01.05.2008 r. Kierunek Kapadocja. Wybraliśmy trasę widokową. Tak przynajmniej oznaczona była w przewodniku i na mapie. W rzeczywistości oznaczało to mniejsze lokalne drogi w górach. Mimo tego okolica faktycznie była interesująca. Po drodze minęliśmy częściowo wyschnięte słone jezioro Acigol. Kolejne, Hoyran Golu miało wody pod dostatkiem w intensywnym, turkusowym kolorze. Za nim widać było ośnieżone stoki gór, a drogi, choć prowadziły wśród pól, były bardzo przyzwoitej jakości. Mimo, że jechaliśmy przez góry, jakoś zdziwiły mnie słupy oznaczające kierunek drogi w przypadku opadów śniegu. Dodam, że były one bardzo wysokie. Kiedy już przekroczyliśmy umowną granicę Kapadocji nie wiedzieliśmy, w którą stronę powinniśmy patrzeć. Co gorsza zacząłem mocno irytować Andrzeja klikając gdzie się da zdjęcia. Oczywiście wymagało to postoju. Tylko on był już w tych stronach, więc cały czas powtarzał, że prawdziwe atrakcje dopiero przed nami. Mimo tego nie mogliśmy nacieszyć oczu. Niesamowite twory skalne, góry, płaskowyże, pojedyncze skały i wąwozy. Dotarliśmy do naszej bazy, którą było miasto Ihlara. Po znalezieniu hotelu udaliśmy się do restauracji. Już od jakiegoś czasu za mną i Jolą chodziła niesprecyzowana potrzeba skosztowania jakiegoś miejscowego alkoholu. Wybór padł na rakiję. Miała ciekawy anyżkowy aromat. Zdecydowanie lepsza od wersji chorwackiej. Do tego fajnie reagowała na wodę. Oczywiście łagodniał jej smak, ale do tego całkowicie mętniała. Mi tak posmakowała, że poprosiłem o następną. Po kilku szklankach, (bo podaje się je w szklankach) moja ukochana żona stwierdziła, że mam dosyć. Chyba miała rację, bo wchodząc do pokoju uderzyłem głową w futrynę. Sen dopadł mnie bardzo szybko. Nawinęliśmy 630 km. Trasa: Z Pamukkale wróciliśmy na drogę 330. W mieście Dinar odbiliśmy w prawo na 625, by po krótkim odcinku wrócić na 330 (sądzę, że takie jest jej oznaczenie, chociaż moja mapa nie jest tutaj precyzyjna - jechaliśmy przez miasta Keciborlu, Senirkent, dotarliśmy do punktu widokowego na jezioro Hoyran Golu, dalej miasto Yalvac, Sarkikaraagac) w mieście Beysehir droga 330 odbijała w lewo na miasto Konya. Dalej drogą 300 do miasta Aksaray. Stamtąd do miasta Ihlara (droga bez numerku). 02.05.2008 r. Spało się super. Ale chyba tylko mi. Julka narzekała, że było jej zimno. Naszym kompanom przeszkadzały jakieś hałasy... ale według mnie marudzili. Dopiero tego dnia dotarło do mnie, że wczoraj wieczorem bardzo swobodnie rozmawiałem z właścicielem hotelu o sposobach dotarcia do głównej atrakcji miasta, Doliny Ihlary. Było to o tyle zaskakujące, że był to dość wiekowy pan. Mimo tego bardzo sprawną angielszczyzną był wstanie wyjaśnić wszystkie możliwości dojazdu, dojścia i powrotu. W ogóle sympatyczne jest to, że nie ma problemu z dogadaniem się z ludnością autochtoniczną. Niestety uroczy wieczór miał swoje nieprzyjemne konsekwencje. Reszta ekipy podśmiewała się ze mnie cały dzień, że niby wyglądałem jak figlarny, lekko podpity diakon. Do tej pory nie wiem, o co im chodziło. Do wejście do wąwozu, które wymaga niewielkiej opłaty, podwiózł nas syn szefa hotelu. Miejsce to porównywane jest do Wielkiego Kanionu w USA. Tam mnie nie było, ale podejrzewam, że chodzi o wrażenia wizualne. Ten w Turcji, mimo że imponujący jest daleko mniejszy od amerykańskiego. Jednak zapewnia dodatkowe atrakcje. Znajdują się tam bowiem kościoły wykute w skale w początkach chrześcijaństwa. Do tego Kapadocja nie byłaby Kapadocją, gdyby w zboczach nie było wydrążonych jaskiń, które kiedyś zamieszkiwali ludzie. W tych z wąwozu skrywali się przed prześladowaniami apostołowie! Sama dolina jest bardzo ładna. Przez jej środek płynie rzeczka. Wokół bujna roślinność. Po prawej i po lewej wznoszą się stromo skalne ściany. Widoki urozmaicają odłamki skalne, które oderwały się od ścian. Czasem były zupełnie duże, wielkości TIRa. Do tego proces wietrzenia trwa cały czas, więc nie było gwarancji, że coś nie spadnie nam na głowę. Minusem był brak dobrze oznaczonych dróg do najbardziej charakterystycznych zabytków. Również zabezpieczenie samych obiektów przed wandalizmem i niszczącymi czynnikami przyrody pozostawiało wiele do życzenia. W zasadzie nie było żadnych. Aby wdrapać się do najstarszego kościoła, należało wykazać się talentami himalaistycznymi i zwinnością kozicy górskiej. Jednak warto było, mimo, iż z kościoła tak na prawdę niewiele zostało. Była to wykuta w skale jaskinia. Na jej ścianach znajdowało się coś w rodzaju zaprawy a na tym widniały podobizny Świętych. Niestety wszystkie postaci miały wydłubane oczy lub wręcz zdrapane całe twarze. Całość nosiła ślady wandalizmu w postaci napisów z cyklu „Kazik tu był". Najstarszy taki „wpis", jaki rzucił nam się w oczy pochodził z 1906 r. Tak przynajmniej wydłubano... Oczywiście nie był bym sobą, gdybym nie wlazł do jakiejś jaskini. Udało się. Była całkiem rozległa i miała wiele „pokoi". Niestety z zejściem było gorzej. Jak wszyscy wiemy, Tygryski lubią wbrykiwać na różne rzeczy. Gorzej ze zbryknięciem. Po dłużej chwili wahania udało mi się zeskoczyć na ziemię. Spora część świątyń była niedostępna z powodu zbyt bujnej roślinności lub zawału skalnego. Wielka szkoda, bo widać było po zewnętrznej elewacji wejścia, jak zmieniała i rozwijała się sztuka wykuwania w skale. Część z tych nich miała wejścia tak bogato zdobione jak nasze, polskie, murowane. W dalszej części udało nam się dotrzeć do kościółków, do których prowadziły już schody. Mimo, że miały one konkretne znaczenia dla historii i dla regionu, nie były tak imponujące jak ten pierwszy. Zresztą po ich dawnej świetności pozostało tylko wspomnienie. W międzyczasie mieliśmy zabawne zdarzenie. Po drodze spotkaliśmy osiołka. Leżał sobie i odpoczywał w cieniu. Przyjechali nim robotnicy sadzący drzewa. Chciałem wykorzystać sytuację i zrobić zdjęcia z poczciwym zwierzakiem. Trochę czasu zajęło mi wytłumaczenie Julce, że zwierzak jest niegroźny i można go poczochrać po czuprynie. Kilka fotek i w drogę. Jednak, kiedy odeszliśmy, zwierzę wstało. Zawróciliśmy z Julką, bo co stojący osioł, to nie leżący. Kiedy się do niego zbliżyliśmy podniósł taki alarm, że zaczęliśmy uciekać. Wył niesamowicie. Zauważyli to i robotnicy i reszta wycieczki. Wszyscy pokładali się ze śmiechu. Andrzej śmiał się, że uruchomiliśmy autoalarm w osiołku. Potem zwiedziliśmy jeszcze dwa kościoły. Jednak Andrzej i ja w wycieczce do ostatniego nie wzięliśmy udziału. Było zdecydowanie za gorąco na wspinaczkę po bardzo stromych schodach. Samo wyjście z doliny również okazało się mocno wyczerpujące. Schody z samego dołu, aż po szczyt. Wcale niewykluczone, że dalej było łagodniejsze wyjście w środku wioski. O tym będziemy mogli się przekonać, jeśli kiedyś tam wrócimy. Powrót do hotelu okazał się również bardziej wyczerpujący od zaplanowanego. Wspomniany wcześniej syn właściciela, który nas podwoził zostawił wizytówkę, żebyśmy mogli po niego zadzwonić. Niestety mimo kilku prób, albo nikt nie odbierał, albo robił to ktoś, kto zupełnie nie znał angielskiego. Zatem te kilka uroczych kilometrów pokonaliśmy pieszo. Po drodze zdecydowaliśmy się na obiad w miejscowej knajpce. Podawano tam kebab. Był przepyszny, a co najlepsze kosztował śmieszne pieniądze. Oczywiście z rozmachu zamówiliśmy herbatę. Nie zauważyliśmy, że nie mają tego w tym lokalu. Właściciel zawołał jakiegoś dzieciaka z ulicy. Coś mu tam powiedział i ten po kilku minutach wrócił z czterema herbatami. Super sprawa. Nie ma takiej sytuacji, że czegoś nie ma. Jak nie ma to zaraz będzie. Klient nie musi błądzić po okolicy i szukać. Na koniec podzieliliśmy się wrażeniami z wycieczki z właścicielem hotelu, pożegnaliśmy się i na maszyny. Kierunek Goreme. Tam miały na nas czekać prawdziwie rozległe „aglomeracje" jaskiń wykutych w skałach. Już po drodze widać było. jak obficie występują w tej okolicy podobne atrakcje. Gdy już dojechaliśmy na miejsce postanowiliśmy zatrzymać się na kawkę przed centrum miasta. Tutaj zdarzyła się pierwsza i ostatnia wywrotka. Doświadczyła jej Jola. Parking przed knajpą wysypany był grubą porcja kamieni. Nie dość, że są one śliskie ze swej natury, to jeszcze przed chwilą padało. Zwyczajnie zabrakło nogi, żeby się podeprzeć. Całe szczęście ucierpiała tylko duma. Kawa była pyszna, ale cena nas zabiła. Dziewiętnaście złotych polskich za maluteńką filiżankę. Na prowincji ta sama porcja kosztowała może ze dwa złote. Za to z tarasu rozpościerał się niesamowity widok na okolicę. Ogrom zjawiska powala. Gdzie okiem sięgnąć widać było charakterystyczny stożkowaty kształt skał zaadoptowanych na domostwa. Część z nich była wciąż wykorzystywana. Jedni zwyczajnie w nich mieszkali. Inni zrobili sobie z jaskiń magazyny. Jeszcze inni wykorzystując cegły z piaskowca rozbudowali jaskinie mniej więcej do formy współczesnego gospodarstwa. Nie mogliśmy niestety zostać tam dłużej, gdyż pojawił się autokar pełen turystów. Niestety pogląd o Japonii jako kraju szczególnej kultury nie przekładał się na obraz turystów. Potwierdzało się to niestety podczas całej naszej wycieczki. Gdziekolwiek ich spotkaliśmy oznaczało to, że czas opuszczać miejsce. Nie chodzi o jakieś zaczepki. Zwyczajnie zachowują się jakby nikogo innego nie było w okolicy. Jeśli idą grupą, potrafią staranować. Jeśli pojedynczo nie schodzą z drogi. Depczą po piętach i nie mają zamiaru przeprosić za zajście. Charakterystyczny strój pozostawię bez komentarza. Przy okazji dotarło do nas, że autobusy z wycieczkami nie zatrzymują się tam gdzie jest fajnie, tylko tam gdzie przewodnik wycieczki dogadał się z właścicielem lokalu. W takim przypadku cena dla wycieczki jest odpowiednio wyższa. Po zjechaniu nieco w dół do centrum, zatrzymaliśmy się przy bazarze. Po zakupieniu kilku drobiazgów dla rodziny, udaliśmy się w poszukiwaniu noclegu. Przy okazji należy wspomnieć, że Turcy dysponują jakimś magicznym sposobem rozpoznawania narodowości turystów. Wystarczyło, że minęliśmy pierwszy stragan, a na pozostałych wszyscy witali nas „dzień dobry". Podkreślić należy, że nikt nie biegał za nami przekazując reszcie towarzystwa cenne informacje. Nocleg znaleźliśmy dość szybko. I dobrze, bo pogoda była niepewna. Julce i mi trafił się pokój zaadoptowany ze skalnej jaskini. Poza fakturą ścian nic wyjątkowego. Spało się jak w normalnym. No może poza faktem, że z powodu braku okien panowała tam ciemność absolutna. Cena za pokój ze śniadaniem to czterdzieści lirów. Po krótkim odpoczynku wybraliśmy się na zwiedzanie miasta. Pierwszym ciekawym miejscem, w jakie trafiliśmy, był sklep z porcelaną. Zasadniczo była to pracownia, gdyż na miejscu wszystkie wyroby były ręcznie wytwarzane. Właścicielem był przemiły i bardzo skromny człowiek. Zaprosił nas nawet do miejsca, gdzie stały piece, aby wytłumaczyć nam jak powstają jego wyroby. Opowiadał o historii różnych wzorów, sposobie ich nanoszenia, temperaturze wypalania i ogólnie o pracy i życiu. Części tego, co mówił nie rozumiałem. Albo mój angielski nie obsługuje kwalifikowanych sformułowań, lub jego akcent był zbyt charakterystyczny, abym mógł to rozszyfrować. Koniec był taki, że my kupiliśmy ręcznie robioną filiżankę, która mi się kojarzyła z kawą po turecku, a nasi kompani... czego nasi kompani nie kupili? Zastanawiali się tylko czy FJR jest tak bardzo turystyczna. W dalszej kolejności wpadliśmy na obiad do restauracji, popiliśmy piwka, skosztowaliśmy miejscowych słodyczy, posmakowaliśmy soku ze świeżo wyciśniętej pomarańczy, zakupiliśmy płyty z regionalną muzyką oraz nabyliśmy klimatyczne obrazy. Na koniec poszliśmy spać. My słodko i twardo. Jola z Andrzejem nieco bardziej czujnie. Zdecydowali się na lot balonem nad okolicą. Start o wschodzie słońca. Znaczy koło piątej... Tego dnia pokonaliśmy szaleńcze 100 km. Trasa: Z Ihlara drogą bez oznaczenia do miasta Derinkuyu, gdzie drogą 765 udaliśmy się w kierunku Nevsehir. Stamtąd drogą bez numerku do Goreme. | |
Komentarze 3
Pokaż wszystkie komentarzeSwietna wyprawa moje gratulacje:) to moje marzenie w przyszłym roku tez wybieram narazie to tylko plan szukam chetnych chetnie tez sie do kogos przylacze:)
OdpowiedzTekst bardzo miły i przyjemny ... nie widzę tego problemu co mój przedmówca. Ja przeczytałem tekst w całości i mógłbym jeszcze raz . Bardzo wciągająca historia i zarazem wspaniała wycieczka :) ...
Odpowiedzdziękuję serdecznie za słowa uznania!
OdpowiedzWyprawa super, ale litości.... te dłuuuugie opisy: "Następnie mieliśmy problem z zaparkowaniem" Czy ktoś dał radę przeczytać to w całości?
OdpowiedzA mi się bardzo podoba to opowiadanie:) przyczytałem każde słowo:)czekam na kolejna część:) pozdrowienia dla autora:)
Odpowiedzcóż, może przesadziłem z częścią opisową, ale tekst powstawał zaraz po podróży, która była moją pierwszą motocyklową wyprawą. dlatego mam do niej emocjonalne podejście. jeśli nie chce się czytać, można poprzestać na oglądaniu zdjęć. pozdrawiam!
Odpowiedz