Motocyklem dooko³a ¶wiata - Witajcie w Brazylii
Od redakcji: Bądźmy szczerzy. Podróż motocyklem dookoła świata, ze swoją drugą połówką jest prawdopodobnie najwyższym i najważniejszym i tak naprawdę ostatecznym marzeniem każdego miłośnika dwóch kółek. Bo przecież chodzi o tworzenie własnej historii i kolekcjonowanie doświadczeń, smaków, widoków, wrażeń i emocji z całego globu. Wstęp do relacji (tworzonej na żywo!) Tobiasza mogliście już przeczytać na naszym portalu. Teraz czas zapoznać się z nowym rozdziałem. Zapraszamy!
W nocy rozpętała się burza. Pogoda bardzo dobrze zobrazowała nasze samopoczucie. Ja, byłem wściekły, Ala przerażona. Wyładowania atmosferyczne znów szukały miejsca uziemienia. Na szczęście tym razem, burza była bardziej deszczowa niż hałaśliwa i szybko powędrowała za góry - pozostał deszcz. Czternasty już dzień wyprawy, rozpoczął się dla nas nieco późno. Nocą szalała burza i nie mogliśmy spać. Jestem pewien, że oboje byliśmy przerażeni. Większość nocy leżałem i sprawdzałem, czy nie porywa nam namiotu i czy nie przecieka już za bardzo (jakbym miał na to jakikolwiek wpływ).
Nad nami przeszły trzy burze, kiedy już wydawało się, że nasze zmartwienia przemieściły się w odległym od nas kierunku, tuż obok walnął "pierun", huk był ogromny, burza grzmiała jak radziecka haubica pod Stalingradem Oboje podskoczyliśmy, później była już cisza, rozpadał się deszcz.
Tego dnia długo jedliśmy śniadanie, długo się zbieraliśmy do drogi. Ruszyliśmy dopiero o godz 13. Za bardzo nie chciało się nam nic robić. Ala biegała z aparatem i robiła zdjęcia papugom, sowom i tukanowi, który osiadł na drzewie tuż obok naszego namiotu.
W końcu się zawzięliśmy i ruszyliśmy znów w kierunku Brasili. Mieliśmy przejechać 20 km asfaltem i skręcić w lewo. Następnie 30 km szutrem, aby finalnie znaleźć się pod wodospadem Curros. Trasa zapowiadała się pięknie. W sumie niedaleko, bez zbędnych napięć i trudności
First Mud!
Asfalt zwinęliśmy pod kołami naszej Hondy bardzo szybko. Nadszedł czas na szuter. Jechaliśmy dość powoli. Ala twierdzi, że jej się mózg odbija od czaszki gdy jadę po dziurach powyżej 50km/h. Powoli pokonywaliśmy kolejne kilometry. W końcu Ala poprosiła o chwilę przerwy, chciała wyciągnąć coś z plecaka. Ja w tym czasie wyjechałem poza drogę i zacząłem stawiać bąki, przynajmniej chciałem. Motocykl zassało, wciągnęło i bach! Stoję. Szarpałem, gazowałem - nic z tego! Użyłem sprawdzonego sposobu nabytego drogą socjalizacji z marką BMW. Wywróciłem motocykl na bok przetargałem go o pół metra i wyjechałem. Oczywiście byłem już cały w błocie. Z beżowo, czerwonej mazi wystawał tylko jeden kolor, zażółcona biel - to mój szczery uśmiech - byłem w raju, przepraszam... w błocie. Ruszyliśmy dalej, po kilkunastu kilometrach źle skręciliśmy i dojechaliśmy do gospodarstwa, gdzieś po środku niczego. Kiedy dojeżdżaliśmy motocykl, zawinął się wokół własnej osi i upadł do kałuży. Co jest grane? Sprawdziłem koła już dwa razy. Powietrze w oponach jest, opony nie są zaklejone błotem, a miota mną jak po lodzie. Zszedłem z motocykla i sprawdziłem to organoleptycznie. To podłoże jest tak śliskie. To jakiś dziwny rodzaj gliny. Musimy na to uważać.
Ślizg na pobocze
Zawróciliśmy do drogi, którą mieliśmy jechać, przejechaliśmy jeszcze kilka kilometrów i znów się rozpadało. Było już za późno, żeby dalej walczyć w deszczu z tą drogą. postanowiliśmy zawrócić. Droga roztopiła się od wody. Ta śliska nawierzchnia teraz do obłędu przypominała swoją przyczepnością tafle lodu. Powoli się toczyliśmy. Nie uchroniło nas to jednak od kolejnego na szczęście nie groźnego w skutkach zdarzenia. Podczas zjazdu z górki, wpadliśmy w poślizg. Próbowałem hamować, motocykl sunął dalej. ABS chrobotał do ostatniego obrotu kołem. Finalnie wylecieliśmy z drogi i stanęliśmy w rowie. Na szczęście nawet się nie przewróciliśmy. Powoli wyjechaliśmy i już dalej bez przeszkód dotoczyliśmy się do wyjazdu z gruntowej drogi.
Może nie zobaczyliśmy celu naszej wycieczki, Pojeździliśmy natomiast troszkę w terenie i zobaczyliśmy piękne widoki, mosty, rzeki, brody przez które przejeżdżaliśmy i w końcu kupę mojego ulubionego błota.
Następnego dnia odpaliliśmy motocykl z samego rana, poprzedniego dnia widzieliśmy na trasie zjazdy do miejsc gdzie można było zobaczyć wodospady, w niektórych miejscach można było nawet pływać. Postanowiliśmy zacząć od tego, niestety na każdym wjeździe trzeba było płacić. Koszt 17 Reals za osobę to zdecydowanie za dużo jak na naszą kieszeń. Postanowiliśmy odpuścić sobie patrzenie i pływanie i skierować się wreszcie do parku - tam wstęp jest darmowy. To bardzo dziwne, ale większość urokliwych miejsc przed parkiem narodowym jest zamknięta, albo płatna. To dziwna polityka turystyczna - każde z miejsc znajduje się na prywatnej ziemi, stąd tak wysokie koszta. W końcu znaleźliśmy się u bram parku, co ciekawe ochroniarz wytłumaczył nam jak należy postępować wewnątrz, poradził gdzie warto iść, a nawet włączył nam film instruktażowy.
To miała być kaszka z mleczkiem: 10 kilometrów po terenie podobnym do naszej Jury Krakowsko-Częstochowskiej, to żadne wyzwanie....
Zabójczy wodospad
Początkowo szliśmy wąską ścieżką, mijaliśmy drzewa, krzewy, kamienie i głazy. Krajobraz był bajkowy. Po kilku kilometrach chmury ustąpiły miejsca słońcu, które zaczęło wypalać wszystko co znajdowało się na ziemi. Powietrze stało się strasznie ciężkie i w znaczący sposób odbiło się na tempie naszego spaceru. Musieliśmy zwolnić, bo momentami mieliśmy zawroty głowy. Doszliśmy wreszcie do wodospadu - był olbrzymi i piękny. Siła z jaką woda spadała do jeziora poniżej była zniewalająca. Nie chcę myśleć co by się stało gdyby, ktoś wpadł powyżej do wody. Po kilkunastu minutach postanowiliśmy udać się w drogę powrotną. Teraz powietrze było już nieznośne, słońce po prostu wypalało wszystko, a nasze nogi odmawiały chęci do dalszej wędrówki. Po kilku kilometrach zacząłem się martwić - zauważyłem, że nogi mi drżą kiedy je podnoszę po raz kolejny do góry, a w głowie mi się kręci jak po dobrych kilku kielichach. To już nie było zabawne. Ala się trzymała dużo lepiej - widać to było na pierwszy rzut oka.
Ostatni łyk wody
W końcu uległem i po namowach Ali wypiłem ostatni łyk wody z butelki, troszkę mi pomógł, zebrałem resztkę sił. Najgorsze miałem już za sobą. Teraz Ala wyglądała na słabszą. Jej buzia zrobiła się czerwona a mina była już naprawdę nietęga. Na szczęście weszliśmy w drzewa. Nie zdajecie sobie sprawy, jaką różnice temperatury można odczuć w cieniu. To było kojące uczucie. W dalszym ciągu bałem się o Ale, była coraz słabsza. Zobaczyliśmy znak: wyjście 2 km. Szliśmy, szliśmy, przeszliśmy dobre 3 km i znów znak: wyjście 1.1 km. Dopiero wtedy zdaliśmy sobie sprawę, że odległości tu podawane są w lini prostej, ścieżka natomiast meandruje w nieskończoność.
Po kolejnych kilkudziesięciu minutach marszu, doczłapaliśmy się do wyjścia. To uczucie kiedy wreszcie masz wodę jest nie do opisania. Wypiliśmy dobre półtora litra wody, gasząc pragnienie. Wskoczyliśmy na koń i wróciliśmy do Alto Paraiso. Zatrzymaliśmy się w barze i nie zważając na to, że przyjechaliśmy motocyklem, zamówiliśmy po zimnym piwie i dużą pizzę na przekąskę. To była uczta bogów, to była ulga, to był odpoczynek. I wreszcie, to było piękne doświadczenie i wspaniała przygoda! Kocham to. Nazajutrz wyruszyliśmy w drogę powrotną do Brasilii, musieliśmy wymienić dokumenty od motocykla. Droga powrotna z Alto Paraiso przebiegła niezwykle łatwo i szybko. Wieczorem powróciliśmy do mieszkania Roberto. Mieliśmy cały czas klucze od jego mieszkania. Rzuciliśmy wszystkie rzeczy z powrotem do pokoju, w którym spaliśmy kilka dni temu. Roberto był nieco zaskoczony, że już wróciliśmy - myślał, że zostaniemy w parku nieco dłużej.
Rano pojechaliśmy do Hondy. Dokumenty wymieniliśmy od ręki, co więcej zamieniliśmy siedzenie motocykla na inne, dużo wygodniejsze - taki prezent od dealera. Mechanicy wzięli również nasz motocykl na serwis. Kilka dni wcześniej zauważyłem, że w silniku brakuje śruby, utrzymującej go w ramie. Mogłem po prostu ją znaleźć i zwyczajnie wkręcić, ale przecież mamy gwarancje na nasz sprzęt. Niech inni się wykazują. Zajęło to niestety dłuższą chwilę. W serwisie nie mieli śruby, która była potrzebna do przykręcenia silnika. W końcu pożegnaliśmy się z pracownikami Hondy i wreszcie mogliśmy ruszyć przed siebie. Niestety było już trochę za późno na wyjazd z miasta. Postanowiliśmy zostać w mieście jeszcze jedną noc. Tak będzie bezpieczniej i przede wszystkim łatwiej.
A więc wreszcie, przed siebie!
Naszym kolejnym celem, miała być wyspa Ihla Grande. Magiczne miejsce dziesiątek plaż. To zdecydowanie raj dla Ali. Tutaj również znajduje się plaża, która zajmuje drugie miejsce pośród najpiękniejszych plaż National Geographic. Naprawdę jest co zobaczyć! Dla abnegatów leżenia bykiem na plaży, znajdzie się tutaj również coś ciekawego. Dziesiątki sążnie wyposażonych barów czy niezliczone górskie szlaki. Obejście wyspy zajmuje około 6 dni- zatem jest tu co robić.
Do pokonania mieliśmy około 700 kilometrów, dystans dość potężny - przynajmniej dla motocykla 300ccm. Dziennie nie jesteśmy w stanie przejechać więcej niż 350 km. Nawet gdy przejedziemy tylko 250, ledwie schodzimy z motocykla. Tyłki i kręgosłup bolą nas do granic możliwości - to nie jest dobry sprzęt do turystyki. Z Brasilii wyjechaliśmy z samego rana. Mozolnie kierowaliśmy się na południe miasta, mijając różne podległe stolicy aglomeracje. Jazda wśród brazylijskich ciężarówek nie należy do przyjemnych. Wystarczy dodać, że każdy kto chce skręcić w lewo (nawet pojazd osobowy), zjeżdża na prawy pas, zatrzymuje się i czeka aż wszyscy przejadą. Przyzwyczajenie się do tego zajęło mi naprawdę dużo czasu. Tego typu drogowych smaczków jest tu wiele. To wpływa w znaczący sposób na trudność poruszania się w tym kraju.
"Raduje się serce, raduje się dusza...!"
Po całym dniu jazdy znaleźliśmy się w jednej trzeciej naszej trasy. Zrobił się wieczór, a więc czas na znalezienie noclegu. Od dłuższego czasu rozglądaliśmy się na dogodnym miejscem, ale nic ciekawego znaleźć nie mogliśmy. W końcu dojechaliśmy do wsi i ogromnego gospodarstwa. Tego typu miejsca, są zawsze najlepsze do spania. Zawsze jest spokój, jest bezpiecznie, a ludzie dwoją się i troją aby Cię ugościć - takie normalne, ludzkie zachowanie - tego nam potrzeba.
Zapytaliśmy się o nocleg kobiet pracujących w obejściu. Nie mogliśmy się z nimi na początku dogadać, lecz po chwili uzyskaliśmy odpowiedź - nie ma szefa, poczekajcie chwile. Krzątając się tu i ówdzie oczekiwaliśmy na przybycie właściciela farmy. Dostaliśmy pyszny, pomarańczowy sok... Był zimny! To ulga. Cały dzień jechaliśmy w dokuczającym skwarze. Po chwili przybył właściciel. Był bardzo nami zaciekawiony i oczywiście nie miał nic na przeciwko,abyśmy zostali u niego na noc - skwapliwie z tego skorzystaliśmy. Tego typu sytuacji na drodze Brasilia- Angra dos Reis. Mieliśmy kilka. Następnego dnia spaliśmy również w namiocie, lecz tym razem na stacji paliw. Właściciel stacji był niesamowicie szczęśliwy, że mogliśmy u niego zostać. Udostępnił nam miejsce na namiot, prysznic, co chwilę przychodził i sprawdzał czy nam czegoś nie potrzeba, a na koniec zatankował nam motocykl do pełna. Jak niesie stara ludowa przyśpiewka "raduje się serce, raduję się dusza..."
Pierwsza awaria motocykla
Żeby tego było mało, kolejnego dnia znaleźliśmy sie w domu najbardziej szalonej i ekstrawaganckiej osoby jaką w życiu poznaliśmy. Pedro posiadał jamnika i czasami przypominał kobietę. byłem trochę przerażony, dopiero gdy go lepiej poznałem zrozumiałem o co chodzi. Przez kilka lat pracował w Rio, gdzie zajmował się organizowaniem przestrzeni hotelowej dla największych gwiazd muzyki pop. Miał przyjemność obcować z Katie Perry, Bon Jovi i wieloma innymi. Po dziesięciu latach jeżdżenia po świecie porzucił wszystko, aby zamieszkać w Bananal - jednej z najstarszych osad brazylijskich (bardzo male miasteczko). Tutaj, jego ojciec jest właścicielem części parku narodowego z dziesiątkami wodospadów i bajkowych miejsc. Jego największym marzeniem jest stworzenie grupy ludzi, zamieszkujących ciężko dostępne tereny parku ojca, dzieląc się obowiązkami, trudami i pięknem życia, jednocześnie odrzucając niszczącą wartość pieniądza.
Pedro zabrał nas do tego parku i kopary nam opadły. Ziemie jego ojca, znajdują się wysoko w górach, mniej więcej na wysokości 1600 m.n.p.m. Jest w nim pełno wodospadów (jednym z nich spłynąłem na tyłku - świetne uczucie), rzek, zwierząt - cholernie niebezpiecznych węży czy pum.
Kolejnego dnia chcieliśmy już wyjechać - okazało się to niemożliwe-w motocyklu padł akumulator. Nawet nie chodzi o to, że się rozładował - po prostu umarł. Bateria nadawała się do wyrzucenia. Pedro obiecał nam, że zabierze nas kolejnego dnia do miasta, żebyśmy mogli kupić inną. To niesamowite jak drogie potrafią być części motocyklowe w innych krajach. W Brazylii za mały akumulatorek, musieliśmy zapłacić ponad 200 zł! Ogromna suma! Na wszelki wypadek, zostawiliśmy stary, tak aby spróbować go jeszcze naładować (wtedy nie wiedziałem jeszcze co z nim jest nie tak). Podczas gdy akumulator się ładował, my udaliśmy się do kuzynki Pedro na obiad. No właśnie miał być obiad, a zapamiętałem dużą ilość piwa i wina. Obiad też był i najlepsze lody jakie w życiu jadłem, chociaż Ali do końca nie smakowały. Cóż, gusta... Po powrocie do Bananal, okazało się, że nowy akumulator również nie działa. Jakimś cudownym zbiegiem okoliczności, stary zaczął przewodzić prąd i kolejnego dnia znów ruszyliśmy do miasta wymienić akumulator. Tym razem się udało! Wreszcie możemy jechać dalej!
Rzeczy w krzaki i przed siebie marsz dzieciaki!
Po trzech dniach dotarliśmy w końcu do celu- miasta, z którego chcieliśmy popłynąć na Ihla Grande. Była już godzina 17, a więc dość późno. Aby dostać się na Ihla Grande, musieliśmy gdzieś porzucić motocykl. Zwykły parking nie był najszczęśliwszym miejscem dla tego typu spraw. Pomyśleliśmy, że może któraś z firm motocyklowych w mieście nam pomoże - Niestety, objechaliśmy większość z nich - każdy odsyłał nas na prywatne, płatne parkingi- 40zł doba! Na szczęście motocykla nie chcieli przyjąć. W znalezieniu parkingu pomagał nam motocyklista, którego poznaliśmy chwilę wcześniej w salonie Yamahy, jeździł z nami po mieście swoją Tenere 250. Po chwili jednak się rozstaliśmy i zaczęliśmy szukać dalej na własną rękę - mieliśmy inną definicję słowa "tani". W końcu wróciliśmy do punktu wyjścia, jechaliśmy główną ulicą. Wtedy Ala dostrzegła restaurację i ogromny zamknięty parking. Bez wahania tam wjechaliśmy. Poszliśmy porozmawiać z szefostwem na temat, pozostawienia tam naszego motocykla. Oczywiście się nie zgodzili - W turystycznych częściach świata rządzi pieniądz, to jasne.
Zapukaliśmy więc do drzwi obok. W końcu po długich bojach, manager restauracji się zgodziła. niestety mogliśmy zostawić tylko motocykl, rzeczy musieliśmy zabrać ze sobą. Może i tak bym zrobił gdybym nie był starym cwaniakiem. Przecież to logiczne, że nie wezmę ich nigdzie. Przepakowaliśmy się w dwa plecaki. Wzięliśmy ze sobą tylko najważniejsze rzeczy i ubrania na dwa, góra trzy dni. Resztę schowaliśmy w torbach motocyklowych. Torby włożyliśmy w pokrowce przeciwdeszczowe, wywinięte na lewą stronę, tak żeby nie było widać elementów odblaskowych. Całość podczas gdy pracownicy restauracji gdzieś poszli wrzuciliśmy w krzaki rosnące pod płotem. Wszystko przykryliśmy liśćmi palmy a na to rzuciliśmy stare deski. Nie było szans żeby ktoś to zobaczył - tym bardziej, że motocykl postawiliśmy pod samym płotem, tak żeby nikt tam nie mógł podejść. Plan był genialny!
Ihla Grande!
Na wyspę dotarliśmy ostatnią motorówką- Była to szybka wersja transportu, a co za tym idzie, droższa - co zrobić, tak bywa. Po dotarciu na miejsce znaleźliśmy tani Kemping i mogliśmy się bawić. Najpiękniejsze plaże świata są nasze! Na wyspie spędziliśmy trzy dni, bycząc się, spacerując i podziwiają piękno przyrody. W końcu powróciliśmy na ląd, do naszych rzeczy i motocykla. Nasz plan zadziałał, nikt nie ukradł naszego sprzętu. Ponownie załadowaliśmy Hondę i ruszyliśmy przed siebie - tym razem w kierunku Kurtyby - miasta, w którym znajduje się ogromna ilość Polaków i Ukraińców. Do celu pozostało znów 700 km, a więc około trzech dni jazdy. Niestety nasza dobra passa się skończyła i całą drogę padał deszcz. Niby nic nadzwyczajnego w naszych warunkach. Tutaj jednak, deszcz to straszne utrapienie. Wszystkie nasze rzeczy przemokły, a przy tej wilgotności powietrza wysuszyć ubrania w warunkach polowych to rzecz prawie niemożliwa. Od tej pory, nasze torby ogarnął przykry zapach, który przez kolejne dni tylko się rozwijał.
Noc na plaży
Tej nocy rozbiliśmy namiot na plaży nad oceanem. W nocy fale rozbijały się o brzeg powodując delikatny dreszcz przerażenia. Wjechać na plażę motocyklem nie było łatwo. Musieliśmy zdjąć z niego wszystkie rzeczy, bo był za ciężki i od razu się zakopywał. Jeszcze szukając swojego miejsca na nocleg podszedłem do człowieka siedzącego przy ognisku i zapytałem się czy w Brazylii można spać na plaży. Stwierdził kategorycznie, że nie. Kogo jednak to obchodzi - my musieliśmy się wyspać i choć trochę wysuszyć. Posiedzieliśmy jeszcze godzinę na plaży, w oczekiwaniu na przyjście kogokolwiek - Tobiasz przecież narobił niezłego rabanu, wjeżdżając na plażę. Nikt jednak nie nadszedł - pies z kulawą nogą do nas nie zawitał. Pełni szczęścia poszliśmy spać.
Nad ranem, przy śniadaniu zorientowaliśmy się, że jesteśmy cali w bąblach. Na każdej z moich (2) stóp było około 20 bąbli, nie wspominając o reszcie ciała, u Ali podobnie - choć delikatnie mniej. Jak zwykle Ala się cała przykryła i odcięła od środowiska, Tobiasz oczywiście leżał niedbale rozłożony, nie przykryty i bez koszulki-taka charakterystyka podświadomości. Pokąsały nas małe muszki, podobne do naszych "owocówek". W życiu bym nie pomyślał, że taka mała muszka może tak ukąsić! Drapiąc się i narzekając na otaczający nas świat spakowaliśmy się i ruszyliśmy dalej - musieliśmy dziś pokonać kolejny dystans. Musimy troszkę przyspieszyć naszą podróż, bo w Brazylii jesteśmy już blisko miesiąc, wydaliśmy kupę kasy, a do przejechania pozostało naprawdę dużo kilometrów
Ciąg dalszy nastąpi...
|
Komentarze 4
Poka¿ wszystkie komentarzePozdrawiam i dodajê otuchy. Sam aktualnie przemierzam drogi rozsiane po nepalskich szczytach z dala od cywilizacji wiêc my¶lê ¿e potrafiê was zrozumieæ. jednocze¶nie nie mam tyle zapa³u by pisaæ ...
Odpowiedzkasa kas± a Tobiasz z Al± pojechali praktycznie z ma³± kwot± jak na tak± podró¿
Odpowiedzi tym wielki szacunek za odwagê i sprytne operowanie bud¿etem, ja tylko zwróci³em uwagê ¿e jest to bardzo uwidocznione w tek¶cie, choæ dla na¶ladowców to dobrze - bêd± wiedzieæ czego siê spodziewaæ
Odpowiedzz takim w³a¶nie zamiarem to pisa³em:)
OdpowiedzNie no rewelka, pe³en szacun czytam z zapartym tchem ;) i czekam na kolejne relacje
OdpowiedzPodró¿ ¿ycia, choæ na ka¿dym kroku pojawia siê kasa kasa kasa - drogie dro¿sze bardzo drogie... no niestety podró¿e tego wymiaru zawsze kosztowa³y... Tak czy inaczej podziwiam za odwagê, ...
Odpowiedz