tr?id=505297656647165&ev=PageView&noscript=1 Czajnikiem na Chorwację - motocyklem na jachty
NAS Analytics TAG
NAS Analytics TAG
NAS Analytics TAG
motul belka podroze 950
NAS Analytics TAG
motul belka podroze 420
NAS Analytics TAG

Czajnikiem na Chorwację - motocyklem na jachty

Autor: Mariusz Spyra 2010.04.06, 15:21 8 Drukuj

15. maja 2009 r. pobudka o godzinie 6:30, wszystko spakowane, motocykl Suzuki GSX 750F r. Prod. 1991 zatankowany, sprawdzony olej, torby przytroczone, sprawdzenie kolejności rozpisek trasy, którą znam na pamięć, ale zawsze nie zaszkodzi zabrać. Czekam jeszcze na zmianę warty przy dzieciach. Wreszcie o godzinie 8:00 kołuję na S1 i startuję do Sukosanu koło Zadaru. Wyjeżdżając zakładam, że napiję się wieczorem piwa w knajpce nad Adriatykiem.

Jest dosyć ciepło przynajmniej do granicy. Później Czechy, pada delikatny deszczyk. Prędkość stała od 130 do 160 km/h, tankowanie co 200-220km, postój 10 minut co ok. 100 km. Na każdej stacji benzynowej razem z paliwem, tankuję red bulla i ruszam w dalszą trasę.

Po drodze w Czechach spotykałem tylko jednego motocyklistę na Hondzie X11, z którym zamieniłem kilka słów na stacji benzynowej - później już tylko samochody. Dojechałem do Brna i stwierdziłem, że z powodu opadów przejazd do Wiednia od Mikulowa może być trudny przez przebudowy dróg i wszechobecne bagno wwożone na jezdnie przez ciężarówki. Zapada więc szybka decyzja o zmianie trasy i obieram kierunek Bratysława. Słowacja przywitała mnie słoneczkiem, więc wymieniłem szybkę w swoim Multiitecu na przyciemnianą, drugie śniadanko na parkingu i jazda. Po przejechaniu 300-400 kilometrów zacząłem doceniać moją starą Suzi GSX, wygodny motocykl, pozycja dla mnie wręcz idealna. Już wiedziałem, że droga nie będzie mordęgą, że nie trzeba będzie mnie ściągać z motocykla po dojechaniu na miejsce. To czego się najbardziej bałem, że ze względu na obolałe kości będę musiał nocować po drodze.

Wreszcie Bratysława, przepiękne nowe autostrady rozjeżdżają się w kierunku na Wiedeń i Budapeszt, z oddali widać lądujące samoloty. Tankowanie na stacji przy autostradzie, bardzo miły chłopak pytał mnie, czy jestem fanem GKS Katowice, bo to jego ulubiony polski klub sportowy. Nie mógł uwierzyć, że jest ktoś, kogo w ogóle nie interesuje piłka nożna, a mieszkając na Śląsku nie zna nawet jednego nazwiska piłkarza z jego ulubionej polskiej drużyny. Jednak nie przeszkadzało nam to w rozmowie o tym, gdzie jadę i dlaczego na motocyklu, który został zmajstrowany mniej więcej w tym samym czasie, co on.  Pozdrowienia na koniec i kierunek na Osterreich.

Autostrada jak z bajki, zjazdy profilowane, obwodnica wokół Wiednia wreszcie gotowa, ale niestety ograniczenia do 100 km/h są wszechobecne. Policja czuwa i na wszelki wypadek dostosowywałem prędkości do tych szybszych Austriaków na czwartym, lewym pasie - w końcu, kto lepiej zna obyczaje policji, niż tubylcy. Obrałem kierunek na Graz, zrobiło się luźniej, postój na przydrożnym parkingu. Uwielbiam tą austriacką czystość, toaleta, bieżąca zimna woda z „kokotka". Podjechał autochton na pięknym nowym harleyu, wybierał się na jakieś spotkanie w Klagenfurcie, a parking był punktem zbornym. Pogadaliśmy o motocyklach, uścisnęliśmy sobie dłonie i dalej jazda w góry. Pogoda troszeczkę się pogorszyła, zrobiło się chłodno i deszczowo - mam wrażenie, że w tym miejscu jest jakaś dziura w chmurach, bo zawsze leje. I tak lało aż do najwyższego punktu trasy, później ktoś zakręcił kurek i zrobiło się ciepło. Wspaniałe serpentyny, droga wije się pomiędzy górami, nie mogłem się oprzeć i podgoniłem czajnik do 180 km/h. Na zjeździe z gór austriacka Polizei namierzała na laserek niesfornych kierowców. Minąłem Graz i pogoniłem na Maribor. Szybki przejazd przez już nieistniejącą granicę, zjechałem w prawo na Sentilj , trochę szkoda było mi wydać 35 Euro za 5 minut jazdy autostradą.

W Słowenii coraz więcej motocykli, w centrum Mariboru jak zawsze korki, ale kierowcy samochodów jacyś inni, niż w Polsce. Widząc motocykl rozjeżdżają się na boki żebym mógł przejechać, zacząłem się rozglądać, czy przypadkiem nie jadę przed sanitarką na sygnałach. No ale cóż, widocznie południowcy nie są tak sfrustrowani, jak niektórzy polscy kierowcy (stare buce, którzy poprzez zajechanie w korku motocykliście drogi udowadniają swoją marną przydatność społeczną). Słowenię przejechałem szybciutko, nie tankowałem nawet, bo ceny paliwa takie same jak wszędzie.

Nareszcie widać tereny chorwackie. Przypomniały mi się czasy granic, kontroli paszportów oraz celników zaglądających w każdy zakamarek. Ja oczywiście przed mundurem nigdy nie cwaniakuję, kask z głowy, paszport w zęby. Celnicy przywitali mnie, jak gdyby to na mnie czekali, żadnej kontroli tylko „dobry dan i sretan put". Po przejechaniu granicy zatrzymałem się na posiłek - kanapka ze schabowym przygotowanym przez moją żoneczkę. Zdjąłem nieprzesiąkalne spodnie, z których zacząłem powoli wypływać i wbiłem się w jeansy. Teraz już na luzie wjechałem na chorwacką autostradę, punkt poboru opłat i jazda. Żadnych dziur, zwężeń. Trzeba oczywiście patrzeć w lusterka - pamiętam jak rok wcześniej jechałem tą trasą samochodem, a policja zwinęła wyprzedzającego mnie Chorwata. Musiał zdrowo sypać, ponieważ moje 220 na budziku nie dawało mi żadnej szansy z odchodzącym niczym pocisk Audi S6 - na jego nieszczęście, a moje szczęście, policja miała podobny wóz.

Ale co tam, na policję trzeba uważać tylko w dwóch miejscach, pozostałą część autostrady można przelecieć z drugą kosmiczną. Pierwszy raz pokonywałem tę trasę motocyklem, wspaniałe zapachy wiosny w górach dynarskich, wyczuwalne zmiany temperatur i słoneczko, które ogrzewało mnie na górskich odcinkach. Znajoma droga, niczym niezmącona, nie przypomina zatłoczonej w sezonie autostrady. Mijałem kolejne tunele, a za ostatnim najdłuższym - jest, widać morze. Przepiękny widok na Adriatyk, jeszcze tylko kilka zakrętów, długa prosta i zjazd na Zadar II, opłata na bramkach i już kierunkowskazy na Sucosan.

Była godzina 20:00, siedziałem sobie w knajpce nad brzegiem morza i popijałem Karlovaćko. Kwatera na noc załatwiona, prysznic i już przebrany plątałem się po 17-wiecznych zaułkach starego miasta. Drobna przekąska w pensjonacie prowadzonym przez bardzo miłe Bośniacko - Słowackie małżeństwo. Później jeszcze kilka browarków w innej knajpce i w kimono.

Poranek piękny, słoneczny. Bez bagaży udałem się do portu jachtowego nieopodal, aby rozeznać się w sytuacji. Nie napisałem jeszcze, dlaczego jechałem taki kawał drogi. Otóż pewnego zimowego wieczora, siedząc przed komputerem i zastanawiając się nad tym, czego jeszcze nie robiłem, trafiłem na stronę internetową oferującą rejs jachtem po Adriatyku, kończący się egzaminem i chorwackimi uprawnieniami motorowodnymi. Ich uprawnienia nie rozróżniają jachtu żaglowego od motorowego, więc można pływać, na czym się chce do wyporności 30 ton. Przyda się - nie przyda, ale od przybytku głowa nie boli.

Podjechałem więc w umówione miejsce na terenie mariny. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to nasze bieruńsko-lędzińskie rejestracje. Jak się okazało, chłopaki akurat kończyli rejs i w słoneczku kurowali się po trudach morskiej tułaczki. Trudno też było nie zauważyć rozweselonych Czechów, którzy rozładowywali jacht z pustych beczek po piwie oraz gościa, który trzymając oburącz głowę, wyczołgawszy się z łajby zapytał, co to za port. Gdy usłyszał „Sukosan", rozbijając stojące na nabrzeżu towarzystwo, z bólem wymamrotał: „jeszcze czy znowu?"

Szybko wróciłem po bagaże, oddałem gospodyni klucze i zaparkowałem czajnik w marinie. Śniadanko w restauracyjce, nieśmiertelne chorwackie jajca na szynce i oczywiście Karlovaćko. W punkcie zbornym zaczęli się pojawiać pozostali kursanci. Z nikim się nie umawiałem, więc czekałem jak zwykle niecierpliwie na organizatora, którego moim sokolim wzrokiem wytypowałem trafnie wśród tłumu żeglarzy. Znaleźli się też pozostali uczestnicy rejsu. Po wrzuceniu bagaży na łajbę, wybraliśmy się już całą nowopoznaną załogą do pobliskiej tawerny na degustację miejscowych napojów ułatwiających nawiązywanie znajomości. I poszło. Ludzie, którzy nigdy przedtem nawet o sobie nie słyszeli, pochodzący z różnych stron Polski, w kilka godzin zaczęli być zgraną załogą. Wieczorkiem oczywiście szanty, tamte prywatki i inne zakłócające ład i porządek publiczny repertuary. Na szczęście wszyscy w ten wieczór świętowali przyjazd do Chorwacji.

Po pierwszej nocy zostałem dobrowolnie eksmitowany na pokład, gdyż nikt oprócz mnie nie spał - niestety chrapię tak, że nawet ryby pouciekały. Tak więc na nocki przeprowadzałem się do pontonu ratunkowego, który nieznacznie amortyzował wibracje przenoszone przeze mnie na kadłub łodzi.

I wreszcie po śniadanku wypłynęliśmy. Postawiliśmy żagle i skierowaliśmy się w kierunku znanej wśród żeglarzy zatoki u dziadka na wyspie Ugljan. Z powodu remontu mostu łączącego Ugljan z Pasmanem, musieliśmy opłynąć cały Pasman, ale przy tak pięknej pogodzie i sprzyjającym wietrze, z takiego stanu rzeczy byliśmy bardzo zadowoleni. W trakcie rejsu oczywiście przeszliśmy szkolenie z zakresu łapania moringu, klarowania lin itp. Do zatoczki dotarliśmy popołudniu, jeszcze kurs manewrowania jachtem w sytuacji człowiek za burtą i czas wolny. Łajbę przycumowaliśmy do bojki i moim łóżkiem popłynęliśmy do brzegu na słynną z opowiadań kapitana kolację u dziadka.

Kolacja faktycznie była wspaniała. Świeże ryby z grilla, młode ziemniaki, domowe wino i rakija, która dostawała samozapłonu. Później śpiewy przy gitarze i powrót na jacht. Rankiem obudziło mnie słoneczko zaglądające mi do śpiwora. Wstałem założyłem kąpielówki i wskoczyłem do krystalicznie czystej wody, której temperatura była chyba tylko o jeden stopień niższa od tej w Bałtyku, którą uwielbia sinica. Po pływaniu śniadanko na lądzie, wykład na temat żeglarstwa i manewry w zatoczce.  Około południa wypłynęliśmy na Veli Iż, wiatr sprzyjał, wyciągnęliśmy ile się da z Bawarii. Nasza kapitan była niespokojna, jednak kiedy dowiedziała się, że tylko dwóch z nas nigdy nie pływało, a pozostała trójka to stare wygi, pozwoliła nam sprawdzić co nasza łajba potrafi. Późnym popołudniem wpłynęliśmy do portu. Veli Iż urzekał swoim spokojem, nigdzie niespieszący się ludzie, serdeczni, jakby zaspani, kilku starszych panów siedziało przy sklepowym stoliczku, popijając na zmianę winko i wodę rozmawiali o pogodzie. Wieczorem kolacyjka, napoje chłodzące i wesołe opowieści.

O poranku kąpiel w morzu, śniadanko i nauka manewrowania w porcie. Popołudniem mieliśmy wypłynąć w kierunku portu Zaglav na wyspie Dugi Otok. Niestety zerwała się linka z gazu i ugrzęźliśmy na dobre, ze środka portu holował nas przyjazny rybak w małej łódce wyposażonej w silnik z napisem Tomos pamiętający lata 80. Jugosławii. Wezwaliśmy mechanika, ponieważ w umowie czarteru wyraźnie zaznaczono, że grzebanie w silniku własnymi rękami jest zabronione. Pan mechanik miał dotrzeć następnego dnia pierwszym promem, więc co było robić - balować.

Załoga wymyśliła, że będą sami gotować. Ja jednak miałem ochotę na lignje na żaru (kalmary z grila), więc znalazłem małą restauracyjkę, gdzie byłem jedynym klientem tego popołudnia. Szef kuchni zaserwował mi wspaniałe, świeżutkie, wręcz olbrzymie kalmary. W sezonie zazwyczaj są o połowę mniejsze i o połowę droższe. Wieczorkiem oczywiście napoje orzeźwiające, śmiechy i rozmowy z innymi załogami. Tego wieczora w marinie było bardzo tłoczno i wesoło. Gdyby tylko nie to, że obok naszej łodzi zacumowała jakaś geriatryczna załoga pod niemiecką banderą, która bardzo nalegała, abyśmy poszli już spać. Niestety nie przewidzieli tego, że lepiej, jeżeli ja w ogóle nie będę spał. Jednak jako przykładni sąsiedzi, udaliśmy się na spoczynek.

Mój błogi sen zakłócał jedynie świst, co jakiś czas przelatujących nad moim pontonem trampków. Chrapanie musiało być wyjątkowo donośne, ponieważ pierwsze, z czym się spotkałem po przebudzeniu, to mordercze podkrążone spojrzenia przekrwionych oczu naszych niemieckich sąsiadów. Około dziesiątej jachty rozpłynęły się, a my po naprawieniu łodzi przez mechanika popłynęliśmy na wyspę Murter. Po drodze podziwialiśmy widoki, powtarzaliśmy wyuczone treści z zakresu przewidzianego na egzaminie materiału. Po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć hodowlę małży (muli), która wygląda jak wielka instalacja rur, boi, sieci i pomostów.

Na Murter wpłynęliśmy, jako jedna z ostatnich załóg. Takiej mariny jeszcze nie widziałem. Wyposażenie jak w 5 gwiazdkowym hotelu. Zresztą cała zatoka jest bardzo dobrze przygotowana turystycznie, tam już wszystko nastawione jest na turystów, nie ma tego spokoju i klimatu, którym urzekała wyspa Iż. Po wspaniałej kolacji w dobrej restauracyjce udaliśmy się na spoczynek. Rankiem wypłynęliśmy do Sukosanu robiąc tylko krótką przerwę w malowniczej zatoczce na naukę kotwiczenia łodzi i kąpiel. Po drodze pomiędzy Biogradem a Sv. Peterem wiało, że aż miło. Prędkość wiatru dochodziła do 6 stopni w skali boforta, nasza kapitan pozwoliła nam na trochę szaleństwa, jednak grot rozwinęliśmy tylko do połowy z obawy, że złamiemy maszt - w końcu to łódź rekreacyjna, a nie wyczynowa. Jazda i tak była.

Przed samym Sukosanem zwinęliśmy żagle i na samej katarynie - silniku (zgodnie z obowiązującymi przepisami) wpłynęliśmy do portu. Tego wieczora było spokojnie, wszyscy zakuwali do egzaminu przygotowanego następnego dnia w kapitanacie Zadaru. O poranku cała załoga oprócz mnie zapakowała się do samochodu i udała się do Zadaru. Ja oczywiście pojechałem motocyklem. Na miejscu pozałatwialiśmy wszystkie formalności i ustawiliśmy się w kolejce do egzaminu przeprowadzanego przez oficerów kapitanatu Zadar. Nie był jakoś specjalnie trudny, szybkie pewne odpowiedzi i po sprawie, mniej zdecydowanych trzymali troszeczkę dłużej.

Po egzaminie wybraliśmy się na spacer po przepięknej starówce Zadaru, nowym nabrzeżu, na którym zbudowano organy wodne oraz olbrzymi pływający kompas. Warto posiedzieć i posłuchać melodii wygrywanych przez uderzające fale. I tak oto nadszedł czas powrotu - zapakowałem się następnego ranka na motocykl, pożegnałem z przyjaciółmi i jazda, która niestety nie poszła mi tak łatwo jak poprzednio. Co parking zatrzymywałem się, sprawdzając, co się dzieje ze złowrogo stukającym napędem. Wreszcie za Grazem, podczas tankowania na jednej ze stacji, zauważyłem nakrętkę leżącą niepokojąco blisko mojego motocykla, kiedy złapałem ją w rękę, poparzyłem palce. Już wiedziałem, że to moja część motocykla. Była sobota, godzina 12:40, zadzwoniłem do Sławka, którego każdy motocyklista z okolic zna i zapytałem skąd mogła wykręcić się taka nakrętka. Szybko ustaliliśmy, że zerwała się nakrętka przedniej zębatki napędu. Cóż było robić, naciągnąłem nieco łańcuch żeby zębatka nie latała i w tempie 90 km/h dojechałem z duszą na ramieniu do domu.

Wyprawa do Chorwacji była wspaniałą przygodą, polecam wszystkim taki wypad. W maju tego roku wybieram się do Rumunii zobaczyć największy przejaw szaleństwa Nicolae Czauczesku - Szosę Transfogaraską.

NAS Analytics TAG


NAS Analytics TAG
Zdjęcia
na egzamin do Zadaru
chorwacja czajnikiem - celuj w burte
nocleg w pontonie chorwacja czajnik
chorwacja na suzuki deptak w porcie
morze chorwacja czajnikiem
w strone wyspy Murter
port w chorwacji
Veli Iz chorwacja na czajniku
widok na morze chorwacja motocyklem
Zadar - starowka chorwacja na czajniku
zacumowane jachty chorwacja czajnikiem
chorwacja pudzian
Komentarze 2
Pokaż wszystkie komentarze
Dodaj komentarz

Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników portalu. Ścigacz.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii. Jeżeli którykolwiek z komentarzy łamie regulamin , zawiadom nas o tym przy pomocy formularza kontaktu zwrotnego . Niezgodny z regulaminem komentarz zostanie usunięty. Uwagi przesyłane przez ten formularz są moderowane. Komentarze po dodaniu są widoczne w serwisie i na forum w temacie odpowiadającym tematowi komentowanego artykułu. W przypadku jakiegokolwiek naruszenia Regulaminu portalu Ścigacz.pl lub Regulaminu Forum Ścigacz.pl komentarz zostanie usunięty.

motul belka podroze 420
NAS Analytics TAG

Polecamy

NAS Analytics TAG
.

Aktualności

NAS Analytics TAG
reklama
NAS Analytics TAG

sklep Ścigacz

    motul belka podroze 950
    NAS Analytics TAG
    na górę