Jako pasażerka Randiego Mamoli Dzieje się tyle, że będąc w Hiszpanii tylko przez trzy dni, żal mi spać. Pobudka w poniedziałek o 5:30 rano, bo musimy dojechać jak najszybciej na tor. Spałam dwie godziny i zaspałam na śniadanie. Dostaję w pośpiechu kanapkę, ale nie mam czasu, żeby zjeść, więc nic nikomu nie mówiąc jadę na czczo na sprawdzian własnej odwagi i wytrzymałości. To niezbyt rozsądne, bo wiem, że przez kilka minut wezmę sprawy we własne ręce w sensie dosłownym-jedyne, co może utrzymać mnie na pędzącym motocyklu to dwa uchwyty przykręcone do baku Desmosedici. Gdy wchodzimy na tor, na starcie stoją już dwa czerwone Ducati. Vitto i Randy spacerują w kombinezonach, a my szybko znikamy w hospitality area na paddocku, żeby się przebrać. W powietrzu czuć napięcie - większość uczestników nie jeździła nigdy z dużymi prędkościami na silnych sportowych motocyklach. Ja czuję się dosyć pewnie, bo przez kilka lat jako pasażer zdążyłam przywyknąć do szybkiej i dynamicznej jazdy. Dotychczasowym rekordem mojej pasażerskiej wytrzymałości było 285 km/h na świeżo odremontowanej szerokiej prostej w centrum Łodzi. Wiedziałam, jak się trzymać, żeby nie dać się zdmuchnąć z tylnej kanapy, jak zaprzeć nogi i kiedy spiąć mięśnie całego ciała. Tym razem jednak sprawa jazdy wyglądała poważniej - Vitto i Randy tłumaczą nam, że nie wolno puszczać uchwytów i łapać się ich w czasie jazdy. Kiedy odczujemy puknięcie w nogę, mamy zaprzeć się kolanami o lędźwie kierowcy; poza tym, oczywiście, żadnego pochylania się na bok w zakręcie i machania ręką do pozostałych, gdy między pierwszym, a drugim okrążeniem będziemy przejeżdżać przez start. Dzielą nas na dwie grupy po dziesięć osób. Maszerujemy gęsiego za Vittem i Randy'm po paddocku, ubrani w identyczne kombinezony, z kaskami pod pachą. Argentyńczycy zaczynają śpiewać po hiszpańsku, ale jedyne, co nam Polakom pozostaje, to dośpiewywać „lalalalala", bo ciężko zapamiętać tekst, którego się zupełnie nie rozumie. Wchodzimy na pit lane i widzimy mechaników robiących ostatnie poprawki. Jadę jako piąta w kolejności, więc przyglądam się pierwszej dwójce. Zakładają kaski, rękawice, wsiadają na tył. Kamerzysta i fotografowie robią szybko zdjęcia i warczące Ducati startują. Okazuje się, ze Randy i Vitto ścigają się ze sobą po torze, mając pasażerów z tyłu. Pierwsze co widzę, to potężne wheelie na prostej. Potem motocykle znikają za zakrętem i słychać jedynie wycie wysokich obrotów w oddali. Jedno okrążenie toru ma prawie pięć kilometrów długości, ale mimo to, po niespełna dwóch minutach Desmosedici przelatują z hukiem przez start i zaczynają drugi przejazd. W tej chwili z ust wyrywają się przekleństwa w języku polskim, angielskim i hiszpańskim. Mija mi cała pewność siebie i czuję, że zamiast krwi w żyłach mam tylko adrenalinę wymieszaną z bladym strachem. Po kolejnych dwóch minutach Vitto i Randy zatrzymują się z tak wysokim stoppie na mecie, że dwóch rosłych Argentyńczyków, którzy siedzieli na tyłach motocykli prawie przelatuje kierowcom przez głowę i na drżących nogach zsiada z tylnych kanap. Dostają ręcznik i wodę mineralną, ale tak się trzęsą, że potrzebują pomocy przy zdjęciu kasków. Nie ma czasu na sentymenty, bo bez chwili zwłoki muszą wsiadać następni. Scenariusz z pędzącymi Ducati, wheelie, stoppie i śmiertelnie przerażonym pasażerem powtarza się za każdy razem.
Wreszcie przychodzi moja kolej. Wsiadam na tył do Randy'iego, łapię się za uchwyty na baku i ruszamy. Czuję szarpnięcie i zamiast prostej widzę niebo-jedziemy na jednym kole w takim tempie i tak długo, że nie mogę złapać tchu. Randy składa się w zakręcie tak nisko, że od taśmy dzieli nas kilkadziesiąt centymetrów. Serce dudni mi jak oszalałe, bujam się na prawo i lewo, bo jesteśmy na odcinku, na którym zakręt goni zakręt. Potem znowu prosta i znowu wheelie. Myślę sobie: „Gdzie ja jestem?!". Trzymam się tylko rękoma, bo nie jestem w stanie zaprzeć się nogami o stopki. Widzę nitkę toru przed sobą, potem widzę niebo, za chwilę znów czerwono-białą taśmę zakrętu. Z prawej strony niebezpiecznie blisko wyprzedza nas Vitto, za chwilę my go mijamy. Linia mety mija niepostrzeżenie i przez chwilę jest mi słabo na myśl o tym, że czeka mnie takie samo okrążenie, ale zarazem cieszę się na myśl o tym, że jeśli wytrwam i ręce nie odmówią mi posłuszeństwa, to będę się miała czym pochwalić. Tym razem w ostrym zakrętach przymykam oczy i wsłuchuję się w wycie silnika pomieszane z ogłuszającym szumem powietrza. Kiedy zatrzymujemy się na mecie, prawie przelatuję nad głową Randy'iego, ale udaje mi się samodzielnie zeskoczyć z motocykla. Odpinam kask, dostaję wodę i ręcznik i jedyne, co czuję, to ból w nadgarstkach. Większość mojego dotychczasowego życia spędziłam przy fortepianie, więc przerzucając się z klawiszy na manetki zrobiłam rzecz karkołomną, bo nie spotkałam jeszcze pianisty z silnymi rękoma. W każdym razie, udało się, tym bardziej, że przetrwałam jazdę z prędkościami ponad 300 km/h. Skwar leje się z nieba, po przejeździe wszystkich uczestników organizatorzy ustawiają nas koło motocykli na linii startu. Kamerzysta nagrywa nasze entuzjastyczne okrzyki radości, a fotograf robi pamiątkowe zdjęcia. Na koniec Randy i ekipa Ducati gratulują nam odwagi i oznajmiają, że każdy z nas wraca do domu z kaskiem, w którym jechał. Okazuje się, że to limitowana edycja Arai, wyprodukowana na zamówienie Ducati i na chwilę obecną (połowa czerwca) jest tylko 20 takich kasków, czyli dokładnie tyle, ilu jest uczestników. Nie wierzę własnemu szczęściu, bo w tej chwili odpada mi część wydatków motocyklowych, na które w Polsce usiłuję zarobić. Poza tym, to, prócz setek zdjęć i wspomnień, najlepsza pamiątka, jaką mogłabym sobie wyobrazić po największej przygodzie życia. Każdy dostaje również imienny dyplom, który dokumentuje fakt, że przeżyliśmy ekstremalną jazdę po torze w Katalonii; podpisali się pod nim kolejno Randy Mamola, Vitto Guareschi, Loris Capirossi i Casey Stoner. Patrzę na swoje imię i nazwisko, patrzę na odręczny, zamaszysty podpis Stonera i kolejny raz nie wierzę w to, gdzie jestem. Wracamy do hotelu, pakujemy się, chociaż tak naprawdę nie zdążyliśmy się nawet rozpakować. Jedziemy na lotnisko, czekamy na kolejny opóźniony samolot i około 18 wsiadamy na pokład. W Mediolanie znów szybka przesiadka i gdy już siedzę w samolocie do Warszawy, nie pozostaje mi nic innego, prócz dwugodzinnego snu. Zapakowany w pudełko kask trzymam w bagażu podręcznym i myślę o tym, ile kilometrów w nim przejeżdżę. Sprawdzi się na pewno, bo chrzest bojowy na torze wyścigów Moto GP przeszedł perfekcyjnie. Ja i motocykle Od kilku lat mam prawdziwą obsesję na punkcie motocykli. Na dźwięk silnika szybciej bije mi serce. Mieszkam przy jednej z tras, po której śmiga wiele jednośladów. Środa jest dniem, gdy motocykliści w moim mieście spotykają się w kilku umówionych miejscach, więc zaglądam tam, żeby dać pożywkę mojej miłości do motorów. Mam dużo znajomych, którzy jeżdżą, wreszcie robię prawo jazdy na kategorię A i już nie mogę się doczekać pierwszej własnej maszyny. O północy ląduję na Okęciu i widzę smutną, szarą i ciemną Polskę. Powrót do codzienności jest bolesny, ale dzięki temu wyjazdowi utwierdziłam się w przekonaniu, że urodziłam się po to, żeby jeździć. P.S. Pozdrowienia dla Asi, Marty, Sabiny, Krzyśka i Tomka, z którymi tam byłam! | |
Komentarze 6
Poka¿ wszystkie komentarzeRacja, paulinko:) To co tam siê dzia³o to by³ sen na jawie, ale ból w stawach po je¼dzie z ch³opakamiskutecznie udowodni³, ¿e rzeczywi¶cie tam jechali¶my :) Pozdrawiam
OdpowiedzMOJE GRATULACJE! JESTE¶ BARDZO ODWA¿NA. JA JE¿D¿ê NA MOTOGP Z MOIM CH³OPAKIEM, ALE NIGDY NIE MIA³AM OKAZJI PRZEJECHAæ SIê NA MOTOCYKLU PO TORZE
OdpowiedzRespect! Mia³em okazjê wiele razy zobaczyæ z bliska miny ludzi przewo¿onych przez Randy'ego tu¿ po zej¶ciu z Desmosedici i na sam± my¶l o takiej przeja¿d¿ce dostajê stanu przedzawa³owego. ...
Odpowiedzcosmos ... wielkie gratulacje ... !!!!
OdpowiedzSuuuuper przygoda....:)))Gratulacje dla Pauliny
OdpowiedzKurde ludzie to maj± farta w zyciu! Ale i tak chyba lepiej ze nie pale fajek:)
Odpowiedz