Droga do Mongolii - Ciekawi Świata
Pechowy początek
Szóstego czerwca nadszedł nareszcie ten długo oczekiwany dzień. Z rana krótkie pożegnanie z rodziną i w drogę do Mongolii!
Kierunek Przemyśl. W związku z tym, że jestem szczęśliwym posiadaczem 23 punktów karnych za przekroczenie prędkości, droga idzie nam trochę opornie. W końcu głupio byłoby stracić prawko w pierwszym dniu wyprawy, którą planowaliśmy tyle miesięcy. W Przemyślu nocujemy w schronisku i dopiero tam wychodzi, że nie mam prawa jazdy. Gdzie się podziało?! Myślę gorączkowo, bo bez prawka ani rusz. W końcu przypominamsobie. No tak, skanowałem je dzień przed wyjazdem, a zawszę muszę zapomnieć ostatniego skanowanego dokumentu.
Co teraz? Po burzy mózgów znajdujemy idealne rozwiązanie. Jest przecież przesyłka konduktorska. Całe szczęście, że rodzina jest na swoim miejscu. Kilka godzin później prawko, nie zważając na ograniczenia prędkości, jedzie do nas pociągiem. Stwierdzamy z Anią, że to dobry omen. Pech na początku - szczęście potem. Możemy spokojnie przekroczyć granicę.
Byle do przodu
Kolejne 1500 km to tranzyt przez Ukrainę. Koszmar. Beznadziejne drogi, upał, a do tego co krok to milicjanci na drogach. Po zeszłorocznych doświadczeniach postanowiłem, że w tym roku przejadę Ukrainę bez łapówki. Niestety. Jedyne co mi się udaje to ograniczyć je do niezbędnego minimum.
Do granicy z Rosją dojeżdżamy 10. czerwca. Odprawa idzie sprawnie i po godzinie jesteśmy w Rosiji. Jazda rosyjskimi drogami to przyjemność po ukraińskim koszmarze. Z małymi wyjątkami, są naprawdę dobrej jakości. Tylko krajobraz monotonny, ale w okolicach Kalacz-nad-Donem zaczyna się zmieniać i widoki zapierają dech w piersiach. Robimy po 500, 600 km dziennie i bez przeszkód docieramy do granicy z Kazachstanem. Na granicy stoimy 2,5 godziny. To niewiele. Mogło być o wiele gorzej, ale celnicy pomagają nam wypełnić papiery. Spasiba wam dobrzy celnicy.
Widok z wielbłądem
Zaraz za granicą robi się naprawdę ciekawie. Zmienia się krajobraz, przy drodze spotykamy pierwsze wielbłądy, mijamy kazachskie wioseczki. To zaledwie skupiska kilku lepianek z gliny i drewna. Przy każdej obowiązkowo stado wielbłądów. Gonimy do Uzbekistanu. Na granicy te same formalności co wcześniej. Wypełniamy karty/deklaracje migracyjne. Po jednej dla nas i jedna na motocykl. Musimy też co do grosza podać kwotę posiadanych pieniędzy i w jakiej walucie.
Idzie w miarę sprawnie, ale wszystko zależy od humorów celników. Zasada „uśmiech, a potem pytanie co teraz" sprawdza się i możemy przekroczyć granicę. Jesteśmy w Uzbekistanie! Czego oczekiwać? Czego się spodziewać? Wielbłądy, pustynia, stepy i miasta na Jedwabnym Szlaku. Nasz cel to Chiwa, Buchara i Samarkanda.
Chiwa
Po 10 dniach, 5 tys. km i czterech przekroczonych granicach, docieramy do Chiwy, pierwszego obowiązkowego punktu na naszej mapie. Do miasta przyjeżdżamy późnym popołudniem, po całym dniu ciężkiej jazdy przez pustynię Kyzyl-Kum. Na szczęście znalezienie noclegu nie stanowi problemu. Znajomość rosyjskiego ułatwia nam tu wszystko.
Miejsce do którego nas skierowano to mały hotelik, sąsiadujący ze starożytnym miastem Itchan Kala w samym sercu Chiwy. Za dwuosobowy pokój z klimatyzacją, łazienką i śniadaniem płacimy 25 $. A podobno Chiwa to drogie miasto. Z tarasu mamy przepiękny widok na fortyfikacje starożytnej metropolii.
Zrzucamy ciuchy, bierzemy zimny prysznic i ruszamy na zwiedzanie Itchan Kala. Miasto to wielkie muzeum pod gołym niebem. W bramie kupujemy bilet upoważniający do wstępu do wszystkich muzeów na terenie miasta na czas dwóch dni. Cena to 15 000 Sum za osobę (1zł = 666 Sum).
Zwiedzanie miasta to jak podróż w przeszłość. Na każdym kroku piękne medresy i minarety. Z minaretu Kozi Khana podziwiamy panoramę Chiwy. Za wejście na górę musimy zapłacić osobno 3000 Sum. W Chiwie spędzamy cały następny dzień. Robimy zdjęcia, odpoczywamy. Szykujemy się do drogi do Buchary i ruszamy z samego rana.
Buchara
W Bucharze znajdujemy nocleg u rodziny taksówkarza, która wynajmuje pokoje. Na czarno. Jest o wiele taniej niż w hotelu. Bez wygód jak w Chiwie, ale chłoniemy klimat tradycyjnych uzbeckich domostw. Bania zamiast prysznica, dziura zamiast toalety, zero klimatyzacji. Zamiast łóżek tradycyjne uzbeckie posłanie: wielokolorowe materace wypychane wielbłądzią wełną.
Nie narzekamy. W końcu nocujemy w centrum starego miasta, a przy okazji możemy poczuć smak tutejszego życia, porozmawiać z ludźmi. Są przyjaźnie nastawieni do turystów. Nie ma tu żadnego przemysłu, wiec większość próbuje utrzymać się z własnego biznesu. Wszystko jest naprawdę tanie. A przynajmniej jeśli nie zaserwują nam specjalnej ceny dla turystów, która jest wyższa co najmniej o 100%. Na targu, zanim kupimy cokolwiek, staramy się najpierw porozmawiać ze sprzedawcami. Arbuza 8.5 kg kupujemy za 3000 sum, to ok. 4,5 zł! Mniej niż za 1 kilogram w Polsce.
Z plecakiem owoców i warzyw za kilka złotych i z arbuzem na ramieniu ruszamy na wielką ucztę. Habib, u którego śpimy, mówi, że dostaliśmy dobre ceny. Dobre bo normalne, nie turystyczne. Następnego dnia ruszamy w dalszą drogę. Cel: Samarkanda.
Samarkanda
Na Samarkandę przeznaczamy zaledwie jeden dzień. Nie mamy więcej czasu i aż nas skręca, bo tyle jest tu do zobaczenia, a nie jest to łatwe. Większość zabytków jest od siebie oddalonych. Nie wiemy również, które z nich są obowiązkowe do zwiedzenia, a nie starczy nam czasu na zobaczenie wszystkiego. Szukając mapy miasta, trafiamy do sklepu papierniczego, którego właściciel proponuje nam zawiezienie do najważniejszych i najpiękniejszych miejsc. Z uśmiechem i wielkim przejęciem oprowadza nas za 20 zł. Samarkanda faktycznie ma kolor niebieski.
Następnego dnia wracamy do rzeczywistości i codzienności. Kolejne kilometry na motocyklu, kolejna granica i znów jesteśmy w Kazachstanie. Mongolio! Nadjeżdżamy! Nie możemy jednak ominąć kanionu Czaryn.
Czaryn
Podobno są tylko dwa takie kaniony na świecie. Kolorado w Stanach i Czaryn, jego mniejsza wersja w Kazachstanie.
Do kanionu zajeżdżamy o zachodzie słońca. W tym świetle i wśród deszczowych chmur jest przepiękny. Pomimo strasznego zmęczenia, zatrzymujemy się i robimy zdjęcia, w końcu nie można przegapić takiej okazji. W nagrodę pojawia się tęcza. Tego dnia nie udaje nam się znaleźć drogi do wnętrza kanionu, a zaczyna się ścieniać. Rozbijamy namiot pomiędzy wzgórzami.
Zaległości nadrabiamy rano. Ruszamy w dół. Ania schodzi krótszą trasą w dół kanionu na nogach, a ja zjeżdżam kamienistą i stromą drogą. Docieramy nad rzekę i biwakujemy cale popołudnie. Gdy przychodzi czas na odjazd zastanawiam się, czy bagaż i kufry będę musiał wnosić do góry, takie są różnice poziomów, ale ostatecznie udaje mi się wjechać z całym majdanem na górę. Jednak mocno się przy tym napociłem.
Znajdujemy miejsce na nocleg. Zostaje już tylko końcowy cel naszej podróży - Mongolia. Ale najpierw granica z Rosją. Docieramy do niej po dwóch dniach. Piszemy z Bijska w Rosji. Stąd jest już tylko 600 km do Mongolii, ale to nielicha droga, bo prowadzi przez góry Ałtaj. Granicę przekroczymy na przełęczy w Taszencie.
Spotkaliśmy tutaj rosyjskich mototurystów. Porozmawialiśmy, popiliśmy wódki i piwa. Chłopaki jeździli po całym Ałtaju. Jeden z nich przyjechał aż z Murmańska, to jakieś 6000 km drogi. My, do dnia dzisiejszego (26. czerwca 2010 r.) pokonaliśmy ich 9131.
Ciąg dalszy nastąpi!
Szczegóły wyprawy znaleźć można na ciekawiswiata.com.
Komentarze 5
Pokaż wszystkie komentarzeDobrze się czyta wasza relację, jakbym tam z wami była...
OdpowiedzAle się cieszę , że już tak wiele, bez większych przeszkód przejechaliście i Itchan Kala-magia, tylko kota Rademenesa brakuje :) Spełnionego powrotu.
OdpowiedzWłaśnie... jak moto? Były jakieś problemy, naprawy, usterki? Gratulacje
OdpowiedzWidzę że BMW daje radę na trasie
OdpowiedzCiekawa relacja , super zdjęcia z trasy ale jakoś was mało na zdjęciach . Jakim motorem podróżujecie .Pozdrawiam i życzę wielu udanych tras ;)
Odpowiedz