Motocyklowa podró¿ do Ameryki Po³udniowej
Od redakcji: Sezon w pełni. Motocyklistów aż nosi, żeby gdzieś wybrać się na dwóch kołach. Po prostu spakować się, wsadzić to na sprzęt i pojechać tam, gdzie jeszcze nas nie było. A wiemy z doświadczenia, że nic nie nakręca do podróży tak, jak czytanie relacji tych, którzy zdecydowali się wyrwać ze szponów codzienności. Gdzie wybieramy się dzisiaj? Otóż dzisiaj odwiedzimy Amerykę Południową. Zapraszamy do lektury!
Motocyklowa wyprawa przez Patagonię
Żeby rozpocząć tą historię, musiałbym się cofnąć o kilkanaście miesięcy. Wtedy to powstał pomysł wyjazdu do Ameryki Południowej. Po kilku tygodniach luźnych dyskusji i rozważań, wraz z żoną sprecyzowaliśmy nasz plan. Zakładał on kilkumiesięczny pobyt w trasie. Na tą wyprawę wybraliśmy dwa jednakowe BMW F 650 ST. Modele już nie najmłodsze, ale mające dużą zaletę według mnie, brak zbędnej elektroniki. Podczas przygotowań ich przed wyjazdem czasem słyszeliśmy, czy nie boimy się, że są stare i nie wytrzymają trudów patagońskich dróg. Niektórzy patrzyli na nas z lekkim uśmieszkiem i niedowierzaniem. My wytrwale realizowaliśmy swój plan. Chcieliśmy jak najwięcej czasu spędzić podróżując na motocyklach. Wymagało to wielu poważnych decyzji zawodowych, ogromnego wysiłku i konsekwencji podczas przygotowań, ale udało się! W pierwszej wersji podróż miała trwać około 4 miesięcy, jednak apetyt mieliśmy na więcej!
Przez Atlantyk
Pewnego grudniowego dnia zapakowaliśmy nasze motocykle na przyczepkę i pojechaliśmy do Hamburga. To tu zaczął się nasz pierwszy etap podróży. Z lekkimi obawami wjeżdżaliśmy na ogromny statek towarowy, aby wraz z naszymi sprzętami odbyć miesięczny rejs do Montevideo. Włoska załoga statku sprawnie wskazała miejsce postoju motocyklom, a nam kajutę która stała się dla nas domem na najbliższy miesiąc. O samym rejsie można by napisać wiele albo przemilczeć go całkowicie. Było to dla nas bardzo ciekawe i nowe doświadczenie w życiu. Poznaliśmy tam grupkę zapalonych ludzi, dla których podróże są podobnie jak dla nas życiową pasją. Spędziliśmy niezapomniane święta i Sylwester na morzu. Przeszliśmy chrzest z okazji przekraczania równika. Podczas tego rejsu odwiedziliśmy Dakar w Senegalu i Santos w Brazylii. Spędziliśmy wiele godzin na nauce hiszpańskiego. Oglądaliśmy delfiny pływające obok statku. Było to niezapomniane przeżycie dla nas, bo nigdy wcześniej tak długo na morzu nie przebywaliśmy. Jednak pod koniec rejsu z niecierpliwością oczekiwaliśmy już momentu zejścia na ląd i rozpoczęcia naszej przygody z Ameryką Południową. Czekały na nas ogromne przestrzenie argentyńskiej pampy i wietrzna Patagonia. Wysokie andyjskie szczyty i lodowce oraz zagubione miasteczka wśród pustkowi i Ziemia Ognista.
Urugwaj
W upalne czwartkowe popołudnie 16 stycznia 2014 wyjechaliśmy w końcu na naszych motocyklach na urugwajską ziemię. Port znajduje się prawie w centrum miasta i jeszcze podczas wpływania do niego, z najwyższego pokładu statku mieliśmy piękny widok na miasto. Po kilku godzinach spędzonych u agenta celnego dostaliśmy czasowe pozwolenie wwozu motocykli na 12 miesięcy bez żadnych opłat. W rosnącym upale przejechaliśmy przez miasto. Jazda po miesięcznej przerwie po obcym miejscu z innymi oznaczeniami ulic przyniosły nam lekki stres, ale bez problemu udało nam się dotrzeć na miejsce. Na dwie noce mieliśmy okazję zatrzymać się u Martina. Poznaliśmy go poprzez couchsurfing, stronę internetową na której można wymieniać się ofertami noclegu. Martin jest aktorem i jakiś czas temu przebywał w Polsce. Pokazał nam stolicę i przekazał wiele informacji o swoim kraju. Spotkaliśmy się też z Konsulem Honorowym Serbii. Człowiek ten ma sporo informacji o Polakach mieszkających w Urugwaju, co nas bardzo ucieszyło, ponieważ chcieliśmy również odnaleźć potomków emigrantów, którzy na 2 miesiące przed wybuchem II Wojny Światowej wypłynęli do Buenos Aires na statku MS Chrobry. Okręt ten już nigdy nie powrócił do Polski. Został zatopiony kilka miesięcy później u wybrzeży Norwegi, zbombardowany przez niemieckie lotnictwo. Jeszcze w Polsce dotarliśmy do listy pasażerów statku w Archiwum Państwowym w Gdańsku.
W Montevideo byliśmy kilka dni, po czym pojechaliśmy dalej. Wcześnie rano, trochę po 6 godzinie, wystawiliśmy nasze motocykle, zapakowaliśmy sakwy i worki. Żegnani przez naszego gospodarza przejechaliśmy przez puste jeszcze miasto i ruszyliśmy w kierunku Colonia del Sacramento. Na wlocie do miasta po małych poszukiwaniach znajdujemy camping i po raz pierwszy rozkładamy nasz namiot na amerykańskiej ziemi. Obok nas urugwajscy motocykliści oglądają mapę i planują swoje kolejne dni. Zostawiamy część naszych bagaży w namiocie i jedziemy obejrzeć perełkę architektoniczną jaką jest Colonia Del Sacramento założona przez Portugalczyków w 1680r. Na placyku obok latarni morskiej szybko pozbywamy się naszych ubrań motocyklowych. W krótkich spodenkach upał jest trochę bardziej znośny. Przechadzamy się pomiędzy starymi budynkami i chłoniemy tutejszą atmosferę. Robimy małe zakupy na kolację i jutrzejsze śniadanie. Ceny w Urugwaju są wysokie, wiedzieliśmy o tym, ale dopiero odczucie tego faktu na własnej kieszeni uzmysławia nam jak bardzo są wysokie. Za mały serek trzeba zapłacić około 10 zł, a litr benzyny kosztuje ponad 6 zł. Jakoś to przeżyjemy do momentu wjazdu do Argentyny. Na campingu robimy pierwsze większe przepakowanie naszych bagaży. Cieplejsze ubrania, podpinki do ubrań motocyklowych dajemy na spody sakw. Na razie nie będą nam potrzebne. Gotujemy gulasz warzywny i odpoczywamy.
Kolejne dni przyniosły nam kilka przygód. Po makabrycznie upalnym dniu i 180 km dojechaliśmy do Mercedes, blisko granicy z Argentyną. Nad samą rzeką znaleźliśmy kolejny nocleg. Popełniam błąd przy stawianiu motka na trawie i leci mi na bok. Motor niefortunnie zablokował się o ogrodzenie. Szybka pomoc ze strony przechodnia i już postawiliśmy go do pionu. Przy upadku łamie się przełącznik świateł, a kask powieszony na lusterku traci mocowanie komunikatora. Pierwsza strata. Wieczorem ogłaszają alarm przeciwburzowy. Terenowe auto miejskie jeździ i informuje o wysokim niebezpieczeństwie wystąpienia silnych wiatrów i opadów. Podczas naszej kolacji na teren campingu zajeżdża nowiutkie Kawasaki Ninja. Tak poznajemy Horacia i Elene. On jest architektem, a ona nauczycielem angielskiego. Tłumaczą nam, że usłyszeli od znajomego, iż w mieście są motocykliści z Polski i postanowili nas odwiedzić. Miło rozmawiamy o różnych sprawach i dostajemy zaproszenie do spędzenia kolejnej nocy u nich, oraz na tradycyjne asado (grill). Przemili i otwarci ludzie, którzy uzmysławiają nam jaka jest różnica kulturowa pomiędzy Europą i Ameryką Łacińską. Mamy potem wiele okazji, aby gościnność i otwartość tych ludzi obserwować na co dzień. Spędzamy następny dzień i noc u Horacia i Eleny. To spotkanie z kolei skutkuje uzyskaniem kontaktu do Alejandra, który mieszka pod Buenos Aires. Nasz gospodarz telefonicznie załatwia nam noclegi i „opiekę” na kolejny etap naszej drogi.
Prowincja Buenos Aires
Jedziemy tam następnego ranka i zostajemy gościnnie przyjęci na następnych pięć nocy. Po drodze, przed granicą w Fray Bentos jesteśmy już cali mokrzy. Sprawnie odprawiamy nasze maszyny, które wzbudzają spore zainteresowanie. Dostajemy czasowe pozwolenie wwozu motocykli na 90 dni i płatnym mostem na Rio Uruguay jedziemy dalej. Pogoda poprawia się i po kilkunastu minutach nasze ubrania wysychają w promieniach słońca. Wczesnym wieczorem dojeżdżamy do Tigre, na przedmieścia Buenos Aires. Alejandro jest motocyklistą i uwielbia podróże. W garażu ma coś na kształt domku dla gości i jakby klubu motocyklowego. Na ścianach mnóstwo zdjęć motocyklowych i trofeów z różnych zawodów motorowych. Poznajemy całą jego przemiłą rodzinę i czujemy się jak u siebie w domu. Przez ten okres zwiedzamy Buenos Aires. Dzielnice La Boca, cmentarz Recoletta, dzielnicę portową, dokąd przypływały statki z emigrantami z Europy. Między innymi również MS Chrobry. Wałęsamy się małymi uliczkami oraz najszersza ulicą na świecie Avenida 9 Julio. Odwiedzamy Dom Polski. Po Buenos Aires poruszamy się jednym z naszych motocykli. Drugi stoi spokojnie w jego domu w garażu. Tak jest wygodniej, korki tu są spore pomimo, że jak nam powiedział Alejandro, większość mieszkańców wyjechała na wakacje z miasta. Pomimo, że chcielibyśmy zostać dłużej musimy jechać. Przed nami długa droga na południe, a zbliża się zima. Z powodu nieplanowanego przesunięcia terminu rejsu, mamy kilka tygodni opóźnienia.
Po pięciu wspaniałych dniach, żegnani przez wszystkich ruszamy dalej. Kolejnym naszym celem jest Willa Gesell. Mała miejscowość nad samym Atlantykiem, około 400 km na południowy – wschód od stolicy Argentyny. Jedziemy tam na zaproszenie Gali i Ryszarda. Przeczytali artykuł w „Dzienniku Bałtyckim”, w którym był wzmianka o naszej wyprawie i postanowili nas poznać. Już przed samym ich domem zostajemy powitani flagą polską i gorącymi buziakami! Mogliśmy odpocząć przez kolejne trzy dni i schronić się przed ogromnymi upałami, które nawiedziły tego lata Argentynę. Budził nas co dzień szum oceanu, a wieczorem zajadaliśmy się pysznymi lodami, z których słynie Argentyna. Był to bardzo komfortowy i miły pobyt. O tym, że kolejne dni i tygodnie staną się dla nas sporym wyzwaniem, jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy.
Patagonia – wietrzna kraina
30 stycznia 2014r, 52 dni po rozpoczęciu naszej podróży pojechaliśmy dalej. Żegnani przez Galę i Rysia jedziemy na południe, przez Mar del Plata, słynny kurort argentyński. Przed miastem, zjeżdżamy z górki i ukazuje nam się kilkukilometrowy pas wieżowców wzdłuż plaży. Wyrastają prawie z oceanu. Szybko mijamy to miejsce, a następnie Miramar gdzie tankujemy. Tego dnia chcieliśmy dojechać do Tres Arroyos, plan ten udało się zrealizować, ale z przygodami. Najpierw w drugiej połowie dnia zerwał się bardzo silny wiatr. Walczyliśmy z nim, aby utrzymać się na drodze. Niespełna 100 km przed celem niebo zaczęły zasłaniać granatowe chmury. Przyspieszyliśmy trochę mając nadzieję uciec im i zdążyć rozbić się na campingu przed miasteczkiem. Ale jakieś 30 km przed celem jeden z motocykli zgasł. Przełączam na rezerwę pewny, że silnik zaskoczy i dojadę do celu. Niestety pomimo wielu prób to się nie udaje. Chmury robią się już atramentowe, a horyzont rozświetlają błyskawice. Z pomocą przychodzi przejeżdżające auto. Kierowca zaproponował, że pociągnie mnie do stacji benzynowej. Kiedy tam docieramy spadają pierwsze krople deszczu. Tankujemy oba motocykle, ale niestety to nic nie pomaga. Jeden silnik w dalszym ciągu milczy. Stoimy pod zadaszeniem stacji, a z nieba leje się ściana wody. Zrobiło się ciemno pomimo, że jest wczesne popołudnie. Stoimy tak mokrzy, bo niewielki daszek nie osłania nas zbyt dobrze i myślimy co robić. Kiedy ja zajmuję się próbami uruchomienia silnika moja żona rozmawia z kobietą tankującą Hiluxa. Pyta czy może jakoś pomóc. Mówimy, że chcemy przeczekać burzę i potem będziemy szukać noclegu i może warsztatu. Kobieta zamienia kilka słów z mężem i mówi, że zaholują nas do siebie do domu i tam w spokoju będziemy mogli spróbować usunąć awarię. Tym sposobem poznajemy rodzinę Laury: jej męża i córki. Spędzamy tu kolejne dwa dni. Motocykl oddajemy rano do warsztatu. Wieczorem okazuje się, że brudne paliwo zatkało filtr w gaźniku i to była przyczyna naszych kłopotów. Spędzamy rewelacyjny dzień z Berenice, córką Laury. Jedziemy na rancho, gdzie mają ubojnię krów, oraz fabryczkę serów i jogurtu. Poznajemy babcię Berenice, która przybyła do Argentyny po wojnie i mieszka w tym samym domu od początku emigracji. Wzbudziliśmy spore zainteresowanie naszą podróżą. Rozmawialiśmy długo i o różnych sprawach. Drugiego dnia jedziemy do letniskowego domku naszych gospodarzy, gdzie mamy okazję zjeść wieczorem przepyszne asado, wraz z przyjaciółmi rodziny Laury. Zwiedzamy też najbliższą okolicę i poznajemy Alejandro Trybuchowicza. Jego ojciec wyemigrował z Polski po II Wojnie Światowej. Alejandro nie mówi wiele po polsku, ale ma ogromne godło w swoim sklepiku i mnóstwo polskich akcentów. Niesamowite spotkanie.
Rano ze sprawnymi motorami, żegnani przez nowych przyjaciół ruszamy w dalszą drogę. Przez kolejne kilka dni jedziemy drogą numer 3. Główną trasą północ – południe w Argentynie. Krajobraz robi się monotonny. Dookoła płasko, czasem tylko droga prowadzi przez jakiś kanion. Niekiedy zbliża się do samego wybrzeża. Wtedy mamy okazję odczuć na własnej skórze siłę słynnych patagońskich wiatrów. Wiatr dosłownie spycha nas z jezdni. Dobrze, że wieje z lewej strony, nie musimy się obawiać, że nas zepchnie na jadące z naprzeciwka auta. Trochę się spieszymy na tym odcinku naszej wyprawy. Nie żebyśmy nie mieli czasu, chodzi nam o to, aby zdążyć dojechać do Ushuaia przed zbliżającą się tam zimą. Na kolejny nocleg zatrzymujemy się w Rio Colorado, nad samą rzeką. Rano stoimy w kolejce po paliwo na stacji YPF. Jak się okazało później jeszcze wielokrotnie przyszło nam czekać w takich kolejkach. Jest szczyt sezonu i dosyć duży ruch na nielicznych stacjach na tej drodze. Druga przyczyna, to niezbyt duże zbiorniki paliwa w naszych motocyklach, tylko 17,5L. Zmusza to nas do tankowania na prawie każdej napotkanej stacji. Pomimo, że mamy również dodatkowe karnistry na wszelki wypadek. Kolejne noclegi mamy w San Antonio Oeste i Puerto Madryn. W tym ostatnim spędzamy dwie noce na kampingu. Trochę odpoczywamy, robimy mały przegląd motocykli i przygotowujemy asado. Żaden camping w Argentynie nie może funkcjonować bez parilli, takiego rodzaju grilla. Są wymurowane i stoją właściwie przy każdym stanowisku na namiot. Tak więc zajadając się argentyńską, pyszną wołowiną spostrzegamy znajome auto. To nasi współpasażerowie z rejsu przez Atlantyk, Jens I Livia. Witamy się serdecznie i długo opowiadamy o naszej podróży.
Punta Tombo – kolonia pingwinów
Kolejny dzień to następne kilkaset kilometrów dalej na południe. Zwiedzamy na szybko Tralew, a następnie kilkanaście kilometrów dalej w Playa Union zostajemy na noc. W sporym wietrze rozbijamy namiot, robimy małe zakupy w pobliskim sklepiku i gotujemy gulasz. Zazwyczaj sami gotujemy coś na naszej ponad czterdziestoletniej kuchence benzynowej. Czasem budzi spore zainteresowanie na campingach. Nazajutrz wcześnie rano ruszyliśmy do Punta Tombo, zobaczyć dużą kolonię pingwinów. Tego dnia droga była prawie wyłącznie szutrowa. Pierwsze 130 km przejechaliśmy nie napotykając nikogo na drodze. Na miejscu płacimy za wstęp po 50 Peso i po 30 minutach przechadzamy się pośród setek, jeśli nie tysięcy pingwinów Magellana. Są wszędzie, mają wykopane gniazda pod krzaczkami albo przechadzają się dumnie. Zwinnie i bardzo sprawnie poruszają się w wodzie skacząc do niej z rozpędu i polują na rybki. Przyglądamy się im dłuższą chwilę. Na nocleg postanowiliśmy jechać do Camarones, małego miasteczka nad samym oceanem. Kolejne 150 km przez bezdroża. Tym razem spotkaliśmy dwa mijające nas auta. To niesamowite uczucie być samym na takim ogromnym obszarze. Jedziemy po szutrze, może nie najgorszym, ale spore kamienie często leżące na drodze wymagają koncentracji. Dodatkowo kolejny dzień wzmagającego się wiatru nie ułatwia nam jazdy. Dziś nocleg mamy z widokiem na ocean. Zaledwie 50 m od brzegu. A nad ranem dodatkowe emocje. O czwartej rano budzi nas porywisty wiatr. Namiot smagany jego uderzeniami ugina się nad naszymi głowami i mamy wrażenie, że zaraz odleci razem z nami… Wychylam się i sprawdzam czy śledzie i kamienie mocujące namiot się jeszcze trzymają. Motocykle na szczęście ustawione przodem do wiatru też jeszcze stoją. Przez kolejne 3 godziny towarzyszy nam taka wichura i nie daje więcej pospać. Z nastaniem świtu wiatr trochę odpuszcza. Na tyle, aby podjąć decyzję, że jedziemy dalej. Do Ushuaia coraz bliżej…
Wyprawę wspierają:
- MODEKA
- MOTORISMO
- BODYDRY
- BORUS
- MOTOKOCE
- DRIFT
- PBUCH S.A.
|
Komentarze 2
Poka¿ wszystkie komentarzeWspania³a relacja. Bardzo przyjemnie siê czyta. Niesamowita przygoda. Powodzenia i serdecznie pozdrawiam!
OdpowiedzNiesamowite! Ale przygoda! Podziwiam! Dziêkujê i niecierpliwie czekam na ci±g dalszy
OdpowiedzDziêki :) Jeszcze jeste¶my w Argentynie. Oj, dzia³o siê od tego czasu... :)
Odpowiedz