Motocyklem do Turcji - wyprawę czas zacząć
Zdecydowaliśmy się na wzięcie udziału w tej przygodzie za stanowczymi namowami Andrzeja. Tylko dzięki jego determinacji i wsparciu wyprawa się odbyła. Plan był następujący. Gnamy do Turcji możliwie najszybszymi drogami prowadzącymi przez Czechy, Słowację, Węgry, Serbię, Macedonię i Grecję. W Turcji kierujemy się na Kapadocję zwiedzając po drodze, co się da. W drodze powrotnej zatrzymujemy się na dłużej w Istambule, a potem Bułgaria, Rumunia, Węgry, Słowacja i Polska. Mieliśmy się wyrobić w osiemnastu dniach i przejechać około 7500km.
Przygotowania do tej wyprawy trwały ponad miesiąc. W pierwszej kolejności stelaże do kufrów. Skoro rybki to i akwarium, dlatego wyposażyłem się w kufry Givi. Boczne 2 x 35L i centralny 52L. Sensowna pojemność.
Dalej gmole. Tych niestety nie udało mi się nabyć przed wyprawą. Jakiś deficyt. Pancertaśma i drut to podstawa na takiej wyprawie. W razie nawet poważnej awarii te „narzędzia” plus poxilina są w stanie naprawić każdy motocykl. Do tego rurka na konieczność przepompowania paliwa z jednego moto do innego. Izolacja i seryjny zestaw kluczy powinny wystarczyć. Sztormiaki dla mnie i mojej ukochanej żony Julity. Zestaw ten został wsparty patentem Andrzeja polegającym na zakupieniu największych możliwych gumowych rękawic do zmywania. Te zakłada się na zwykłe motocyklowe. 100% wodoodporności.
Rano wyjazd autem z Ostrołęki do Przasnysza, skąd mieliśmy wyruszyć i gdzie garażuje mój motocykl.
Ostatecznie na starcie zameldowały się cztery osoby. Jola na Kawasaki ER-6F jako kierowniczka wycieczki i główny KO. Andrzej na Yamaha FJR 1300 jako kierownik wycieczki. Moja żona Julita, fotograf i moja przytulanka (z żadnej z tych funkcji nie chciała wywiązywać się z zaangażowaniem) i ja, czyli zastępca wszystkich powyższych funkcji na Suzuki Bandit 650 SA. Wcześniej deklarowały się też inne osoby, ale z różnych powodów nie wzięły udziału w wyprawie.
24.04.2008r.
Wyruszyliśmy z Przasnysza koło 9:15. Wcześniej tylko pamiątkowe zdjęcie i w drogę. Motocykl zatankowany pod korek. Stan licznika 2307 km. Kierunek Płock. Na podkreślenie zasługuje okoliczność, że niemal cała droga z Ciechanowa do Płocka ciągnie się wśród bardzo ładnych lasów. Sam asfalt również nie jest najgorszy. Po drodze mieliśmy pierwsze awaryjne hamowanie. Pani w astrze postanowiła skręcić w lewo, z drogi na posesję. Wykonała przy tym ruch właściwy kierowcom tirów i dobiła do prawej krawędzi drogi. Istotnym jest, że miała stłuczony lewy klosz tylnej lampy i nie było widać kierunkowskazu. Kiedy połapaliśmy się co jest grane (ja i Jola), jedynym sensownym wyjściem było hamowanie, chociaż wzrokiem szukałem już dogodnego przejazdu rowem. Najwięcej szczęścia miał Andrzej, który w tym momencie nas wyprzedzał, żeby w mieście objąć prowadzenie. Siłą pędu łyknął również astrę, ale wcale nie było pewności, że szanowna kierowniczka auta w ogóle widziała go w lusterku.
Przed Gostyninem zatrzymaliśmy się na obiad. Po obfitym posiłku z powrotem na maszyny. Trasa prowadziła przez Łódź i Sosnowiec na Cieszyn. Po drodze Andrzej zostawiał nas dość mocno w tyle. Wykombinowałem sobie wtedy, że może to oznaczać łatwą drogę, na której nie można się zgubić i pewną swobodę w jeździe. To zmotywowało mnie do wyprzedzenia Joli i poganiania się z Andrzejem. Jednak jego spojrzenie na pierwszych światłach, kiedy to oznajmiłem radośnie, że Jola została z tyłu, wyjaśniło mi jak bardzo się myliłem. Zrozumiałem, że popełniłem błąd. Prawie niewybaczalny. Po tym incydencie jechałem już grzeczniutko i nikogo nie wyprzedzałem. Kiedy dojechaliśmy do Cieszyna nawigacja tak sprytnie wybrała drogę, że sama się zgubiła. Dopiero policjanci wskazali nam właściwą. W hotelu zameldowaliśmy się koło 22:00. Tego dnia przejechaliśmy koło 524km.
Trasa w miarę prosta: Przasnysz, Płock, Gostynin, Kutno, przed Łęczycą na drogę E75 i tą drogą przez Łódź, Częstochowę, Sosnowiec do Bielska Białej. Wtedy odbiliśmy na S1 w kierunku Cieszyna.
25.04.2008 r.
Po wybornym śniadaniu szybko wbiliśmy się w ciuchy motocyklowe i zaczęliśmy znosić bagaże. Wtedy ugruntowało się we mnie przekonanie, że tak pieczołowicie wybierane spodnie są jednak za luźne. Nie wziąłem ze sobą paska. Szelek też nie miałem. W nagłym przypływie kreatywności postanowiłem taśmę mocującą tankbag do główki ramy wykorzystać jako pasek. Trochę to było niewygodne, ale zdawało się spełniać swoją rolę. Jak się okazało, tylko do momentu zsiadania z motocykla, ponieważ wtedy się rozwiązywało… Po tej gimnastyce nasmarowaliśmy w Kawie i Suzi łańcuchy, umocowaliśmy bagaże i w drogę. Cel Belgrad.
Pierwszą granicą była ta z Czechami. Zwolniliśmy tylko między bramkami. Żadnych celników, żadnej kontroli. Potem szybciutko Słowacja. Na granicy sytuacja analogiczna, jak poprzednio. I tu pierwszy raz ucieszyłem się drogą. Fajne, górskie zakręty. Naprawdę ostre i takie szybkie. Asfalt nie pozwalał martwić się o przyczepność. Również tu miałem pierwszą mrożącą krew w żyłach sytuację. Oczywiście moja własna zasługa. Nasz pas był w remoncie w związku, z czym należało przepuścić jadących z przeciwka. Zatrzymaliśmy się karnie i poczekaliśmy, aż pas się zwolni. Po czym Andrzej z Jolą śmignęli, a ja już się nie zmieściłem i musiałem przepuścić ciężarówkę. Kiedy za nimi popędziłem, nie zauważyłem ograniczenia do 40km/h. Widziałem tylko ładny zakręt. Złożyłem się i gnałem trochę ponad 100km/h. Jednak ku mojemu zdziwieniu zakręt wcale się nie kończył. Wręcz przeciwnie. Wściekle się zacieśniał. Barierka energochłonna coś za szybko zbliżała się w moją stronę. Zrozumiałem, że nie jest to jakiś tam zakręt, tylko zjazd na autostradę… Zatem mocno w heble. Decyzja słuszna, aczkolwiek reakcja motocykla nieco zaskakująca. Poczułem moc momentu prostującego, który wspólnie i w porozumieniu z barierką energochłonną uparł się, aby zakończyć moją podróż. Postanowiłem się nie poddawać i mocno naciskałem prawą rączkę kierownicy (zakręt był w prawo), zmuszając motocykl do pozostawania w złożeniu. Technika okazała się skuteczna. Byłem z siebie zadowolony. Udało mi się. Plecaczek widział to trochę inaczej. Mianowicie, że jestem wariat i na znaki nie patrzę, i że na pewno zrobiłem to umyślnie… W tym miejscu dygresja techniczna. Przed wyjazdem zaciekle docierałem motocykl, abym na wyprawie nie musiał przejmować się obrotami silnika. Wtedy spalanie małego Bandyty trochę mnie martwiło. Ciężko było zejść poniżej 6 litrów na 100km. Widać motocykl potrzebował trochę dłuższego dystansu i trochę ostrzejszego traktowania, żeby się „poukładać”. Spalanie w górach osiągnęło 5,2 litra na 100km, przy trzech kufrach, pasażerce i częstym kręceniu w rejony dwucyfrowe. To mnie ucieszyło do końca dnia. No prawie, ale o tym za chwilę.
Przejście graniczne z Węgrami umknęło mi. Jeszcze przed Budapesztem wpakowaliśmy się na autostradę i gnaliśmy koło 160 – 170km/h, do momentu wjazdu na obwodnicę stolicy Węgier. Korki niesamowite. Do tego pogoda zaczęła wyraźnie się psuć. Ciemne, groźnie wyglądające chmury chciały pomieszać nam szyki. Kiedy udało nam się wydostać z tego piekiełka zatrzymaliśmy się na stacji paliw. Zaczęło kropić. Jak wcześniej zaznaczyłem nie zauważyłem przejścia granicznego z Węgrami, więc nieroztropnie zapytałem Andrzeja: „co to za dziura z taką obwodnicą?” Na co on: „Budapeszt!”.
Wtedy też okazało się, że Bandit nie lubi za bardzo takich prędkości. Spalanie nieco przekroczyło 6 litrów na 100km. I obserwacja ta potwierdzała się każdorazowo, kiedy wpadaliśmy na autostradę. Przy prędkościach ponad 160km/h, spalania poniżej 6litrów nie udało mi się uzyskać. Na podkreślenie zasługuje fakt, że przewodnik wycieczki tak silnie nie lubi autostrad, uznając je za nudną, aczkolwiek konieczną metodę dostania się w ciekawsze rejony świata, że jak już na taką wjedzie, to gna non stop 160km/h lub więcej. Bez względu na deszcz czy wiatr. Od tankowania do tankowania. Czyli postoje, co jakieś 250km. I tylko ze względu na maszyny Joli i moją. Nie dość, że mają mniejsze od FJR baki, to jeszcze przy tych prędkościach wyraźnie wzrasta im zużycie paliwa. W Bandicie jest ono wtedy nawet wyższe, niż w FJR.
Do Serbii jechaliśmy cały czas autostradą. Ciężko o tym napisać coś ciekawego. Mogę jedynie nadmienić, że wyjeżdżając z jakiejś stacji paliw zostałem lekko z tyłu. Żeby dogonić wycieczkę odkręciłem manetkę do oporu. Licznik zatrzymał się na 208km/h i więcej iść nie chciał… Julita pierwszy raz w życiu jechała ponad 200km/h. Szybka odprawa na przejściu granicznym z Serbią i gnamy na Belgrad. Tutaj w oczy rzucił mi się strasznie nudny krajobraz. Droga praktycznie bez zakrętów. Jednojezdniowa, dwa przeciwne pasy ruchu. Chociaż nawierzchnia przyzwoita. Wokół same pola. Żadnej górki. Żadnego lasu. Nawet pojedynczych drzew było niewiele. Wzmógł się również wiatr. Odnosiłem nawet wrażenie, że umyślnie chce mi urwać głowę. Poświęciłem wiele czasu na szukanie takiej pozycji za szybką, żeby jak najmniej kręciło mi globusem. Doszło do tego, że wystawiłem głowę prawie przed szybkę. Wolałem jednostajny silny napór na czoło, niż majtanie kaskiem na wszystkie strony. Położenie się na baku odpadało z powodu mojej ukochanej żony, która cały impet powietrza musiałaby wtedy wziąć na siebie.
W pewnym momencie przed nami pojawił się radiowóz. Zwolniliśmy do jego prędkości i jechaliśmy tak kilkaset metrów. Wtedy policjant z siedzenia pasażera, reklamując niechcący jedną z polskich stacji paliw, wykonał ruch w stylu „z werwą Panie kierowco”. Kierownik wahał się przez chwilę, czy to nie podpucha, ale w końcu ich wyprzedziliśmy. Przez kilkaset metrów zerkaliśmy w lusterka, czy nie postanowili jednak nas dogonić. Ale nie. Wtedy też zaczęło solidnie padać. W związku ze zmęczeniem drużyny, brakiem widoków na poprawę pogody zapadła decyzja o noclegu. Akurat zatrzymaliśmy się przy kompleksie hotelowo-restauracyjnym. Obiekt wybudowany z rozmachem. W założeniu luksusowy, chociaż widać było, że lata świetności są już za nim. Jedyny, jaki mijaliśmy po drodze. Przynajmniej nikt innego nie zauważył. Jak się okazało dnia następnego w sensownej odległości dalej też nie było innego. Po rozmowie z recepcjonistką okazało się, że nie tylko elewacja robi wrażenie luksusowej. Również cena do tego konceptu nawiązywała. 62 euro za dwuosobowy pokój bez śniadania! Ale perspektywa ciepłego łóżka była zbyt kusząca. Jak się okazało wcale nie było tam ciepło. Kaloryfery nie grzały. Cieniutka pościel w satynowych poszewkach. Nie tylko uprana wieczorem bielizna nam nie poschła, ale i my się wyziębiliśmy.
Pokonany dystans to 654km.
Z Cieszyna na Słowację w kierunku miasta Źilina, potem Banska Bystrica, do Zvolen drogą E77, za Dobra Niva odbiliśmy na drogę 527, następnie odbicie na drogę 22 i po krótkim odcinku znów E77, którą dojechaliśmy do Budapesztu. Stamtąd autostradą M5 do granicy z Serbią. Za granicą droga przestaje być autostradą i nazywa się E75.
26.04.2008 r.
Na wyjazd umówiliśmy się o 8.00. Na śniadanie wszamaliśmy kanapeczki, składające się z pozostałości po kolacji, zupkę chińską i herbatę pochodzącą z własnych zasobów. Po tym krzepiącym posiłku na maszyny. Wcześniej tylko rytualne smarowanie łańcuchów (jakoś wieczorem nikomu nie chciało się tego robić) i montaż bagaży. Niestety pogoda nam nie sprzyjała. Co prawda nie padało, ale zachmurzenie było duże, a temperatura niska. W miarę zbliżania się do Macedonii droga robiła się bardziej kręta, a krajobrazy ciekawsze. W ogóle drogi w Serbii to temat na odrębną opowieść. Najciekawszy jest serbski patent na autostrady. Zgodnie z zasadami o zbliżaniu się do takiej informowały znaki. Równocześnie uprzedzały one, że ten odcinek będzie płatny. W miarę normalne. Jednak już sama opłata w bramce wydawała się nieco wysoka. Około 5 euro za kilkanaście kilometrów drogi. Jak się potem okazywało, drogi, która dopiero miała być autostradą. Zapewne za kilka lat… Chociaż trzeba przyznać, że trafiały się również odcinki lepsze. Najfajniejsze było jednak to, że tuż przed granicą macedońską autostrada kończyła się z powodu remontu i trzeba było zjechać na boczną drogę. Jak się okazało o świetnej nawierzchni i rewelacyjnych zakrętach. Na jednej ze stacji paliw zauważyliśmy toaletę, która była już przedsmakiem Turcji. Brak sedesu. Jedynie mało sympatyczna dziura w podłodze…
Po drodze do granicy zdarzyło się kilka drobniejszych „atrakcji”. Pierwsza odbyła się z moim udziałem. Nie zwróciłem uwagi na lepik, jakim łatane są pęknięcia nawierzchni. W deszcz przednie koło ślizgało się na takim patencie. Przy wyprzedzaniu ciężarówki trochę mi zatrzęsło motocyklem. Innym razem przy prędkości około 160km/h na łączeniu serpentyny podbiło tylne koło w Kawasaki… Na wysokość jakichś 30 cm! To akurat była wina zawieszenia, które jest zwyczajnie za twarde. Należy również dodać, że Serbowie to przemili kierowcy. Nawet, jeśli jadą wielkim tirem, a pas jest wąski starają się zjechać, żeby motocykle zmieściły się przy wyprzedzaniu. W oczy rzucała się duża liczba policjantów. Byli jednak pokojowo nastawieni i machali nam przyjaźnie, zamiast próbować zatrzymywać.
Granica z Macedonią to pierwsze miejsce, gdzie musieliśmy dłużej poczekać na odprawę paszportową. Celnicy trzepali prawie wszystkich, ale nam odpuścili. Zaraz za bramkami granicznymi zatrzymaliśmy się, żeby pochować dokumenty i pozapinać ubrania. Wtedy zauważyłem na małym sklepiku nabazgrane sprayem ŁKS Łódź. Macedońskie drogi bardzo różnią się od serbskich. Przede wszystkim są tańsze. Jakieś pięć razy tańsze. Do tego autostrady są zupełnie puste. Może jeden samochód na 20 km. Tak nas urzekła ta pustka, że nie zauważyliśmy patrolu policyjnego na poboczu. Składał się on z dwóch osób. Pierwszy policjant, wyglądający na młodszego, chciał nas zatrzymać. I nawet się w to zaangażował, ponieważ zaczął biec w naszą stronę z lizakiem. Drugi, jakby starszy zatrzymał go i pokazał nam, żebyśmy jechali, jednak tak gestykulując ręką, żebyśmy zrozumieli, że wolniej należy się poruszać.
Zjeżdżając z autostrady zatrzymaliśmy się na tankowanie. Była to dla mnie chwila szczęścia, gdyż w końcu zadziałała moja karta płatnicza. W całej Serbii działać nie chciała. Wtedy też odbył się spektakl pod tytułem „luzowanie łańcucha w Kawasaki”. Tak go jakoś w serwisie wyregulowali, że zamiast naciągać, trzeba było wykonać manewr odwrotny. Przy tej okazji Andrzej wyraźnie mnie poprosił o zapisanie w notesiku, że w serwisach pracują same… łamagi. Co prawda nazwał ich zdecydowanie dosadniej, ale wiadomo o co chodzi. Zainspirował go do tego sposób, w jaki dokręcono tylne koło. Mimo mojej pomocy, użyciu dwóch kluczy nie mogliśmy ruszyć nakrętki. Udało się stosując perswazję nożną, ale chyba nie powinno tak być? Przedtem na osi po stronie łańcucha należało pokonać zawleczkę zabezpieczającą. Jakich my narzędzi nie próbowaliśmy w tym celu wykorzystać! Nic nie pomagało. Seryjne kombinerki nie dawały rady, śrubokręty nie mogły jej podważyć. Tylko dzięki niecodziennej determinacji udało się ją wyciągnąć. Jej powrotne wkładanie to temat drażliwy i niemal przyczyna rozwodu, zatem zostanie elegancko pominięty. Koniec końców udało się. Fajne było to, że dwóch miejscowych widząc naszą szamotaninę zaproponowało pomoc. Jeszcze ciekawsze wydarzenie miało miejsce, gdy stwierdziliśmy, że ta zabawa z łańcuchem wyzwoliła w nas „głoda”. I nie jakiegoś małego, tylko już takiego zupełnie wyrośniętego. Wtedy Jola zauważyła po drugiej stronie budę, która mogła być restauracją. Potwierdził to właściciel stacji, na której tankowaliśmy. Równocześnie z pojawieniem się tej informacji zjawił się radiowóz. Dość egzotyczny. Stary i rozsypujący się Chrysler Stratus. Pechowo dla nas zaparkował w celu prowadzenia kontroli drogowej w bezpośrednim sąsiedztwie stacji. Problem polegał na tym, że aby dostać się do knajpy, trzeba było przejechać na drugą stronę jezdni, przecinając podwójną ciągłą. No, ale co mogliśmy zrobić. Wykombinowaliśmy, że najwyżej będziemy się targować o wysokość mandatu. W tym momencie szok. Policjant widząc, na co się zanosi, wyszedł na środek drogi i zatrzymał ruch. Kiedy grzecznie dziękując przejechaliśmy z FJR spadł pas nerkowy, który na czas czynności serwisowych Andrzej zdjął. Policjant podbiegł, podniósł go z ziemi i z uśmiechem podał Andrzejowi. Jakoś sobie tego nie wyobrażam w wykonaniu naszych własnych misiaczków. Już na miejscu zjedliśmy rewelacyjne jedzonko składające się z mielonego, baraniego mięsa uformowanego w serdelki. Do tego super sałatka z pomidorów, ogórków, cebulki i owczego sera. Na zagrychę koszyk bułek. Herbatę pan zrobił z dostarczonych przez nas torebek Sagi. Za cztery porcje zapłaciliśmy 10 euro. Nigdzie później tak tanio już nie było.
Dalsza część drogi upłynęła nam wśród kropel deszczu. Granicę z Grecją pokonaliśmy bardzo gładko i dalej udaliśmy się w stronę Salonik. Mimo, że od Serbii kierowcy nie używają świateł mijania podczas jazdy, to dopiero w Grecji wydało mi się to strasznym absurdem. Jechaliśmy w deszcz i już po zmroku. Mimo tego, najwyżej, co trzeci kierowca włączał światła. Według mnie bardzo niebezpieczna maniera. Po krótkich poszukiwaniach znaleźliśmy przyjemny hotelik, gdzie syn właścicielki, jako tako używał angielskiego. Tym sposobem zakwaterowaliśmy się przed 22.00. Na dobranoc po piwku i lulusiu.
Przejechaliśmy około 738km.
Trasa: serbską E75, która czasem była autostradą dojechaliśmy do granicy macedońskiej. Droga nazywa się tak samo lub M-1. Prawie cały czas autostrada. Również w Grecji droga nazywa się E75. Nią dotarliśmy do Salonik.
27.04.2008 r.
Wyjechaliśmy o 7.00. Tak wczesna pora spowodowała, że nie zjedliśmy z Julką śniadania. Zresztą cena noclegu nie obejmowała posiłku. Od rana padało. Przejazd przez Saloniki nie wskazywał, że to duże miasto. Wręcz przeciwnie. Wyglądało biednie. Wrażenie to potęgował bardzo śliski podczas deszczu asfalt. Na łączeniach serpentyn, czy to metalowych, czy smołowych czułem delikatne ślizgi przedniego koła. Nawet teoretycznie równy asfalt potrafił zaskoczyć. Przy hamowaniu przed światłami motocykl wpadł w wężykowanie. Nie groźne na szczęście, ale wyraźnie, bo Julka w reakcji na sytuację ścisnęła mnie nogami. Innym razem wykręciło mi kierownicę, gdy zbyt mocno wcisnąłem hamulec skręcając na skrzyżowaniu. Sytuacja była tak beznadziejna, że nawet już stojąc na światłach czułem uślizgi buta opartego o drogę. W tej radosnej atmosferze okazało się, że świeżo zakupiony kask Julity przecieka. Nie dość, że głośny, to jeszcze dziurawy. Było to duże zaskoczenie, gdyż kaski tej firmy firmuje Valentino Rossi.
Kiedy wyjechaliśmy z miasta trafiliśmy na nie mniej śliską autostradę. Mimo deszczu i wspomnianej śliskości cięliśmy 150 - 160 km/h. Po drodze zatrzymaliśmy się w celu ubrania sztormiaczków. Julka nosi rozmiar XS, który i tak jest dla niej odrobinę za duży. Sztormiaki dostała w rozmiarze XL. Efekt był taki, że wyglądała zabawnie. Trochę jak ludzik pewnej firmy oponiarskiej. Plus był taki, że mimo mokrych ciuchów, łatwo się w niego wbijała. Ja niestety miałem gorzej. Sztormiaki też miałem XL i cieszyłem się w domku, że się w niego mieszczę. Niestety mierzyłem go ubrany jedynie w krótkie spodenki. Wtedy jakoś nie widziałem problemu. W tym deszczu okazało się, że taki jednak występuje. Kurtka i spodnie w rozmiarze XXL. Mokre. Razem z buciorami i ochraniaczami spowodowały, że nie było łatwo się w niego wbić. Pomagała mi moja ukochana żona, ale i tak nie mogłem się zapiąć. Kiedy skończyliśmy, mimo pewnej „sztywności” wydawało się, że jest ok. Do momentu wsiadania na moto. Usłyszałem wtedy tylko pewien charakterystyczny dźwięk i już wiedziałem, że na najbliższym postoju taśma klejąca pójdzie w ruch. Kolejnym problemem okazały się rękawice. Te wodoodporne oczywiście. Na czas ubierania kondomów zdjąłem je. Kiedy chciałem założyć okazało się, że na mokrych łapach, bawełniana podszewka zaczęła się podwijać. Tak skutecznie, że nie byłem w stanie ich założyć. W złości sięgnąłem po letnie. Te oczywiście dość szybko przemokły. Po jakichś 100km. Okazało się, że na okoliczność zawijania się rękawiczkowej podszewki wyśmienicie przygotowana była Jola. Najpierw założyła cieniutkie, foliowe rękawiczki zdobyte na stacji benzynowej. Dopiero na nie założyła z łatwością rękawice motocyklowe. W tym miejscu kierownik został poinformowany o moich obawach dotyczących śliskości nawierzchni w aktualnych warunkach atmosferycznych. Niestety nie wykazał zrozumienia, twierdząc, że dramatyzuję.
Przy tej okazji należy dodać, że stacje benzynowe w Grecji położone są w znacznych odległościach od siebie. Nawet grubo ponad 50km. Na jednej z nich tankowaliśmy w ostatniej chwili. Pan, który przyszedł nas obsłużyć, wyglądał na bardzo pogniewanego. Niestety nie można było u niego ogrzać się przy herbacie. Dlatego następna stacja z dużym napisem „Restaurant” wywołała w nas poczucie ogromnego szczęścia. W pierwszej kolejności zamówiliśmy jedzonko z ciepłą herbatą i kawą. Posiłki nie były już tak tanie, jak w Macedonii, ale za to bardzo obfite. W sam raz na śniadanio-obiad. Po jedzeniu zająłem się moją przeciwdeszczówką. Dużo pancertaśmy musiałem zużyć, żeby doprowadzić ją do stanu używalności. Po szybkim rozpoznaniu doszedłem do wniosku, że w zasadzie pod naporem wody wymiękły tylko moje buty, ale były tanie, więc im daruję. Rękawice i ciuchy poradziły sobie z deszczem. W dalszej drodze napotkaliśmy silny wiatr. Razem z opadami dawało to ciekawy rezultat. Przy prędkości ok. 160km/h i jeździe prosto należało pochylić motocykl jak w zakręcie, aby utrzymać obrany tor jazdy. Działo się tak dobre kilkanaście kilometrów.
Podczas dalszej części drogi spowodowałem przymusowe przystanki naszej grupy. Za pierwszym razem wymusił to wiatr. Prawie zwiało mi pokrowiec z tankbaga. Drugi raz był poważniejszy. Przy zmianie pasa motocykl wpadł w bardzo silne wężykowanie. Stało się to przy prędkości około 130km/h i trwało jakieś 50m. W zasadzie nic nie zrobiłem i motocykl sam się wyprostował. Jednak wywarło to na mnie tak silne wrażenie, że potrzebowałem się zatrzymać. Byłem przerażony. W zasadzie do tej pory nie wiem, co zawiniło. Czy był to przejaw skłonności motocykla do shimmy, czy uślizg tylnego koła na wyjątkowo nieprzyczepnym asfalcie, czy może reakcja na koleinę? Od tej pory wszędzie widziałem śliskie łaty w drodze, a deszcz mnie paraliżował. W tej atmosferze dojechaliśmy do granicy greckiej. Odprawa poszła sprawnie i pokierowaliśmy się w stronę Turcji.
Wrażenie, jakie towarzyszy zbliżaniu się do przejścia granicznego jest bardzo specyficzne. Mieszanka strachu z podziwem. Podziw budził ogrom flagi, jaka powiewała nad budynkami. Jej długość ciężko określić, ponieważ łopotała na wietrze. Na pewno coś w okolicach 50m. Szerokość to jakieś 35m. Olbrzymia. Strach natomiast budziło wszystko pozostałe. Aby dostać się do przejścia trzeba mostem pokonać rzekę. Na tym przeprawie, po każdej stronie stały trzy budki dla żołnierzy. Razem sześć. W każdej po dwóch uzbrojonych w broń długą wojskowych. Na drugim brzegu nad przejściem granicznym górowała wieżyczka. Określiłbym ją jako strzelniczą. Przynajmniej takie wrażenie na mnie robiła. Była ona otoczona ogrodzeniem z drutu kolczastego, strzelającym w niebo na ponad pięć metrów. Na tym ogrodzeniu znajdowały się tabliczki informujące, że można zostać zastrzelonym, jeśli zbyt długo będziemy się gapić w nieodpowiednią stronę. Sami celnicy ubrani byli po cywilnemu, w eleganckie garnitury. Podchodzili do petentów z chłodnym dystansem i szybko odczuwało się, że nie można z nimi dyskutować. Zostawiliśmy tam po 10 euro za wizę. Kilka pieczątek, że wykupiliśmy wizę, że wjeżdżamy motocyklem, że mamy zielone karty i do widzenia. Było trochę latania, ale bez problemów. Chciałem strzelić fotę tej fladze, ale wziąłem sobie do serca ostrzeżenia z ogrodzenia i zaniechałem pomysłu.
Mając w pamięci nieszczególną sytuację na drodze w Grecji, a także przytłaczające wrażenie tureckiego przejścia granicznego nie byłem w najlepszym humorze. Do tego po tureckiej stronie wciąż bezczelnie padało. Droga była niesamowicie nudna. Prosta i z marnymi krajobrazami. W tym nastroju dotarliśmy do miejsca przeprawy promowej do Cannacale. Nie można było płacić dolarami, więc szybka wymiana na ichnią walutę. Kurs wymiany w miarę przyzwoity. Opłata promowa również. Po dziesięć lirów od motocykla (niecałe 18zł). Osoby gratis. Tym sposobem dostaliśmy się do Azji. Na promie dokonaliśmy spostrzeżenia dotyczącego naszych motocykli. Mianowicie, że są niesamowicie brudne. Ale nie tak po polsku. Jakoś inaczej. Od szyby po zadupek, poprzez najskrytsze szczeliny kufrów maszyny pokryte były szarym nalotem. Wydedukowaliśmy, że ten syf pochodzi z tureckich dróg. Te spostrzeżenie potwierdzało się przez cały pobyt w tym kraju.
Od razu po przeprawie zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem. Zauważyłem szyld i udałem się za jego wskazaniami. Na miejscu spotkałem miłego, starszego pana, który w miarę płynną angielszczyzną poinformował, że cena noclegu ze śniadaniem wynosi czterdzieści cztery dolary za dwuosobowy pokój. Pasowało, więc zawróciłem po resztę bandy. Na miejscu okazało się, że pokoje, które nam proponują są bardzo duże i w zasadzie wszyscy zmieścilibyśmy się do jednego. Od razu wszystkie bagaże wrzuciliśmy do tego jednego pokoju i udaliśmy się do recepcji targować się o cenę. W końcu jeden pokój to nie dwa. Miły, starszy pan ucieszył się, że pokoje nam się podobają i owszem, cena będzie niższa - osiemdziesiąt dolarów. Nie chciało nam się już ruszać bagaży, więc tak zostało. Na miejscu nasze panie chwyciły suszarki do włosów i zaczęły suszyć… rękawice i inne dobrodziejstwa gdyż przez ten deszcz strasznie namokły. Na kolację zostałem z Julitą w pokoju i własnym prowiantem walczyliśmy z głodem. Jola z Andrzejem udali się na posiłek do hotelowej restauracji. Wrócili źli i niezbyt najedzeni. Za skromną kolację kucharz skasował ich prawie na sześćdziesiąt dolarów.
Pokonany tego dnia dystans to 580 km.
Trasa: Z Salonik do przejścia granicznego prowadziła autostrada E90. W Turcji droga nosiła oznaczenie E84, następnie odbiliśmy na E87docierając do miejsca przeprawy promowej w Kilitbahir. Prom dopłynął do Canacale.
Komentarze 2
Pokaż wszystkie komentarzeOK dzięki za odpowiedz:) czekam na kolejne części :) bardzo ciekawe:) pozdrawiam
Odpowiedza Gdzie reszta opowiadania?
OdpowiedzArtykuł jest długi i został podzielony na trzy części. Kolejne odcinki ukażą się już niebawem.
Odpowiedzartykuł jest długi. podzieliliśmy go na kilka części :)
Odpowiedz