skały i wzgórza, a za nimi stoi ogromne pasmo górskie, którego śnieżnobiałe szczyty mocno kontrastują z błękitnym niebem Brzmi wręcz nierealnie, jakby ktoś naumyślnie stworzył coś aby podkreślić nie zawsze kolorową polską scenerię. Brzmi jak scenografia prosto z powieści Tolkiena. Taki widok to najlepsza nagroda po kilku dniach w trasie.
Witamy w Nowej Zelandii
Czas na odpoczynek. Czas na Hammer Springs, gdzie znajdują się gorące źródla bijące z samego serca ziemi. Wygrzewam swoje kości w basenach, których zapach i barwa przypomina lecznicze wody mineralne mojej babci. Ciepła woda rozluźnia zesztywniałe od motocyklu kolana. Czuję się jak nowonarodzony i jestem pełen energii do dalszej trasy. Widoki gór są najlepszą motywacją do powrotu na trasę. Kieruję maszynę na południe, w serce gór.
Droga znów zaczyna być kręta gdy zbliżam się pomału do jeziora Cocka. Niestety chmury prześladują mnie w trakcie mojej wyprawy i zasłania widoki gór otaczających turkusowe jezioro. Widzę jak barwy silnie ze sobą kontrastują dając piękny pejzarz, który z niesmiałości schował większość siebie za zasłoną z obłoków i ścianą deszczu. Jadę wzdłuż jeziora ponad piędziesiąt kilomemtów obok wyrzeźbionych przez potoki zboczy górskich. Z ich ścian spływają tony rwącej wody zaburzając turkusową taflę, brudzą jej doskonały kolor niesionym błotem. Masyw górski jest ledwo widoczny, a prognozy nie są obiecujące. Mam szansę na jeden, góra dwa dni dobrej pogody w trakcie pobytu w Południowych Alpach. Dużo tras jest nieprzejezdnych albo posiada ogromne utrudnienia ze względu na ogromne ilości gruzu naniesionego przez strumienie, które obudziły się pod wływem ulew. Trzeba usiąść z mapą i zastanowić się na co przeznaczyć tą słoneczną pogodę oraz, które przełęcze mogą być zamknięte ze względu na deszcze. Nie można mieć w życiu wszystkiego. Obieram szybko cel i okrajam trasę. Jeszcze mocna kawa w barze schroniska, które wygląda lepiej niż hotel Stary w Krakowie i jadę dalej.
Pędzę przez całą wyspę, żęby zdążyć na jeden słoneczny dzień do Milford Sounds, która jest najczęściej wykorzystywanym widokiem na pocztówkach z Nowej Zelandii. Ogromne masywy górskie po 1300 metrów wyrastają pionowo z oceanu. Kręta droga wije sie pomiędzy skałami i rzekami, przecinając nienaruszony przez człowieka krajobraz. Muszę się spieszyć, aby zdążyć przed kolejną falą burz. Przedostaję się do Queenstown, w którym zatrzymuje się jedynie na krótką przerwę. Tym razem ścigam się z prognozą pogody. Trasa biegnie przez Southern Lands, gdzie ciężko spotkać coś poza pustką. Tak to już jest w Nowej Zelandii. Na skrzyżowaniach dróg znajdziecie niewielkie miejscowości z jedną kawiarnią i stacją benzynową, poza tym zobaczycie stada krów, owiec i jeleni, które tutaj są traktowane jak zwierzęta hodowlane. Po wyjechaniu z Południowych Alp przebija się słońce. Strugi promieni słonecznych pięknie oświetlają masywy górkie, które zostawiłem w tyle. Widoki na skompane w burzowych chmurach góry są piękne a ja mogę się cieszyć przez pewien czas ze słońca.
Pogoda zmienia się wraz z przejechaniem przez długi odcinek trasy wydrążonej w skale. Brak deszczu napawa mnie radością i maluje uśmiech na twarzy. Droga kłania się w dół wzdłuż zbocza i znika w tropikalnej roślinności, która otaczaja ze wszytkich stron. U wylotu doliny jest niewielki port i kilka budynków obsługi przystani. Mój statek już czeka na mnie i szybko wskakuje na niego z lustrzanką w ręku. Teraz mam dopiero czas, żęby naprawdę się rozglądnąć po zatoce. Chyba mi coś dosypali do porannej kawy, bo to co widzę, wygląda jak scenografia filmu Avatar. Nie mogę uwierzyć własnym oczom i w oszołomieniu siadam w ciszy. Rozkoszuję się pięknem, jak kęsem najlepszego dania.
Z ciemnej głębi morza rozciąga się nade mną wielki masyw górski, którzy wyrzuca w powietrze swoje barki na ponad kilometr. Z wierzchu gór spadają setki ogromnych wodospadów, nakarmionych przez obfite ulewy. Wzdłuż brzegu na pułkach skalnych wygrzewają się foki w pierwszych od kilku dniach promieniach słońca. Egzotyczne ptaki ścigają się ze sobą wzdłuż ścian skalnych. Tropiklane drzewa niczym przyklejone, nie robią sobie nic z pionowych ścian i w najlpesze sobie tam żyją, tworząc lasy tropikalne na całej odległości. Wokół zatoki można dostrzec w nietkórych miejscach ośnieżone szczyty, które dopełniają widok wraz z przebijającymi się przez obrus chmur promieniami słońca. Widoki w większości filmów fantastycznych czy SF wydają się teraz szare i nudne. Nasza planeta jest niesamowicie piękna. Statki z innymi szczęściarzami jak ja zabawnie podskakują na wzburzonej przez pogodę zatoce. Widok okraszonych przez promienie słoneczne szczytów wyłaniających się z serca oceanu jest nie do opisania.
Wylądowałem chyba na innej planecie...
Główny cel podróży został osiągnięty. Kolejne doliny i szczyty wypadają blado w porównaniu do zatoki, która wygląda zupełnie nierealnie. Mimo wielkego pecha i ulew udało mi się zobaczyć Milford Sounds w słoneczny dzień. Mogę teraz już umrzeć w spokoju... Nie, bez sensu! Jeszcze tyle do zobaczenia i doświadczenia.
Droga na zachodnie wybrzeże jest bardzo wymagająca i powoli prowadzi nas w stronę morza, aby zacząc kierować się na północ spowrotem do Wellington. Zanim tam dojedziemy trzeba się przeprawić przez kolejne lasy deszczowe niczym z Brazylii, a później iglaste jak w Tatrach. Zaraz po dotarciu na wybrzeże rozpętało się piękło. Ulewa jest tak silna, że ledwo można kontynuować jazdę. Ciężko cokolwiek widzieć. Rozgrzana ziemia silnie paruje pogarszając widoczność do kilkunastu metrów. Jako nastolatek, marząc o podróżach, wyobrażałem sobie różne sytuacje w tym doświadczenie tropiklanej ulewy. Otóż, do póki nie zobaczysz prawdziwych tropikalnych deszczów nie wiesz o co chodzi. W kilka sekund strumienie zamieniły się w rwące rzeki. Wielke koparki wyciągają z dna rzeki tony gruzów i starają się odbudowywać naszarpane wały. Ludzie wyjeżdżają z podmytych kampingów by ruszać do najbliższych miejscowości, a mosty uginać się pod ciężarem wody. Mam wrażenie, że jestem w trakcie wielkich powodzi z końca lat 90-tych w Polsce. Niestety przez tyle deszczy nie udało mi się zobaczyć żadnego z pięknych lodowców. Drogi i trasy zostały zamknięte lub po prostu zerwane przez hektolitry wody spływającej z gór i zabierającej ze sobą wszystko, co napotkały po drodze. Udaje mi się jedynie z dużej odległości coś zobaczyć i zrobić kilka zdjęć. Idąc spowrotem na parking wiatr prawie zrzuca mnie ze szlaku w dół zbocza do rwącej rzeki. Przestaje być zabawnie, trzeba postarać się o zmianę scenerii albo zmienić boga pogody, bo ten mi nie leży.
Uciekam od deszczu dalej na północ wzdłuż skalistego wybrzeża, szybko zostawiając mojego niechcianego kompana w tyle. Trasa znów daje mi dużą dawkę przyjemności przez swoją zawiłość i widoki, które rozpościerają się przede mną. Trzmam kciuki za lepszą pogodę i więcej szczęścia do słońca. Równowaga w naturze musi być! Przecież nie mogłem aż tak nagrzeszyć w poprzednich wcieleniach, żeby całą wyprawę po Nowej Zelandii lał mi się deszcz na głowę.
Wellington znowu wita mnie silnym wiatrem i mocnym zapachem espresso. Nigdzie kawa nie smakuje tak dobrze jak w tym mieście, które słynie z ogromnej ilości palarni czarnych ziaren. Walczą one ze sobą o wybrednych klientów. Podstawowa kawa jest robiona z podwójnej dawki mielonki, normalna ilość kofeiny to zdecydowanie za mało. Nie można sobie też pomyśleć o lepszym miejscu na zobaczenie kolejnej ekranizacji Hobbita jak w Embassy, które jest pod kinem pod patronatem Petera Jacksona. Na fasadzie budynków stoi kilkumetrowy Gandalf i spogląda na głowną ulicę miasta, gdzie kotłuje się życie towarzystkie Wellington. Zwiedzam leniwie tereny otaczające miasto, nazywane czasem Wellywoodem, i cieszę się ładną pogodą.
Doliny dwóch masywów górskich stworzyły spore pole do wyboru przyjemnej trasy na kilka godzin. Kręte drogi prowadzą przez ciasne zakręty wzdłuż strumieni, które przez stulecia wydrążyły sobie koryta i przedostały się do oceanu. Kolejny raz Nowa Zelandia zachwyca mnie zróżnicowaniem terenu. Intensywnie zielona wzgórza poprzecinane są błękitem potoków. Ciemny ocean groźnie szumi w tle wyrzucają w powietrze zapach bryzy i przyciągając swoją magią. Bezchmurne niebo i piękne słońce dają tą ogromną przyjemność z przejechania motocyklem całego dnia bez deszczu. Ładuje swoją wewnętrzną baterię silnymi promieniami słońca, ciepłą pogodą oraz ogromną porcją fish’n’chips prosto z miejscowej przystani rybackiej. Jest styczeń a ja opalam się w najlepsze nad oceanem, życie jest czasem ciężkie...
Kieruję się do regionu Taranaki i góry Egmont, której cielsko widać już z ponad 200 km. Jej czarny brzuch zakończony jest białą czapą śnieżną. Linia brzegowa wzdłuż trasy to niekończące się klify oraz czarne plaże. Duża część tej krainy stoi żywcem na zastygłej lawie i pyle wulkanicznym. Przez kolejne dni nie mogę domyć stóp po spacerze na plaży, jakby ktoś w ramach żartu wysmarował je henną.
Cały region Taranaki jest ogromnym rozlewiskiem lawy tego wulkanu. Egmont dostojnie stoi pośrodku płaskiej krainy. Według sejsmologów już niedługo przyjdzie czas na kolejną eksplozję. Ten fakt nie napawa mnie specjalnie optymizmem, biorąc pod uwagę, że miesiąc temu inny wulkan wybuchł dwukrotnie w środkowej częsci Nowej Zelandii. Wrzucam buty trekkingowe na nogi i mocno zaczynam maszerować przez pola pyłu wulkanicznego. Krok po kroku czuję jak maszerowanie po ciągle osuwającym się podłożu jest męczące. Pył wzbija się w powietrze i w połączeniu z parnym dniem męczy mnie podwójnie. Gdy już przekraczam linię śniegu zza góry naciąga cały szwadron chmur i zakrywa szczyt. Obłoki sięgają swoimi mackami w dół zbocza zmieniając pogodę. Znów czuję zapach deszczu w powietrzu. Mój towarzysz z południowej wyspy przyjechał aż tutaj, aby znów mnie zobaczyć. Praktycznie bięgnę w dół zbocza pokonując rzeki zastygłej lawy i uciekam na wschód, do miasteczka Palmerston North.
Kieruję się na trasę powszechnie zwaną desert road. Krajobraz zmienia się w ciągu zaledwie kilku minut z tropikalnego w zupełnie pustynny. Nad ogromnymi połaciami żarzących się piasków góruje wulkan Tongariro. Krajobraz przypomina trochę Australię czy Kalifornię, ze swoją pustynną roślinnością i ukształtowanymi przez wiatr pięknymi posągami natury. Droga leniwie lawiruje pomiędzy niedużymi kanionami i dolinami wyrzeźbionymi przez stulecia w powierzchni pustyni. W oddali zaczynam dostrzegać kolejny wielki filar wyrastający pionowo z ziemi, to czarne cielsko Rupehu. Oba wulkany są w niedużej odległości od siebie a trasa pomiędzy nimi jest kilkakrotnie w roku zamknięta ze względu na ekspozje. U ich podnóża rociąga się ogromne jezioro Taupo, które wygląda malowniczo na tle dwóch ogromnych wulkanów. Łatwo się dać zwieźć pozorom, że jest to jedynie ładnie położony zbiornik wodny po środku wyspy. W rzeczywistości jest to krater jednego z największych wulkanów na świecie, który praktycznie stworzył centralną część wyspy.
Kolejny raz połączenie błękitnej tafli wody z górami w tle oraz bezchmurnym niebem zapiera mi dech w piersi. Czuję się po raz setny oczarowany krajobrazem Nowej Zelandii. Jej nieskarzenie przez cywilizację połączone z niespotykanie zrożnicowaną naturą tworzą niepowatrzalną mieszankę. Nigdzie na świecie nie można spotkać takiej ilości odmiennych od siebie krajobrazów jak na tych dwóch wyspach o powierzchni niewiele różniącej się od Polski.
Na wschód ode mnie rozciągają się bajeczne plaże w okolicach Gisborne, ale nie można mieć wszystkiego i pomału czas kończyć tą przygodę. Decyduję się pominąć ten sielankowy region Nowej Zelandii. Kieruję się dalej na pólnoc w stronę Auckland i końca wyprawy. Trasa biegnie wręcz nudno jak na dotychczasowe wrażenia. Nie ma wielkich gór wyrastajacych z oceanu. Nie ma klifów robijających falę za falą. Krajobraz jest wyraźnie zmieniony przez człowieka. Mijam miejscowość za miejscowością. Gdzie niegdzie wyrastają niewielkie wzgórza urozmaicające drogę, poza tym rociągają się plaże pełne jachtów i domków letniskowych. Na drodze jest pełno innych uczestników ruchu i nie odczuwa się tej przyjemności z jej pokonywania jak przy pustych odcinkach, gdzie spotkanie auta było prawdziwym rarytasem.
Droga zaczyna przypominać europejską autostradę. Ruch jest ogromy, a wszyscy pędzą na ważne spotkania. W oddali widać górującą nad miastem wieżą SkyCity, która przez lata stała się twarzą miasta. Auckland jest zupełnie inne niż jakakowiek inna część wysp. Jest jakby ciałem obcym, wbudowanym na siłę przez człowieka w ten piękny kraj.
Żegnam się z Nową Zelandią wypijając żałobny kieliszek wódki za Ślicznotkę i zostawiam ją za sobą przechodząc przez bramki bezpieczeństwa. Stuardessa zamyka powoli za mną drzwi do samolotu. Po opadnięciu na oparcie jak zwykle za małego fotela czuję pomału budzące się do życia silniki odrzutowe. Pilot znudzonym głosem przekazuje zbędne informacje pasażerom o pogodzie w Singapurze, którzy i tak go nie słuchają, bo zaczeli już przeglądać dostępne filmy i menu. Spoglądam przez szybę na znikające w oddali linie brzegowe Nowej Zelandii i jej nieziemskie cuda natury.
|
Komentarze 9
Pokaż wszystkie komentarzePrzepiękne zdjęcia, opis uważam wspaniały, bo pokrywa się z fotkami, prawdą jest że brakuje porad i wskazówek dla motocyklistów - jednym słowem, wspaniała relacja. info@motocyklowewycieczki.pl. ...
OdpowiedzFajny styl. Zazdroszczę przygody i pióra.
OdpowiedzOstatnio czytałem podróż motocyklem Przemysława Salety z ekipą po Australii też spoko sprawa... można znaleźć w empiku, 20minut lektury:)
OdpowiedzŚwietna relacja. Bardzo plastyczny, pełen emocji, opis. Jak ktoś szuka suchego poradnika to polecam wydawnictwa Lonely Planet. Czekam na kolejne takie artykuły.
OdpowiedzBrakuje Forgotten World Highway. Fantastyczna trasa na moto łącząca Mt Egmont z Tongariro.
OdpowiedzGratuluje wspaniałej wyprawy , co do relacji (opowiadania) to jest tak że można pisac ciekawie lub nudno -niestety ledwo przebrnąłem do końca ...te delfiny ect. Chłopie ,napisz coś co może by ...
Odpowiedz