Mistrzostwa Świata w Motocrossie - po co tu się ścigać?
W królewskiej klasie, z założenia najbardziej elitarnej na świecie (z jakiegoś powodu ma Grand Prix w nazwie) wystartowała 20. zawodników. To zakrawa na kpiną w porównaniu do chociażby amerykańskiej serii AMA, gdzie w każdy weekend trzeba walczyć o miejsce na maszynie startowej. Dlaczego tak się dzieje?
W miniony weekend w czeskim Loket miała miejsce jedna z ostatnich rund tegorocznej serii Mistrzostw Świata w Motocrossie. W kwestii wyników obeszło się bez większych niespodzianek - Jeffrey Herlings zdobył tytuł Mistrza w MX2, zaś Tony Cairoli nadal prowadzi w klasie MX1. Tegoroczna miałka rywalizacja przyzwyczaiła nas do takiego stanu rzeczy. Zaskakiwać może za to dramatycznie mała liczba zawodników na bramkach i kibiców na trybunach. W królewskiej klasie, z założenia najbardziej elitarnej na świecie (z jakiegoś powodu ma Grand Prix w nazwie) wystartowała zaledwie 20. zawodników. To zakrawa na kpiną w porównaniu do chociażby amerykańskiej serii AMA, gdzie w każdy weekend trzeba walczyć o miejsce na linii startowej. Dlaczego tak się dzieje?
Początki tego stanu rzeczy sięgają 2003 roku, kiedy to pieczę nad Mistrzostwami Świata przejęła prywatna organizacja promotorska Youthstream, silnie związana z FIMem. Struktura organizacji jest skomplikowana - składa się z wielu akcjonariuszy o nie zawsze znanej roli. Z racji tego, że promotor nie ma w założeniu prawa do podejmowania decyzji dotyczących regulacji sportowych, wszystkie decyzje podejmowane są przez powołaną na tą potrzebę radę zwaną Komisją Supermoto i Motocrossowego Grand Prix. W jej skład wchodzi obecnie Giuseppe Luongo reprezentujący Youthstream, Wolfgang Srb, wysłannik FIMu i Takano Tsubouchi, reprezentujący stowarzyszenie producentów motocykli.
Jak się okazuje, dwóch pierwszych panów ma wspólną wizję sportu jaką jest wyniesienie motocrossu do szerokiej publiczności na wzór F1 i od 2003 roku nie zdarzyła się sytuacja by panowie Srb i Luongo głosowali przeciwko sobie, zawsze stawiając Tsubouchiego na straconej pozycji. Pomysł na zrobienie z motocrossu F1 to zabieg wymagający astronomicznych inwestycji w promocję. To właśnie dlatego w 2005 roku odstąpiono od nagród pieniężnych za zdobyte punkty w Mistrzostwach i wprowadzono wpisowe w wysokości 1000 euro za rundę (lub 10 000 euro za sezon). Tłumaczono to faktem, że każdy z zawodników ma kontrakt i sponsorów, więc “ stać ich”. Zawodnicy fabryczni raczej nie muszą martwić się o zarobki, ale popatrzmy na to z innej perspektywy. W 1998 roku, gdy nagrody pieniężne funkcjonowały od 25. miejsca w górę, taki 20. zawodnik stawki Mistrzostw zarabiał z samych nagród pieniężnych pod koniec sezonu minimum 13 000 euro. Pieniądze rzędu 20. tysięcy euro dla prywatnego zawodnika to środki wystarczające na pokrycie sezonu startów, a przynajmniej wydatnie w tym pomagające). Nawet jeśli zostalibyśmy przy założeniu, że Youthstream nadal kasuje horrendalnie wysokie wpisowe, to pieniądze te można być przeznaczyć na jego pokrycie.
To tylko wierzchołek góry lodowej. Kolejnym faszystowskim pomysłem było pozbawienie możliwości kwalifikowania się do wyścigów. Youthstream zastrzegł sobie, że w wyścigu znajdzie się miejsce dla 24. zawodników z 12. wcześniej wybranych zespołów i 6. zawodników dopuszczonych (co bardzo ważne) przez organizatorów. Zrezygnowano z sobotnich kwalifikacji dostępnych dla wszystkich, tym samym zabijając możliwość wyłonienia 40. najlepszych zawodników. Teraz wyłania się dobrych zawodników, którzy mieli fundusz, żeby kupić sobie miejsce w zespole aprobowanym przez Youthstream. W czasach sprzed reżimu teoretycznie kwalifikacje mogło zdominować 40. lokalnych gości na CZetkach i jeśli “mistrzowie” by sobie z nimi nie poradzili to tylko i wyłącznie źle świadczyło to o nich. Teraz to Youthstream reguluje, kto będzie się ścigał, a kto nie - oczywiście, argument prędkości czy talentu jest ostatni. Doprowadziło to do sytuacji, że podczas rosyjskiego GP w klasie MX1 startowało 19 zawodników o tak zróżnicowanym poziomie, że niektórzy byli wolniejsi o 45. sekund od liderów na okrążeniu! Z racji tego, że od 20. miejsca zdobywa się punkty, jeden z lokalnych szoferów z dużym portfelem zjechał po jednym okrążeniu zdobywając punkt w Motocrossowych Mistrzostwach Świata. Kiedyś o zdobycie punktu walczyło się latami.
W jaki sposób ma to się przekładać się na atrakcyjność serii? Jak kibice mają interesować się takim ściganiem? Kto ma uwierzyć w to, że to najważniejsza i najbardziej prestiżowa motocrossowa rywalizacja na świecie?
Oglądając wyścigi można odnieść wrażenie, że sami zawodnicy już w to nie wierzą. Większość z nich zna swoje miejsce w stawce i specjalnie nie walczy o więcej. Nie chodzi o umiejętności startujących, bo oglądanie każdego z nich to czysta przyjemność, a jak “chcą to potrafią”, czego dowiódł np. Clement Desalle czy Kevin Strijbos podczas tegorocznej eskapady do Stanów, gdzie obydwaj kończyli wyścigi w pierwszej dziesiątce. Jednak w Europie rzadko jest to walka do samego końca, częściej tylko “odbębnianie roboty”
Motocrossowe Mistrzostwa Świata, jak wszystko dzisiaj, są biznesem. Niestety, biznesem zasilającym głównie kieszenie Youthstreamu, a same wyścigi stają się elitarne głównie przez koszty z nimi związane, a nie poziom. Smutne jest to, że nie ma już miejsca dla zawodników jeszcze niedawno znanych z czołówki, chociażby dla Ramona, Marca de Reuvera, braci Pourcel, Nicola Aubina, Davide Guarneri - wszyscy wrócili do ścigania się na narodowym poziomie. Młodzi zawodnicy otwarcie mówią o chęci ścigania się w Stanach, bo nie widzą powodów by zostawać w Grand Prix.
Gdy popatrzymy na pełne bramki w klasie EMX125, czy EMX2 i ilość młodego talentu, która się tam znajduje (chociażby nasz Łukasz Lonka), a potem zdamy sobie sprawę, że dla tych zawodników nie ma miejsca w Mistrzostwach Świata, to coś wydaje się być nie tak. Na chwilę obecną w paddocku panuje zmowa milczenia, bo ktokolwiek podniesie głowę i powie, że nie podoba mu się obecna sytuacja, może zapomnieć o ściganiu. Dosłownie, zapomnieć o ściganiu - kiedy w 2004 roku podczas GP RPA Stefan Everts i Micheal Pichon protestowali przeciwko zniesieniu nagród pieniężnych, zostali obciążeniu karami po 10 000 franków szwajcarskich. Nie płacisz - nie jedziesz.
Bogom dzięki, problem zaczyna być dostrzegany i krytyczne stanowisko menadżerów teamów jest coraz silniejsze. Czy to pozwoli ochronić Mistrzostwa Świata przed panami Srb i Luongo? Czas pokaże.
Na sam koniec polecam z zapoznaniem się zawartości blogu organizcji MXGP Action Group, która próbuje w sposób demokratyczny uratować mistrzostwa przed upadkiem.
Polecamy pełną fotorelację z czeskiej rundy Motocrossowego Grand Prix (58 zdjęć):
Motocrossowe Mistrzostwa Świata w Loket - fotogaleria - FOTORELACJA
Komentarze 2
Pokaż wszystkie komentarzeJak zwykle pieniądze wszystko potrafią spier***ć
OdpowiedzDobry tekst. Niestety prawdziwy, MX GP umiera od jakiegos czasu i bez szybkiej reanimacji ta seria zupelnie straci na znaczeniu...
Odpowiedz