Grand National Cross Country od ¶rodka
Niesamowite dla mnie było, że ludzie nie stoją wzdłuż trasy, a dosłownie na trasie. Zdarzały się osoby, a było ich niemało, które stały w błocie pomiędzy możliwymi liniami przejazdu i wskazywały zawodnikom najpewniejsze punkty. Tutaj nikt z widza nie robi głupka i wie, że słysząc motocykl każdy się odsunie.
Pod koniec czerwca miałam okazję odwiedzić jedną z rund Grand National Cross Country odbywającą się w amerykańskiej miejscowości Snowshoe w Zachodniej Wirginii. GNCC to amerykańska seria wyścigów offrodowych zapoczątkowana w 1975 roku. Ciężko ją porównać do czegokolwiek w Europie, u nas nie ma tak dużej serii cross country. Z racji wielkości i braku większej konkurencji (może poza seriami XCC w Niemczech czy Wielkiej Brytanii) spokojnie można by ją uznać za nieoficjalne Mistrzostwa Świata. Gdyby nie fakt, że odbywa się tylko w Stanach oczywiście.
Trasa wyścigów w większości wiedzie przez lasy, czasem z elementami toru motocrossowego. Jej długość waha się od 8 do 12 mil (ok. 13 km do 19 km), a profesjonalni zawodnicy jadą przez 3 godziny. Rozwijane przez nich prędkości są szaleńcze, szczególnie w odniesieniu do terenów po jakich się poruszają. Każda runda to dwudniowa impreza, podczas której jeden dzień poświęcony jest quadom, a drugi motocyklom. W sumie na linii startowej stawia się ok. 1500 zawodników różnej narodowości. Amatorzy oraz profesjonaliści, młodziki i seniorzy – wszyscy chcą wziąć udział w prestiżowych zawodach GNCC.
The toughest, most spectacular and most unique race on the whole GNCC tour!
Taki opis można znaleźć na oficjalnej stronie kurortu Snowshoe Mountain. Co ciekawe nie jest to tylko marketingowa paplanina. Wyścig w Snowshoe uznawany jest za najcięższy w całej serii GNCC i cieszy się światową sławą. Snowshoe to górski kurort znany przede wszystkim ze swoich walorów narciarskich. Raz do roku zmienia się w mekkę sportów offroadowych. Na trasie wyścigu znajduje się dużo technicznych podjazdów i zjazdów, przez co rozwijane przez zawodników średnie prędkości są niższe niż podczas innych rund, bo zwyczajnie nie ma tylu miejsc na odkręcenie manetki. W kalendarzu zawodów jest to jedna z najbardziej wymagających rund. Wyjątkowy jest także start wyścigu. Rozpoczyna się on na asfalcie, na głównej ulicy miasteczka. Zawodnicy ustawieni są w rzędach, które wypuszczane są z linii startowej w kilkusekundowych odstępach. Taki start nie zdarza się nigdzie indziej. W normalnych warunkach w GNCC preferuje się start ze zgaszonymi silnikami w jednej linii, dokładnie tak jak w Polsce.
W tym roku wyścig w Snowshoe był 9. w całej serii, a zarazem ostatnim przed wakacyjną, dwumiesięczną przerwą. Wszystkich rund jest w sumie 13., a rozrzucone są po obszarze całych Stanów Zjednoczonych.
Jak to działa?
Podczas serii GNCC pierwszy dzień w całości poświęcony jest quadom, drugi motocyklom. Niedzielne zawody (bo każda runda odbywa się w weekend) składają się z trzech wyścigów. O godzinie 8:00 ruszają juniorzy, a ich wyścig trwa 1,5 godziny, tak samo jak wyścig amatorów, którzy startują o 10:00. Godzina 13:00 to moment, na który wszyscy czekają. Wtedy swój wyścig rozpoczynają profesjonaliści z klas XC1 i XC2. XC2 przeznaczone jest dla motocykli do 250ccm (co ciekawe, bez podziału na cztero- i dwusuwy), a XC1 jest klasą open, najbardziej prestiżową. Wpisowe dla zawodników waha się od 25$ dla juniorów do 100$ dla profesjonalistów, przy czym istnieje szereg zniżek za członkostwo w AMA (American Motorcyclist Association) lub wykupienie wpisowego na cały sezon. Najlepsi mogą liczyć na nagrody pieniężne za zdobyte za miejsce, ale także za najszybszy przejazd jednego okrążenia, najlepszego amatora czy nagrody za holeshoty. Do tego dochodzą oczywiście bonusy od teamów.
Podczas serii GNCC zdecydowany prym wiodą zawodnicy fabrycznego KTMa, co zresztą jest precedensem w offroadowych sportach motorowych. KTM ma parcie na wszelkie zwycięstwa w GNCC od bardzo dawna, nie bez powodu ściągał do tej serii Juhę Salminena czy Davida Knighta. W obecnym sezonie GNCC zdecydowanie króluje Kailub Russell – 23-letni gość z Karoliny Północnej. Jest ubiegłorocznym mistrzem klasy XC1, a jego największym rywalem jest kolega z zespołu, Charlie Mullins – stary wyjadacz i wielokrotny mistrz tej serii. Nie tylko KTM posiada swój zespół fabryczny w GNCC. Inni zawodnicy z czołówki należą do zespołów fabrycznych Yamahy (np. Jordan Ashburn lub Paul Whibley), Husqvarny czy Suzuki. Jakby nie patrząc w zawodach o zasięgu krajowym wystawiają się zespoły z pełnym wsparciem fabryki - o czymś to musi świadczyć.
Same motocykle z GNCC są typowe dla tej serii. Mimo często przeprawowego charakteru tras (dużo bardziej przeprawowego, niż w konkurencyjnej amerykańskiej serii związanej z zachodnim wybrzeżem WORCS), zawodnicy używają przerobionych crossówek - w dużej klasie najczęściej 450. Do pokonywania przeszkód podchodzi się siłowo, co zresztą wprawne oko wypatrzy na filmie poniżej:
Wrażenia czysto subiektywne
Dojeżdżając do głównej alei w Snowshoe od pierwszego momentu widok zapierał dech w piersi. I nie mówię tu o setkach motocykli, a o miejscu, w którym odbywają się zawody – po prostu bajka (wyobraźcie sobie zrobienie zawodów offroadowych na stokach narciarskich np. w Zakopanem). W połączeniu z doskonałą pogodą lepszego miejsca na wyścig offroadowy nie mogę sobie wyobrazić. Wszystkie parkingi w Snowshoe zapełnione były ciężarówkami profesjonalnych zawodników jak i setkami prywatnych samochodów z wszelkiego rodzaju przyczepami i mocowaniami na motocykle. Liczy się rozmiar – amerykańce zdecydowanie lubią wszystko co duże. W centrum miejscowości znajdowała się scena, na której odbywały się rozmowy z gośćmi i ceremonie wręczenia statuetek dla zwycięzców. Do tego mnóstwo stoisk z wszelkimi gadżetami, zdjęciami, częściami, czy wielka ciężarówka pamiątek z całej serii GNCC. Swoją drogą to mają one takie wzięcie, że po wyścigu już nie uświadczy się normalnych rozmiarów. Trudno się zresztą dziwić, bo pomimo 25$ za wstęp przybyłych fanów offroadu można liczyć w tysiącach.
Sam wyścig to niezapomniane wrażenia. Już start przyprawił mnie o ciarki! Tłumy widzów, muzyka budująca klimat razem z głosem spikera i huk setek silników... Zaraz za linią startu znajdował się pierwszy zakręt, po którym asfalt się urywa i zawodnicy rozpoczynają walkę na całkiem innej nawierzchni. Po obejrzeniu tego widowiska (warto!) zostałam pokierowana na tzw. Howard's Hole – podobno najcięższy odcinek całej trasy. To fragment przebiegający przez las, wśród niemalże rzeki błota. Wyobraźcie sobie do tego, że dzień wcześniej trasę w tym miejscu rozjeździli quadowcy, a potem przez całą noc padał deszcz. Niesamowite dla mnie było, że ludzie nie stoją wzdłuż trasy, a dosłownie na trasie. Zdarzały się osoby, a było ich niemało, które stały w błocie pomiędzy możliwymi liniami przejazdu i wskazywały zawodnikom najpewniejsze punkty. Tutaj nikt z widza nie robi głupka i wie, że słysząc motocykl każdy się odsunie - dlatego nie ma potrzeby zużywania kilometrów taśmy.
Do tego moda wyścigowa zdecydowanie przypadła mi do gustu: przodują szorty i gumiaki/ciężkie trepy. Bo co za różnica jeśli i tak nie widać ich spod warstwy błota? Trendem była także smuga błota z przodu, od twarzy do stóp - świadczyła o wytrwałości i kibicowaniu przy samej trasie. Innym odcinkiem wyścigu, któremu się przyjrzałam dłużej był tzw. hill climbing. Co prawda nie jest to odpowiednik dyscypliny, do której wydłuża się tylne zawieszenia sprzętów, ale też był widowiskowy.
GNCC jest świetne!
Podczas całego dnia odczuwalna była dobra atmosfera panująca na zawodach. Już w momencie gdy zgłosiłam się do organizatorów wszyscy byli uprzejmi i zajęli się mną jak tylko mogli. Przez cały dzień, pomimo wytężonej pracy, zawsze byli uśmiechnięci i pomocni. Zresztą tak samo jak cała obsługa eventu. No i ludzie! Na wyścigu miałam ze sobą polską flagę przyczepioną do plecaka i ciągle byłam zagadywana. “Skąd jestem? Co tu robię? Jak mi się podoba?”. Pomimo 3. godzin wyścigu, który oglądałam sama, to w sumie sama prawie w ogóle nie byłam. A spotkać można było naprawdę ciekawe osoby. Mechanik Ryana Spiesa i Christophera Pourcela? Nazywa się Scott Adkins, bardzo miły gościu! Robiąc zdjęcie przy ciężarówce KTM zostałam zagadana przez mechaników zespołu. “Skąd jesteś? Z Polski? Mamy w zespole chłopaka z Polski, nazywa się Taddy Blazusiak!”. Kolejna miła pogawędka (btw. mam nadzieję, że przekazali Tadkowi pozdrowienia!). Przy podium usłyszałam nagle rodzimie brzmiące nazwisko. Witkowski, znajomo, hm? Mike był najlepszym amatorem, nigdy nie był w Polsce, ale “gdyby tylko miał kasę to by przyjechał”, w końcu jego rodzice i dziadkowie są Polakami.
Na sam koniec dnia, spacerując po wyludnionym Snowshoe, zauważyłam ostatnią ciężarówkę na polu boju. A na niej nazwisko: Kailub Russell (zwycięzca wyścigu i zeszłoroczny mistrz XC1). Wspólne zdjęcie? Takiej okazji nie można przegapić! Pukanie do drzwi. Ktoś z zespołu wciela się w rolę fotografa. Wszystko na pełnym luzie. W momencie kiedy większość zawodników dotarła do mety, a statuetki zostały przyznane, nie minęła godzina, a miasteczko opustoszało. Zniknęły ciężarówki, przyczepy, motocykle, zrobiło się cicho i pusto. Dowodem na to, że Snowshoe było gospodarzem jednego z wyścigów GNCC były ślady z błota wszędzie wkoło i jedna, samotna ciężarówka KTM.
Mam nadzieję, że to nie był mój ostatni wyścig GNCC.
|
Komentarze 1
Poka¿ wszystkie komentarze¦wietna relacja! Gratulacje i podziêkowania dla autorki.
Odpowiedz