Elefantentreffen 2009 - mój pierwszy raz
Całe tłumy niepowtarzalnych osobników. Setki ognisk, które tworzą gryzącą oczy chmurę dymu, przy każdym biesiada.
Na przełomie stycznia i lutego 2009 roku odbył się coroczny zlot Elefantentreffen w Niemczech, niedaleko Passau. Wieść ogólnie znana, wypatrzona przeze mnie już kilka miesięcy wcześniej. Jednak pomysł o uczestnictwie w tej imprezie zakłócał moje myśli już od wielu lat wstecz. Zawsze było nie po drodze, nigdy nie było kasy, czasem przegapiony był termin, zawsze coś. Tym razem powiedziałem sobie dość, jadę! A że okoliczności były bardziej korzystne, niż dotychczas (praca we Wrocławiu, to i odległość nie taka wielka), sprawa stała się przesądzona.
Zacząłem szukać ludzi, którzy wiedzą coś więcej, którzy tam już byli, którzy może chcą pojechać razem w kupie. Fora, szczególnie NTV, nie dały większych rezultatów. Jedynie goście z grupy południe z Krakowa powiedzieli, że jadą. O tym co z tego wyszło będzie dalej.
Na 2 tygodnie przed wyjazdem zacząłem pospieszne przygotowania. Najpierw sprzęt: jak jechać żeby nie paść trupem z soplem lodu pod nosem? Decyzja o zakupie motokocyka, motomufek i podgrzewanych manetek. Uznałem, że ten zestaw uratuje mi życie. Jak się później okazało, nie żałowałem ani jednej wydanej na to złotówki. Co do samego ubioru kombinacja nie była szczególnie wyrafinowana. Po prostu „na cebulę", poczynając od spodu: ciepła bielizna, dwie bluzy, kurtka z podpinką, kołnierzyk-śliniaczek na szyję, kominiarka z „podgardlem" pod garnek, spodnie narciarskie, na nie spodnie motocyklowe z ochraniaczami, nie motocyklowe luźne buty trekkingowe, na nie kapcie deszczowe. Wszystko zwieńczyłem niezawodnym deszczakiem (żeby nie robić postojów po drodze w razie opadów).
Wszystko pięknie przygotowane, dzień przed wyjazdem postanowiłem przetestować na krótkim odcinku A4 zamocowane dogodności i bagaż. Dramat! Okazało się, że moto nie chce jechać jak należy! Silnik szarpie, prycha, podskakuje. Co jest? Filtr paliwa. Szybkie poszukiwania, wymiana, próba i nic, to samo. Podejrzenie padło na liche paliwo. Wymiana, próba i...nic! No to czyszczenie gaźników. Tempo wzrasta, już wieczór a jutro rano o 8 zaplanowany wyjazd. Szybkie składanie, próba i k...a nic! Nie wiem co z tym zrobić. Dalej szarpie. Nie jest dobrze, ale poskładałem wszystko do kupy, sakwy, namiot, karimaty, żarcie. W ostatnich dniach na forum motocyklistów odezwał się Jacek z Drezdenka, że też jedzie i że może umówimy się gdzieś po drodze.
Postanowiłem, że mimo kłopotów z silnikiem, ruszam w trasę. Zgodnie z planem, w czwartek o 8.03 wyjeżdżam. Silnik tak od 70 do 120 km/h kaprysi, ale już przy 140 nie jest źle. Kurs na Zgorzelec. Idzie znośnie. Za Bolesławcem telefon. Tomek z Krakowa z grupy południe pyta czy zamierzam jechać, mówię, że jestem już w trasie. Postanawia jako jeden z 4 wcześniej chętnych ruszyć na zlot (mimo ze jest już 3 tygodnie na zwolnieniu lekarskim z powodu ciężkiego przeziębienia...).
Za miasteczkiem Hof zjeżdżam na stację, na której mam spotkać się z Jackiem. Na wjeździe spotykam 3 gości na „Kaśce": Kaziu, Patyk i Danka. Jadą od wtorku. Wyglądają dość odjazdowo. Jestem pełen podziwu dla ich optymizmu, śpią pod namiotem, z kasą mają na bakier. Po miłej pogawędce ruszają dalej, a ja czekam. Po godzinie pojawia się Jacek. Herbatka i ogień przed siebie. Przed Regensburgiem doganiamy gorzowian na „Kaśce". Na wyjeździe z miasteczka gubimy się. Nie mogę się do Jacka dodzwonić. Jest już koło 21-ej. Na stacji spotykam gorzowian, którzy maja kolejną z rzędu awarię koła. Po dłuższej gadce decydujemy się na wspólną jazdę do końca, aż na zlot. I tak wspólnie, powolnym tempem, jeszcze ze spotkanym młodym Niemcem na ETZ 250, (po kolejnej awarii „Kaśki" 3 km przez zlotem) około 23.00 docieramy pod bramę zlotu. W końcu.
Dobra, gdzie są nasi? Wiem, że jest parasol markowego piwa i tam ich znajdziemy. Patyk po krótkim rekonesansie wraca i krzyczy: "K..a, prawie jak w domu, tu są same trole!". Tym zdaniem chyba najbardziej, jak później stwierdziłem, oddał klimat zlotu. Jest jednak ciemno, zimno. Rozbijam się gdziekolwiek.
Noc nieprzespana z powodu zimna. W piątek, rankiem odnajduję polską enklawę może 50 m od namiotu... Szybka przeprowadzka i już jest fajnie. Korzystam z gościnności Szczura, Leona i kilku jeszcze kolegów.
Rano dociera Jacek na swojej Varaderce, który przenocował gdzieś w Regensburgu.
Program zlotu? Jaki program? O nic więcej nie pytam. Idę zatem połazić, pozwiedzać i napatrzeć się. W południe dociera Tomek z Krakowa na Viraszce. Kimał gdzieś pod Wiedniem. Forumowicze w komplecie. To nasz pierwszy Elefant. Reszta to mocno już zasłużeni elefantowcy. Jedenasty, dwunasty raz słyszę. Później grill, pogawędki, zaspokajanie pragnienia, grill i tak w kółko. Długie rozmowy, noc znów niespana. W sobotę widać ilu dojechało. Program? Taki jak dzień wcześniej. Łażę i pstrykam zdjęcia jak oszalały. Całe tłumy niepowtarzalnych osobników. Setki ognisk, które tworzą gryzącą oczy chmurę dymu, przy każdym biesiada. Co chwilę słychać wybuchy fajerwerków, tak w dzień jak i w nocy. Ekipa Włochów opanowała strzelanie z karbidu przy pomocy grubej rury (wszystko przywieźli ze sobą). Efekt imponujący, jak na manewrach. Żeby nikt nie zaspał, codziennie rano kolo 9.00 przypominali o swojej obecności. Widać już było, że niektórzy, co mieli najdalej, zbierali się do domu. W tym samym czasie dla innych Elefant dopiero się zaczynał. Wieczorem zabawa w podjazd pod zabłocone, śliskie wzniesienie. Kto chciał ten próbował sił, jednak młodzieniaszek na „piździku" okazał się najskuteczniejszy.
W sumie pojawiła się dość duża grupa ludzi z Polski. Hop i jego spółka, Road Runnersi, delegaci Gremium, W.R.M., Rydwany Czasu, kolega z Podlasia na Africe, ludzie z Londynu, Wrocławia i ogólnie pojętego Śląska i wielu innych. Zlot specyficzny, żadnej programowej zabawy, żadnych koncertów, konkursów itp. Ot, zjechali się ludzie i się cieszą. Jednak impreza ta działa jak magnes. Można bardzo szybko wyleczyć się z kompleksów, że masz motocykl niedopieszczony, lekko przerysowany czy sztukowany. Można podziwiać cały przekrój ludzkiej pomysłowości.
Po wielu przemyśleniach decydujemy się z Jackiem na powrót do domów niedzielnym rankiem tą samą trasą. W grę wchodził przelot przez Czechy, ale pojawiły się jakieś plotki o opadach śniegu. Dla solówek byłaby to niezła niespodzianka. Całe szczęście w Niemczech nic nie padało. I tak Elefant dla nas się skończył. Po przekroczeniu granicy jazda stała się co najmniej mało przyjemna, wręcz niebezpieczna z powodu opadów śniegu. Po 10 godzinach jazdy, parskającym motorkiem, zameldowałem się we Wrocławiu.
Dziwne? Szalone? Zupełnie niemądre? Być może. Ale warto było.
By: „motoświrek" Borki
|
Komentarze 7
Poka¿ wszystkie komentarzePrawdziwi twardziele, przyjaciele, szacunek i niez³a zabawa. Tylko po co tam pojawia siê nadmuchana ekipa Road Runners przyje¿dzaj±ca z hotelu .
OdpowiedzSzacun dla TWARDZIELI .................pozdro
OdpowiedzSuper impreza, zajefajne zdjêcia i opis pozdrawiam do zobaczenia za rok PATYK
OdpowiedzFajny reporta¿. Mam nadzieje, ¿e zobaczymy siê za rok na elefancie. Ten zlot ma w sobie jaki¶ magnetyzm. Zakocha³em siê. Pozdrawiam.
OdpowiedzSiema! Pozdrawiam ekipê gorzowsk±! Kiedy wyjezdzacie? Bo ja w czwartek rano bede szturmowal, mam nadzieje, ze zalapie sie jeszcze na kostke slomy. Mam nadzieje, ze zobacze Was ponownie na tej jak¿e zacnej imprezie. Pozdrawiam
OdpowiedzHej Gnypek, Potrzebuje kontakt do Ciebie!! Dasz radê na GG?? 2708535. Bêdê bardzo wdziêczny! Pozdrawiam,
OdpowiedzOdwa¿nie! Podziwiam i gratulujê!
Odpowiedz