Motocyklem z Mongolii do Polski
Próbuję podjechać jak najbliżej, jednak szybko zakopuję się w piasku i uznajemy, że to jest właśnie miejsce, gdzie postawimy namiot
Ostatnie dni w Ułan Bator
Po Naadamie siedzimy jeszcze 2 dni w Ułan Bator. Miał być jeden, organizacyjny, ale z powodu trudno gojących się oparzeń zostajemy dłużej. Przeznaczamy ten czas na zwiedzanie miasta. Nasz Guest House znajduje się na wzgórzu Dalchyn Dendż, w bezpośrednim sąsiedztwie klasztoru Gandan. To obecnie najważniejszy ośrodek buddyzmu w Mongolii, w którego skład wchodzi kilkanaście świątyń. Jedną z najważniejszych jest Magdżiddzanrajseg Sum.
Po wejściu do środka szczęki z brzękiem opadają nam na podłogę! We wnętrzu świątyni stoi posąg Dżanrajsega, bodhitsatwy miłosierdzia. Potężny, złocony i wysoki na ponad 20 m. Głową sięga prawie dachu i robi niesamowite wrażenie, choć to tylko rekonstrukcja z 1996 roku, bo oryginał został zniszczony w latach 30 XX wieku przez Sowietów.
Z wielu znajdujących się tu świątyń naszą uwagę przykuwa wydzielona murem Cogczin Dugan, gdzie trafiamy na popołudniowe modlitwy. Mnisi śpiewają i recytują modlitwy gardłowym głosem, uderzają w bębny, grają na trąbach. Razem tworzą taki klimat, że oboje mamy ciarki. Następnego dnia odwiedzamy Muzeum Przyrodnicze, w którym znajdują się eksponaty fauny i flory Mongolii. Warto tu przyjść, aby zobaczyć szkielety i skamieniałe jaja dinozaurów. Około połowa zbiorów w muzeach na całym świecie pochodzi właśnie z wykopalisk w Mongolii! Do dnia dzisiejszego, zwłaszcza na pustyni Gobi, odnajdywane są w tym kraju szkielety dinozaurów, które wciąż zadziwiają badaczy.
Udajemy się także do Narodowego Muzeum Historii Mongolii, w którym prezentowana jest ekspozycja od czasów prehistorycznych do współczesności. Wśród wielu ciekawych eksponatów, takich jak stroje z różnych regionów Mongolii, przepiękna biżuteria czy przedmioty użytku domowego. Zobaczyć można makietę dawnego Karakorum, stolicy imperium Czyngis-Chana.
W sumie spędzamy w Ułan Bator tydzień. W tym czasie poznajemy życie jego mieszkańców, pijemy piwko w barach, szwędamy się po sklepach, jemy różne dziwne rzeczy. Po kilku dniach spędzonych w tym mieście potrafimy już wtopić się w tłum. Turystów, którzy dopiero do miasta przyjechali, można rozpoznać w ciągu kilku chwil po tym, jak się zachowują na przejściu dla pieszych: zapala się zielone światło, wszyscy wchodzą na jezdnię, ale samochody jadą dalej, „nowi” z przerażeniem cofają się na chodnik, aby po chwili znów spróbować szczęścia. My chodzimy razem z miejscowymi na czerwonym lub zielonym, nie ma to żadnego znaczenia, kierowcy i tak nie zwracają uwagi na sygnalizację świetlną. Po kilku dniach mamy wprawę, a dziwny obyczaj nabiera sensu! Mimo ogromnego ruchu w godzinach szczytu, rzadko tworzą się korki. Policjant kierujący ruchem na skrzyżowaniu, aby zatrzymać ruch z jednej strony, musi wejść przed pędzące auta. Inaczej nikt na niego nie zwraca uwagi.
Rzeka w poprzek drogi
Ułan Bator opuszczamy 16 lipca, z samego rana. Planujemy dojechać dzisiaj jakieś 100 km za Mandalgovi. Pogoda sprzyja, więc może się uda. Po 70 km orientuję się, że coś jest nie tak. Pomyliłem drogę. Oczywiście. Po co rozkładać mapę?! Musimy wrócić do miasta. Wracamy na właściwą drogę, na której asfalt kończy się po 30 km. Zatem wszystko wraca do normy. Pojawia się nasza ulubiona nawierzchnia - tarka. Jakoś nieswojo się czułem na asfalcie. Jedziemy dalej i znów gubię drogę. Jakiś pech dzisiaj? Na szczęście musimy cofnąć się tylko 10 km. Po około 200 km jazdy chmurzy się i zaczyna padać deszcz. Na horyzoncie błyskają potężne wyładowania atmosferyczne. Nie zrażeni jedziemy dalej.
Gdy dojeżdżamy do miejsca, gdzie niedawno przeszła burza, naszym oczom ukazuje się niezwykły widok. Z pobliskich gór spływa woda, tworząc na drodze strumienie szerokie na 10 m. Jest ślisko przez co przejazd przez taki strumień na motocyklu to murowana gleba i suszenie ubrań. Na przeprawę poboczem nie ma szans. Woda tworzy na stepie płynącą rzekę i w krótkim czasie rozmiękcza go na tyle, że nie ma mowy o przejechaniu. Samochody pokonują to miejsce z rozpędu! Super!
Szukamy miejsca, gdzie woda nie wymyła jeszcze roślin ze stepu, a strumień jest węższy. Udaje się i jesteśmy po drugiej stronie. Takich nieplanowanych przystanków w podróży mamy kilka.
Zamiast drogi - ciapa. Ania musi wejść na wzniesienie przed nami, a ja próbuję wjechać. Cały motocykl momentalnie pokrywa glina ze żwirem, błoto zalepia opony i zamiast kostek mam slicki. Ślizgam się jeszcze bardziej. Ostatecznie na jedynce i półsprzęgle, odpychając się nogami, udaje mi się jakoś podjechać pod górę. Do Mandalgovi docieramy późnym wieczorem. Te 100 km dalej, które planowaliśmy tego dnia zrobić, musi poczekać. Dziś już nie damy rady.
Za miastem znajdujemy idealne miejsce na rozbicie namiotu. Cud punkt, wśród pięknych wzgórz.
Pogoda poprawia się i z nadzieją na lepsze jutro kładziemy się spać. To był bardzo męczący dzień, wymagający nieustannej czujności, uwagi i skupienia w prowadzeniu motocykla. Kilka razy, po uratowaniu nas przed kolejna glebą na piachu lub błocie, musiałem zatrzymywać się na chwilę i odpocząć, choć na sekundę puścić kierownicę, ręce mdlały. Rano ruszamy w stronę Dalandzadgad.
Droga jest masakryczna. Większość stanowi tarka, a poza tym piach albo błoto. Trafiamy na miejsce, gdzie po deszczach jeszcze wczoraj płynęła rzeka. Dzisiaj to niedoschnięte błoto, maź na której nawet ustać na nogach jest trudno, a co dopiero przejechać. Przechodzę na drugą stronę i badam teren. Musimy znaleźć miejsce, gdzie jest w miarę twardo, inaczej utopię motocykl w błocie i nie wydostaniemy się stąd bez pomocy. Wykorzystuję ślady po wcześniejszych przeprawach.
Koleinami po samochodzie powoli przejeżdżam, ale kiedy już prawie jestem po drugiej stronie, nagle koło ucieka na bok i leżę. Paliwa mamy pod sam korek, więc wylewa się odpowietrznikiem. No pięknie! Mocujemy się motocyklem, ale bezskutecznie. Jest bardzo ślisko i tylko jeździmy na butach. Odpinam kufer centralny, zawsze to kilka kilogramów mniej i udaje się! Dźwigamy maszynę do góry. Dobrze radzę, jeśli ktoś wybiera się do Mongolii, to polecam poćwiczyć podnoszenie motocykla w Polsce. Można zaoszczędzić sił, których na trasie po prostu brakuje.
Ruszamy dalej. Szybko zmienia się klimat, robi się sucho i bardzo gorąco. Znak, że zbliżamy się do Gobi. Pustynia jest w większości żwirowa, otaczające drogę wzgórza mienią się kolorami od bladej, ubogiej roślinności do krwistej czerwieni skał, a co kilka kilometrów natrafiamy na zaskakujące miejsca.
Do Dalandzadgad docieramy potwornie zmęczeni. Nie mamy już sił rozbijać namiotu, dlatego znajdujemy tani hotel, który oferuje również noclegi w gerach. Za 5000 tugrików od osoby mamy wygodne spanie i dostęp do prysznica. Jesteśmy uratowani! Po prysznicu jak nowo narodzeni wychodzimy do miasta na piwo. Po powrocie zasypiamy twardym i mocnym snem.
W kierunku wydm
Rano zwijamy graty i ruszamy w kierunku kanionu Jolyn Am. Całe szczęście, że w Ułan Bator kupiłem mapy topograficzne terenu, więc wiem dokładnie, gdzie mamy jechać. Dla pewności pytam miejscowych o drogę i okazuje się, że jeden z tutejszych motocyklistów jedzie w tym samym kierunku. Hurra! Zaoszczędzimy trochę czasu. Szybko i sprawnie docieramy do parku narodowego Gurwan Sajchan. Nawet trochę za szybko, bo nadążenie na pustynnych drogach za rozpędzonym Iżem to nie lada kłopot. Na serio. Bez bagażu mknął jak strzała, nie zwracając uwagi na kamienie i piasek na drodze.
Kanion oczywiście zachwycił nas, co od jakiegoś czasu nie jest już dla nas niespodzianką, w końcu Mongolia to piękny kraj. Kanion to potężne pęknięcie masywu górskiego, które powstało po trzęsieniu ziemi. Nazywany jest także Wąwozem Sępów. Występują tu dzikie owce Argali, szczekuszki, sępy, orły przednie, a także pantery śnieżne. Te ostatnie raczej w mniejszej ilości, ponieważ z racji ich pięknego futra polują na nie kłusownicy (czyt. ludzie z małymi mózgami lub kompletnie bez mózgu). W kanionie spędzamy kilka godzin, odpoczywając, jedząc i podziwiając widoki, a następnie ruszamy w kierunku Chongoryn Els. Droga jest zmienna. Raz kamienie, raz piasek. Do tego niemiłosierny upał. Nie da się ukryć, że bez przerwy narzekamy na pogodę, albo pada, albo praży słońce. Czy w tym kraju jest jakiś złoty środek dla pogody? My go nie znaleźliśmy. Może po prostu skupić się na drodze?
Po przejechaniu pięknych zielonych wzgórz oraz kamienistej i nieco mrocznej pustyni, o zachodzie słońca docieramy do wydm Chongoryn. Próbuję podjechać jak najbliżej, jednak szybko zakopuję się w piasku i uznajemy, że to jest właśnie miejsce, gdzie postawimy namiot. Motocykl odkopiemy rano, kiedy będzie więcej sił. W zachodzącym słońcu wydmy na tle skalistych gór wyglądają wspaniale. Jest już późno, więc na wydmy wybierzemy się jutro. Rano na horyzoncie tylko chmury i piach, ale jesteśmy już do tego przyzwyczajeni. Wieje silny wiatr, więc widoczność mamy na jakieś 100 metrów. Zostawiamy motocykl, namiot i graty i ruszamy w kierunku wydm. Po raz kolejny dopada nas wyobrażenie o otaczających nas przestrzeniach. Wydmy, które wydają się być tak blisko, w rzeczywistości oddalone są o kilka kilometrów. Potrzebujemy godziny szybkiego marszu, żeby dotrzeć do ich podnóża.
Wspinamy się na samą górę najwyższej wydmy. Piasek sypie w oczy, widzialność ograniczona, ale tworzy się niesamowity klimat. W końcu wiatr słabnie i większość piaskowych chmur opada. Mamy niezwykły widok na pas wydm i pustynię pod nami. Wydma na której stoimy, jeśli dobrze się orientuję w terenie, to góra piachu wysoka na 1 638 m n.p.m.. Chongoryn Els to największy obszar piaszczysty w Mongolii. Ma ponad 100 km długości, do 15 km szerokości, a wydmy osiągają wysokość do 300 metrów. Obłęd.
Po chwili wiatr ustaje i udaje nam się zrobić wymarzone zdjęcia. Wracając, idziemy po własnych śladach, jednak szybko gubimy trop. Namiot i motocykl został za wzniesieniem, więc go nie zobaczymy nawet z odległości 20 metrów. Orientujemy się, gdzie mamy iść i kiedy mijamy ostatnie wzniesienie, jesteśmy pewni, że zaraz ujrzymy nasz obóz. Nic podobnego. Kręcimy się w kółko i okazuje się, że za daleko poszliśmy, obóz jest tuż za nami. To dziwne uczucie, gdy na prawie płaskim terenie nagle okazuje się, że wcale nie jest tak płasko. Do motocykla i namiotu było kilka metrów, a nie byliśmy go w stanie zobaczyć.
Ruszamy w drogę powrotną do Dalandzadgad. Mieliśmy jeszcze odwiedzić klify Bajandzag, jednak jesteśmy zmuszeni zrezygnować z tego pomysłu. Nie objedziemy tej trasy na jednym baku paliwa więc i tak musimy wracać do Dalandzadgad, żeby zatankować. Opony są już mocno zużyte, bo ostre kamienie na pustyni niszczą je szybciej, wręcz tną, a przecież przed nami jeszcze wiele kilometrów do domu i kto wie może, czy nie będzie trzeba wracać na kołach, jeśli nie dostaniemy biletów na pociąg. Musimy się spieszyć. Chcemy dojechać do Rosji nie na 21-22 lipca, jak planowaliśmy, ale na 23 - jak dobrze pójdzie. Dlatego klify muszą poczekać. To jednak nic straconego. Nawet przy takim wysiłku i potwornym zmęczeniu pojawiają się już głosy, że jeszcze tutaj wrócimy, bo przecież nie da się zobaczyć wszystkiego za jednym razem. Mongolia to kraj, do którego można wracać nawet dziesiątki razy i zawsze odkrywać nowe wspaniałe miejsca.
Wieczorem docieramy do Dalandzadgad, pijemy piwko przed naszym gerem na pięknie malowanych stołkach i rozmawiamy o tych wszystkich wspaniałych miejscach, które już zobaczyliśmy, o naszej podróży, o przejechanych kilometrach i tych, które jeszcze trzeba przejechać, aby dotrzeć do domu.
Nagle nad miastem przelatuje mały dwusilnikowy samolot MIAT'u. To na pewno Bolesław Uryn wraca do kraju, żartuje Ania, już mu się urlop kończy. „Ta cholerna Mongolia” napisał na koniec swojej książki „Mongolia - wyprawy w tajgę i step”. Mamy teraz podobne odczucia.
Jeszcze 600 km powrotu do Ułan Bator, jeszcze 600 km tarki, piachu, błota i kamieni. Później już tylko asfalt! Asfalt? Jaki asfalt? Gdzie jest te 2 50 0km mongolskiego asfaltu? W Ułan Bator? Autor naszego przewodnika pisze, że w 2008 roku brakowało około 30 km, aby połączyć Cecerleg ze stolicą. W 2010 roku brakuje 200 km asfaltu na tym odcinku, który zaczyna się dopiero za Karakorum. Być może srogie i długie zimy szybko niszczą złej jakości nawierzchnie, może asfalt był, ale już go nie ma, jest za to nowa droga przez step, jest mnóstwo nowych dróg, można nawet samemu zrobić własną.
Do widzenia Mongolio!
O wschodzie słońca szybkie pakowanie gratów, mycie zębów i ruszamy! Bez śniadania. Zjemy coś po drodze. Mamy wielki plan dojechać dziś do asfaltu, czyli jakieś 30 km przed Ułan Bator.
Przerwy w jeździe ograniczamy do minimum. Tylko jazda, jazda, jazda... Żar z nieba bez chwili wytchnienia. O drogach już pisaliśmy, więc wiadomo jak jest. Do tej pory tylko 2 razy udało nam się przejechać 400 km w ciągu jednego dnia. Droga jest jednak dużo lepsza od tej z Dalandzadgad do Ułan Bator.
Jedziemy jeszcze długo po zachodzie słońca, aż do momentu, kiedy zaczyna się ściemniać. Udaje nam się zrobić 503 km. Chyba pobiliśmy rekord świata w jeździe po tarce. Rozbijamy namiot i padamy na twarz. Przedtem jednak budzik na 6.30.
Jutro Rosja! Jeśli się pospieszymy. Bo granica „rabotajet” tylko do 18.00. Następnego dnia robimy ostatnie kilometry po tarce i jesteśmy na asfalcie. Trochę nierówny, ale jaki czarny i nie kurzy się. Piękny. Szybko docieramy do Ułan Bator. Znamy już miasto i przejechanie go powinno nam pójść szybko i sprawnie. Marzenia. Po pierwsze droga omijająca centrum i główny most jest zamknięta. Po drugie na naszej mapie jest błąd. Droga do Darhan, którą mamy jechać, jest na niej źle zaznaczona. Zamiast przejechać raz główną przez miasto i korki, jedziemy przez miasto i korki, dookoła miasta przez osiedla jurtowisk, a na koniec znów przez centrum i korki do wylotu z miasta. Tracimy bez sensu 5 godzin zamiast 3.
Jest już po południu i szanse dotarcia do granicy w godzinach jej otwarcia maleją.
Damy radę! Prędkość 120km/h między miastami i w miastach! Z wyjątkiem stolicy, policja drogowa tutaj nie istnieje, więc nie boimy się mandatów. Udaje nam się dotrzeć do granicy na godzinę przed zamknięciem. Mimo to pani w bramie oznajmia, że jest dużo aut na przejściu i nie może nas wpuścić. Wciskamy jej kit, że jutro z Irkucka odjeżdża nasz pociąg i musimy przejechać dzisiaj.
Wjeżdżamy na przejście, wypełniamy papierki, a tu nagle jeden celnik mówi, że nas nie przepuszczą, bo dużo aut, chyba że 20 dolarów, to on załatwi. Facet zwariował. Po tylu pokonanych granicach nie z nami te numery! Zabieram papiery i idę załatwiać odprawę. Skoro zostaliśmy wpuszczeni na przejście to na 100% z niego wyjedziemy! Kierunek jest tylko jeden. Rosja!
Z wyjątkiem Rosji, gdzie na granicy jest wszystko OK i pełna kultura, zawsze musi się trafić jakiś frajer, który psuje opinię swojego kraju ojczystego. Nie zwracamy na to uwagi. Frajer jest jeden lub dwóch, ale naród mongolski wielki, nawet jeśli niezbyt liczebny. Mongolia, kraj pięć razy większy od Polski, jest zamieszkana zaledwie przez 2,7mln obywateli, z czego ponad jedna trzecia mieszka w Ułan Bator.
Udaje nam się opuścić ją bez łapówki. Do widzenia Mongolio! Jeszcze tu przyjedziemy. Nie zobaczyliśmy twojej wschodniej i północnej części, miejsc, gdzie turyści prawie nie docierają, ale to nic. My tam dotrzemy! Tylko na nas poczekaj. Było ciężko, ale warto. Wspaniali ludzie, cudowne krajobrazy, niesamowita przyroda i stały element krajobrazu, czyli stada wielbłądów, koni, owiec i kóz pędzonych na pastwiska przez jeźdźców na koniach ze śpiewem na ustach. I to nocne niebo! Uryn pisał, że „...niezapomniane jest mongolskie nocne niebo, z milionami gwiazd i poruszającymi się światłami sputników. Tam – w Mongolii – równie nierealnych i odległych, jak cały nasz świat....”. Trafił w sedno.
Biletów niet!
Po przejechaniu granicy docieramy do Kjachty, pięknego miasta w republice Buriacji, niemal w całości zbudowanego z drewna. Kończy się jeden etap podróży, zaczyna drugi. Powrót do domu. Być może uda nam się wsiąść do pociągu w Ułan Ude. Wszystko zależy od biletów. Jeśli trzeba będzie czekać tydzień na odjazd, to nie mamy tyle czasu. Wrócimy do Polski na kołach, jak rok wcześniej. Ania już śpi. Jest zmęczona, ale szczęśliwa. Nigdy nie wymarzyłbym sobie wspanialszej kobiety! Jeszcze tylko muszę ją do domu dowieźć. Ale to już niedługo. Dwa tygodnie i będziemy. Ja dumam nad podróżą.
Wiele mnie w niej zaskoczyło, ale najbardziej wyżywienie. Oboje z Anią jesteśmy wegetarianami i wydawało nam się, że to będzie przeszkoda w drodze. A tu co? W całej naszej podróży nie mieliśmy żadnego problemu z jedzeniem. W większości gotowaliśmy sami. Informacje z netu, żeby się zaopatrzyć w suchary i tego typu rzeczy, albo że ludzie nie jedzący mięsa są postrzegani przez miejscowych jak dziwolągi, to kompletna bzdura. Nawet podczas noclegów w gerach, u ludzi mocno przywiązanych do tradycji, nie było najmniejszego problemu, aby specjalnie dla nas zrobić, np. buzzy z farszem warzywnym zamiast mięsnego lub upiec ziemniaki i podać z surówką (na pustyni była ze słoika, ale kto by narzekał). Przed wjazdem do Mongolii napełniliśmy centralny kufer jedzeniem. Suchary, puszki, ciastka, chleb, ryż, makaron, kasza. I co? Wszystko można było kupić w każdym napotkanym po drodze sklepie, nawet w małych wioseczkach. Jedyne, czego nie było to buliony warzywne, ale wieźliśmy je z Polski. Zasypiam uśmiechając się do siebie, że nasze lęki i obawy były nieuzasadnione i wynikały jedynie z… ignorancji?
Z Kjachty wyjeżdżamy dopiero popołudniu. Ania źle się czuje. W nocy wymiotowała, nie lepiej było z rana. Z tego powodu odkładamy zwiedzanie. Jak tylko jej stan się poprawia, ruszamy w kierunku Ułan Ude. Kraj zabajkalski wygląda naprawdę pięknie o tej porze roku. Droga wije się wśród wzgórz, przeprawiamy się przez rzekę Selengę. To już jednak nie to samo. Zniknęły jurty pasterzy, zniknęły zwierzęta. Do Ułan Ude docieramy późnym popołudniem. Znajdujemy tani nocleg w Domu Polskim, w całkiem przyzwoitych warunkach.
W Domu Polskim spotykamy Polaków. Ale Bartek, Tomek i Filip chyba spadli tu z księżyca. Okazuje się, że chłopaki dotarli tu na piechotę z Jakucka! Ida trasą Witolda Glińskiego, który w 1942 roku uciekł z łagru i przez Mongolię, Tybet i Nepal dotarł do Indii. Nie był sam, miał towarzystwo, ale i tak jest to imponujące osiągnięcie. Chłopaki, chcą powtórzyć jego wyczyn.
Wszystkie informacje znajdziecie na stronie www.longwalk.pl. Czas spędzony z tymi pozytywnymi wariatami mija nam miło i szybko. Więcej takich ludzi w Polsce. Przynajmniej nie czujemy się osamotnieni w naszej pasji.
Kolejny dzień mija nam na dworcu kolejowym przy załatwianiu transportu motocykla i biletów do Moskwy. Nie jest to łatwe. Płackartnych biletów nie ma do sierpnia. Dodatkowym problemem jest jazda jednym pociągiem z moto, bo tylko niektóre składy mają wagony bagażowe. Panie dwoją się i troją, jest nawet interwencja u naczelnika wakzału, ale nic nie udaje się wskórać. Biletów nie ma. I koniec!
Pozostaje jedynie kupić bilety „kupiejne”. Za podwójna cenę! Nie ma wyjścia, ale za to pojedziemy jednym pociągiem z motocyklem. Planowaliśmy szybko załatwić bilety i jechać tego samego dnia nad Bajkał na półwysep Święty Nos, jednak straciliśmy zbyt dużo czasu na dworcu i jest już za późno. Wieczór spędzamy z całą ekipą z Domu Polskiego. Wspaniali ludzie. Idziemy na piwo i obowiązkową wizytę na Plac Sowietów, gdzie stoi pomnik – głowa Lenina. Nie jest to zwykły pomnik głowy. To największa głowa Lenina na świecie! Kończymy na imprezie w Domu Polskim i balujemy do rana.
Święty Nos
Następnego dnia ruszamy na Święty Nos. W Ust-Barguzin płyniemy promem przez rzekę i zamiast od razu skręcić w lewo na Nos, jadę prosto. Półwysep widać jak na dłoni, ale to mi nie daje do myślenia. Ani to, że rzeka Barguzin płynie z prawej strony drogi, a miało tu nie być żadnej rzeki, ani to, że mijamy wioski, których tu nie powinno być żadnych wiosek, ani tabliczki z kilometrami i drogowskazy na Barguzin. Olśnienie przychodzi dopiero przy tablicy z nazwą Barguzin! Jak to Barguzin? Przecież na Nosie nie ma żadnego Barguzin. Okazało się, że nadłożyliśmy 50km i to po drodze, o której wolę zapomnieć. Nawet w Mongolii nie było takiej tarki jak ta. Musimy wrócić do promu i skręcić w prawo. Na Święty Nos docieramy wieczorem.
Rozbijamy namiot nad samym Bajkałem. Widok zapiera dech w piersiach. Wieje silny wiatr i po jeziorze szaleją wielkie fale. Na niebie wiszą ciężkie, deszczowe chmury; inne, jaśniejsze niemal „leżą” na szczytach gór, pokrywając je niczym pierzyna; kolejne wystają zza szczytów, jakby chciały się przeczołgać na drugą stronę, ale brakuje im sił. Od rana następnego dnia spacerujemy po Nosie i robimy zdjęcia. Pogoda przepiękna, ani jednej chmurki. Jest dużo cieplej, niż wczoraj i nie wieje już wiatr. Idealne warunki na przejażdżkę wzdłuż brzegu.
Wracamy do Ułan Ude. Pogoda jest tak dobra, że widać drugi brzeg jeziora i wyspę Olchon, cel naszej ubiegłorocznej wyprawy. Do Ułan Ude wracamy popołudniu. Z chłopakami z Long Walk spotykamy się już w mieście i od razu wiadomo, że na wieczór szykuje się impreza. Mają przyjechać nowi ludzie, więc trzeba ich ugościć. Nasze rozmowy przeciągają się do 5 rano, a o 8.30 mam być z motocyklem na dworcu, żeby go załadować do pociągu.
Jest ciężko, ale dajemy radę. Wspólnymi siłami taszczymy bagaż i motocykl na wakzał. Nie było czasu spakować się, dlatego wrzucamy tylko ciuchy do worków i dalej na dworzec, bo przecież pociąg nie będzie na nas specjalnie czekał. Krótkie ale wzruszające pożegnanie na stacji z wariatami z Polski i zostawiamy za sobą peron.
Coraz bliżej domu
Przed nami droga do Moskwy. Cztery doby nudy w pociągu. Dla mnie to był prawdziwy koszmar, bo pociąg zmęczył mnie dwa razy bardziej, niż jazda na motocyklu. No a poza tym nie było nic do roboty. Nuda, droga, sen, droga, nuda, sen, nuda, nuda, nuda. W Moskwie wysiadamy z pociągu o czwartej nad ranem i natychmiast odbieram motocykl z wagonu bagażowego. Z rozładunkiem nie ma żadnego problemu. Perony są na wysokości podłogi w wagonach, więc bez trudu radzę sobie sam. Motocykl jechał bez oberszotki, to nie muszę wyciągać go ze skrzyni i rozbijać desek. Cieszę się, jak dziecko, bo udało mi się przemycić trochę paliwa. Nikt tego w Ułan Ude nie sprawdzał i zostawiłem go w zbiorniku na tyle, żeby dojechać do stacji benzynowej gdzieś w Moskwie, ale na tyle mało, żeby się paliła rezerwa i nikt się nie przyczepił. To był dobry pomysł.
Przypinam kufry, pakujemy torby i po godzinie jesteśmy gotowi do drogi. Z dworca motocykl trzeba wypchnąć, w końcu nie wolno jeździć po peronach. Wyjazd w Moskwy o wschodzie słońca to niezapomniane wrażenia. To piękne i ogromne miasto. Mijamy trzy lub cztery budynki w stylu naszego Pałacu Kultury, tylko dwa, albo trzy razy większe. Robimy rundę dookoła centrum. Bardziej w poszukiwaniu właściwej drogi niż z ochoty, ale widoczki cudne. Z miasta wyjeżdżamy bez większych kłopotów i jak na skrzydłach lecimy w kierunku granicy z Łotwą. Po dniach nudy w pociągu jazda motocyklem to najwspanialsza rzecz na świecie. Zatrzymujemy się tylko na tankowanie. Kilkaset kilometrów za Moskwą puszcza uszczelniacz w przednim zawieszeniu i wiatr wywiewa olej prosto na mnie i na motocykl.
Olej zaczął się sączyć jeszcze w Mongolii – uszczelniacze nie wytrzymały ostrego piasku Gobi, błota na trasie i kurzu. W takich warunkach przydałyby się osłony goleni. Coś z tym trzeba zrobić, bo w momencie, kiedy się zatrzymujemy, olej cieknie po zawieszeniu na tarczę hamulcową i na oponę. To bardzo niebezpieczne, bo łatwo o poślizg.
Jak wykonać osłonę golenia w podróży? Oto instrukcja:
1. Bierzemy skarpetę (nie za sztywną – zawieszenie pracuje).
2 Skarpetę Rozcinamy (lub rozłamujemy) wzdłuż.
3. Składamy wpół
4. Owijamy cieknące miejsce i owijamy taśmą izolacyjną, mocując skarpetę w trzech miejscach: do górnej i dolnej części zawieszenia oraz na środku, w miejscu cieknącego simmeringu.
5. Gotowe !
Ruszamy dalej i nic nie cieknie. Elegancko. Skarpeta chłonie nadmiar oleju jak dzika. Odprawa na granicy z Łotwą idzie wolno i tracimy tu aż 3 godziny. Mieliśmy nadzieję pokonać trasę z Moskwy do domu w dwa dni, w końcu to tylko 1900 km, ale nie udało się. Nocujemy w motelu na Łotwie, drugi mamy już w Warszawie, u Wojtka. Mordeczka nasza, byliśmy z nim nad Bajkałem w zeszłym roku. Niestety w tym nie mógł, ale nic straconego. Będą następne razy. Z Warszawy do domu jest już rzut beretem, ot 350 km. Robimy to jednym łykiem następnego dnia. W Wołowie czekają na nas rodzice. Ich widok uświadamia nam, że wróciliśmy.
Podziękowania
Podczas całej podróży pokonaliśmy 17 165 km na motocyklu i około 5 700 km pociągiem. Chcielibyśmy podziękować wszystkim którzy nas w tym wspierali, naszym rodzicom, przyjaciołom a także firmom które nam pomogły:
Firmie MODEKA za rewelacyjne ubrania motocyklowe.
Firmie S.M.O. OPONY za opony CONTINENTAL TKC80. Dały radę!
Firmie SPUTNIK TRAVEL za pomoc w wyrobieniu potrzebnych wiz.
Firmie DEFENDER za kask NOLAN dla Ani. Przydał się!
Burmistrzowi Miasta i Gminy WOŁÓW za wsparcie finansowe naszej wyprawy. Było na paliwo!
Komentarze 9
Pokaż wszystkie komentarzeHey. Wiem, że w "Gramofonie" jakiś czas temu pokazywaliście prezentację ze swojej wyprawy. Nie mogłem jednak wtedy się zjawić. Chciałem was poprosić o jakąś kopię płyty jeżeli było by to możliwe, ...
Odpowiedzfotki można obejrzeć na naszej stronie ciekawiswiata.com
OdpowiedzCiekawa wycieczka!!!Następną wyprawę proponuję na ''Szczyt świata'' zdobyć motocyklem wszystkie ośmio tysięczniki,najlepiej w zimie i po nocy;-)tak sobie z Mikusiem wymyśliliśmy podczas ostatniego ...
OdpowiedzŚwietna sprawa, aż sam zamarzyłem by wybrać się kiedyś w taką podróż.
OdpowiedzRacja!! Zazdroszczę takiej wyprawy - w pozytywnym znaczeniu tego słowa :) Też tak bym chciała...
OdpowiedzŚwietny opis, pozazdrościć, a możecie coś zdradzić o co chodzi z tą gminą Wołów ? Tak się składa, że ja mieszkam w tym miasteczku ale nie rozpoznaję twarzy na zdjęciach "z widzenia". Pozdrawiam ! :)
OdpowiedzMieszkamy w Wołowie :-) a Gmina Wołów częściowo nas zasponsorowała, pozdr
OdpowiedzTo świetnie. Oby tak dalej :) Ja mam nadzieje na następny sezon dołączę do Wołowskiego grona motocyklistów :) pozdr
OdpowiedzBarwny opis, fajne zdjęcia. Pozazdrościć wytrwałości w realizacji marzeń.
OdpowiedzDłuuga podróż, ale gdy to przeczytałem, widać że się opłacało tyle przejechać :) Oby tak dalej, Szerokości i przyczepności ... :)
Odpowiedz