Pó³wysep Arabski - zim± na motocyklu
Ja, Robert - junior i mój przyjaciel Robert – senior, po powrocie z poprzedniej wyprawy do Gambii, w trakcie której z nieznanych nam do dzisiaj przyczyn, gnało nas tam i z powrotem do tego stopnia, że całą wyprawę zamknęliśmy w 2 tygodnie i 3 dni, powzięliśmy decyzję, że następna wyprawa będzie spokojniejsza i dłuższa. A skoro postanowiliśmy, to rozpoczęliśmy planowanie.
Wstępnie chcieliśmy objechać Morze Kaspijskie i idąc tym tropem zatrzymaliśmy się na dłużej przy Iranie. Wjazd do Iranu nie jest prosty ani tani, więc skoro mamy do niego wjechać to nie możemy tak po prostu zaliczyć przejazdem tylko jego północnej części. W końcu to Persja, żyją tam potomkowie Dariusza i Xerksesa, obowiązkowo trzeba zobaczyć dawną stolicę Persji – Shiraz, dojechać nad Zatokę Perską i zamoczyć w niej nogę. W ten sposób plan powoli ewoluował, a przecież przez zatokę jest tylko kilkadziesiąt kilometrów do Zjednoczonych Emiratów Arabskich! Tak, Dubai na motocyklu to niezły czad, musimy tam dojechać, a będąc w Emiratach nie można nie odwiedzić sąsiedniego Omanu, który jak słyszeliśmy jest najpiękniejszym krajem na półwyspie. I tak doszliśmy do z grubsza nakreślonego planu, pozostało ustalić termin i rozpocząć przygotowania.
Żeby zniknąć z codziennego życia na miesiąc trzeba się nieźle nakombinować, wszyscy to wiedzą, więc i nas to nie ominęło. Po wielu rozmowach, ustaleniach, namowach i przepychankach okazało się, że styczeń 2015 jest jedynym miesiącem w którym możemy zrealizować nasz plan. Mamy termin mamy plan, możemy rozpocząć przygotowania.
Przygotowania
Wszystkie wizy poza irańską i turecką (która jest formalnością) można dostać na granicy, tak więc skoncentrowaliśmy się na irańskiej, od niej wszystko zależało, gdybyśmy jej nie dostali cały plan wziąłby w łeb. Za pośrednictwem zaprzyjaźnionej agencji złożyliśmy prośbę o wizę do Iranu dwukrotnego wjazdu i grzecznie acz niecierpliwie czekaliśmy. Po miesiącu okazało się że dostaliśmy wizę, hurra, ale tylko jednorazową, ważną do 18-tego stycznia. Halo, a jak mamy wrócić z Emiratów, lądem nie ma szans, Arabia Saudyjska jest jednym z najszczelniej zamkniętych krajów na świecie, a tylko przez nią można wyjechać ze wschodniej części półwyspu arabskiego, istnieje możliwość nadania motocykli statkiem bądź samolotem do Europy, ale to bardzo drogie rozwiązanie, no i drastycznie skraca ilość czasu spędzonego na motocyklach, a to przecież nasz główny cel - jazda motocyklami. Pocieszaliśmy się, że na pewno załatwimy wizy do Iranu w Dubaju, tak to przecież sąsiedzi więc nie powinniśmy mieć kłopotu i pocieszając się tą myślą zrobiliśmy przeglądy motocykli, zaopatrzyliśmy się w jedzenie i czekaliśmy na styczeń. Z racji wybranego na podróż stycznia postanowiliśmy zawieźć motocykle na przyczepce do południowo wschodniej Bułgarii, skąd już na motocyklach mieliśmy wyruszyć dalej.
Wyprawa
Nadszedł wyczekany 2 stycznia, o siódmej rano stawiliśmy się w umówionym miejscu. Ku naszej radości, naszych dwóch kolegów, Marcin i Mariusz, pomimo wczesnej pory przyjechało nas pożegnać. Po kilku fotkach uściskach i życzeniach udanej wyprawy wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w stronę Bułgarii. Podróż przebiegała bez zakłóceń. Zaplanowaliśmy na nią 24 godziny (zapas na wypadek złych warunków drogowych), pogoda jednak dopisała i już o trzeciej rano dnia następnego dotarliśmy do miejsca noclegu - Aheloy w Bułgarii. Po kilkunastu minutach rozpakowywania gratów poszliśmy spać w jak się rano okazało, pięknym ośrodku nad samym brzegiem morza Czarnego. Wstaliśmy zaskakująco wcześnie jak na zmęczenie dnia poprzedniego, w końcu przejechaliśmy bez zbędnych postojów 1550km, a ponieważ jesteśmy dość niecierpliwi, postanowiliśmy jeszcze tego samego dnia wyruszyć do Turcji. Przygotowaliśmy motocykle, zaparkowaliśmy samochód (obaj zastanawialiśmy się czy zobaczymy go za miesiąc), ubraliśmy się i ruszyliśmy.
Tego dnia pomimo dość późnego wyjazdu i fatalnej (jak się później okazało nie takiej złej) pogody, deszczu ze śniegiem i temperatury 2 – 4 st. C jechało nam się dobrze. Udało nam się przejechać wiecznie zakorkowany Istambuł z jego długim mostem nad Bosforem i tym samym opuścić Europę i dojechać do Gebze, czyli zrobiliśmy jakieś 450 km. Zadowoleni wypiliśmy wieczornego drinka i z nadzieją na lepszą pogodę poszliśmy spać. Plan na następny dzień – jak najdalej na wschód, w stronę słońca.
Trzeciego dnia pogoda znowu nas nie rozpieszczała, temp. od -2 do 4 st. Na szczęście asfalt w większości suchy, można więc prędkością nadrobić nieco krótki zimowy dzień. Droga prowadziła płaskowyżem od 1000 do 1600 m.n.p.m., możecie mi wierzyć, że w tych warunkach, przy prędkości 120 km/h bez grzanych ciuchów daleko byśmy nie zajechali, a dzięki nim udało nam się osiągnąć Sorgun, jakieś 640 km.
Czwarty dzień zaczął się fatalnie, a jak się okazało, skończyć miał się jeszcze gorzej. Ranek przywitał nas intensywnymi opadami śniegu, lekko wystraszeni zebraliśmy się szybko i opuściliśmy miasteczko. Pierwsze kilometry nie zdradzały co może nas czekać dalej. Pomimo intensywnych opadów droga była przejezdna, chlapa nie pozwalała jednak na rozwinięcie zadowalających prędkości, więc toczyliśmy się 60 – 80 km/h przez tureckie góry. Za jedną z często mijanych przełęczy oczom naszym ukazał się piękny i niebezpieczny widok cudownie białej okolicy z całkowicie zasypaną drogą. Z duszą na ramieniu zmniejszyliśmy prędkość, co w moim i w Roberta przypadku o mało nie skończyło się glebą. Jeżeli jechaliście kiedyś po śniegu, to dobrze wiecie, że każdy najmniejszy ruch manetką gazu może skończyć się bliskim spotkaniem z nawierzchnią, nie wspominając o hamowaniu. Udało nam się jednak dojechać do najbliższej stacji benzynowej, skąd dzięki pomocy kolegi (dzięki Suchy za pomoc i wsparcie w tłumaczeniu z polskiego na turecki) i odwiedzeniu najbliższych warsztatów samochodowych, zorganizowaliśmy transport nas i motocykli do najbliższego miasteczka.
Tutaj licząc na poprawę pogody i nie chcą korzystać z podróżowania na grzbiecie lawety postanowiliśmy ściągnąć motocykle i kontynuować jazdę na własnych kołach. Jakże naiwni byliśmy wsiadając na motocykle, z perspektywy czasu świetnie to widać (czasami niewiedza jest błogosławieństwem). Tego jednak dnia, wciąż pełni zapału ruszyliśmy dalej. Jazda z każdym kilometrem stawała się coraz trudniejsza, każda przełęcz była walką o przetrwanie, jak dobrze było mieć grzane bluzy. W jeździe po śniegu doszliśmy do takiej wprawy, że (przynajmniej mnie) zaczęło to sprawiać przyjemność. Wiem, brzmi co najmniej dziwnie, ale tak było. Przy prędkości 20 – 40 km/h, każda prosta była na tyle długa, że można było napawać się widokiem pięknych, monumentalnych, ośnieżonych gór.
Wyjeżdżając zza kolejnego zakrętu za kolejną górą i po kolejnej przełęczy natknęliśmy się na policyjny patrol zawracający samochody jadące z naprzeciwka z powodu nieprzejezdności drogi. Szkoda że nie możecie zobaczyć ich min kiedy podszedłem do jednego z nich i zapytałem jak daleko do najbliższego miasta – bezcenny widok! W tym najbliższym mieście po raz kolejny, bardzo niechętnie, przyszło nam zapakować motocykle na lawetę żeby móc jechać dalej. To tutaj dowiedzieliśmy się, że takich opadów śniegu nie widziano tam od 15 lat. To tutaj też dowiedzieliśmy się, że nie ma możliwości wyjechać z Turcji motocyklami.
To był nie tylko trudny i męczący ale i smutny dzień. Cóż było robić, zapakowaliśmy motocykle, zapakowaliśmy również siebie i ruszyliśmy dalej. Kierowca miał nas dowieźć do Erzincan, miasta w którym mieliśmy przepakować się do kolejnego samochodu, którym mieliśmy kontynuować podróż do Dogubayzait przy granicy Irańskiej. W tym miejscu dodać muszę, że nie mogliśmy czekać na poprawę pogody. Po pierwsze poprawy nie zapowiadały prognozy, po drugie hotele w Turcji są drogie, a po trzecie i najważniejsze mieliśmy wizy do Iranu ważne do 18 stycznia, a przez Iran 2500km do przejechania, trzeba było się spieszyć.
Jazda w szoferce lawety na „podwójnej” kanapie w ubraniu motocyklowym, nie należy do komfortowych, ale nie w głowie nam było narzekać. Siedzieliśmy grzecznie i próbowaliśmy konwersować z kierowcą. My po angielsku, a on po Turecku, w pewnym momencie miałem nawet wrażenie że się rozumiemy. Tak sobie jechaliśmy, czas mijał, było już ciemno kiedy zjeżdżając z przełęczy zobaczyliśmy jak zza zakrętu dosłownie wypada rozpędzona osobówka, obróciło ją tyłem do nasi i ŁUP, las, droga, las, droga, las o kur…. skarpa… Robert, żyjesz? Wszystko w porządku? Żyję, trochę boli mnie noga, ale jest ok., a ty? W porządku. Tego dnia wyczerpaliśmy limit szczęścia na kilka lat. Nasz samochód zatrzymał się trzy metry od skarpy, gdybyśmy do niej wpadli… nie chcę wiedzieć. Wysiedliśmy przez rozbitą szybę w drzwiach i w wielkim stresie i milczeniu zaczęliśmy w świetle latarek z telefonów komórkowych oglądać motocykle. Długo nie mogłem uwierzyć, że nic się nie stało. Co prawda motocykle były przechylone, ale pasy trzymały i wszystko było ok. Wciąż się zastanawiam czy mieliśmy wielkiego pecha, czy wielkie szczęście.
Na lawetę zastępczą przyszło nam czekać 3 godziny. W międzyczasie policja, lekarze, badania, musieliśmy podpisać oświadczenia że jesteśmy cali i na własne życzenie rezygnujemy z dokładnych badań w szpitalu. Nawet nie braliśmy pod uwagę, że możemy stracić dzień w szpitalu. Kiedy przyjechała nasza laweta, przepakowaliśmy się do niej i już bez przygód pojechaliśmy dalej. Tej krótkiej nocy spaliśmy w Refahyie, w przydrożnym hotelu, którego właściciel biegle władał językiem angielskim – cóż za miła odmiana.
Następnego dnia o 9 rano ruszyliśmy w kierunku Erzincan. Tam, jak już wspomniałem mieliśmy przepakować się na samochód, który dowieźć nas miał nieopodal granicy irańskiej. Bez przeszkód udało nam się przymocować motocykle, choć w Turcji mają dziwne patenty na mocowanie pojazdów.
Zaopatrzyliśmy się w sklepie w prowiant na drogę, w końcu czekało nas ponad 500km w naprawdę niekomfortowych warunkach, i pojechaliśmy. Nadmienię tylko, że całą drogę siedziałem na jednym półdupku, w nogę wiało mi gorące powietrze z jedynego sprawnego nawiewu w aucie, a w plecy wbijało mi się mocowanie oparcia. Robert dla odmiany musiał jechać w kominiarce z powodu „szczelnie” przylegających drzwi, przez które wiał wiatr i padał śnieg. Do Dogubayzait, malowniczej miejscowości położonej u stóp Araratu (najwyższej tureckiej góry, na której według legendy spoczywa arka Noego) dojechaliśmy w nocy, z radością stwierdziliśmy brak śniegu w okolicy, znaleźliśmy hotel i poszliśmy spać, po raz kolejny z nadzieją na lepsze jutro.
Kiedy z jutra zrobiło się dzisiaj okazało się, że jest bardzo śnieżne, nie wiedzieć czemu nie zrobiło to na nas wielkiego wrażenia. Niespiesznie zeszliśmy na hotelowe śniadanie, podczas którego rozmawialiśmy o tym co nas do tej pory spotkało, zręcznie unikaliśmy za to mówienia o przyszłości. Gdy stwierdziliśmy, że dłużej już nie wysiedzimy, wyszliśmy na rekonesans i ku naszemu zadowoleniu odkryliśmy, że droga zrobiła się czarna. Nie marnując już więcej czasu, spakowaliśmy bambetle i ruszyliśmy w nieznane, czyli na granicę turecko-irańską.
Do rzeczonej granicy mieliśmy około 30 km. Niewiele, choć mieliśmy wrażenie, że przyroda z nieznanego nam powodu nie chce dopuścić do przekroczenia przez nas granicy. Wiał tak mocny wiatr, że z trudem utrzymywaliśmy się na motocyklach. To był naprawdę mocny i co najgorsze, niejednostajny wiatr. Już nie raz zdarzało nam się jechać w głębokim pochyleniu, ale to co działo się tutaj było niebezpieczne. Motocyklami rzucało z jednej strony drogi na drugą, przychodziły podmuchy tak mocne, że prawie tarliśmy kuframi o asfalt, po czym bez ostrzeżenia zanikały, istne szaleństwo. Kiedy wreszcie udało nam się dotrzeć do granicy, z pobliskiego bloku zerwało dach. Na szczęście do nas doleciały już tylko drobne jego fragmenty i kurz. Ale do rzeczy. Z Turcją pożegnaliśmy się szybko (około 20 min) i bez żalu. Otworzyła się przed nami wielka żelazna brama, za którą była kolejna. Przejechaliśmy przez pierwszą, zamknęła się i po chwili otworzyła się druga. Za bramą stał kompleks budynków z których patrzyła na nas para brodatych staruszków, duchowych przywódców Iranu. Jak się później przekonaliśmy tych dwóch staruszków patrzy z każdego państwowego budynku, są również w środku, w najbardziej reprezentacyjnych miejscach i nad biurkami ważnych osób.
Na granicy, po której spodziewaliśmy się wielogodzinnych kontroli i gigantycznej papierologii, przywitała nas miła pani, urzędniczka biura turystycznego, która znała kilka słów po Polsku (mąż ogląda piłkę ręczną na Polsacie), wyjaśniła procedury, wypytała o szczegóły naszej podróży i opowiedziała o ciekawych miejscach w Iranie, po czym odprowadziła nas do okienka z którego odebraliśmy paszporty. Wróciliśmy do naszych motocykli, przejechaliśmy 20 metrów i rozpoczęliśmy procedurę celną. Wszystko to trwało może z godzinę. Wspomnieć muszę, że nikt nie zaglądał do naszych bagaży (uff, co byśmy zrobili z Jackiem) po czym jeden z majfrendów pilotował nas do najbliższej stacji benzynowej, na której dokonaliśmy z tymże osobnikiem wymiany walut. Tu znowu dygresja, taki miły i pomocny, a chciał nas stuknąć na milion Riali. Mimo tego zgrzytu rozstaliśmy się w pokoju, zatankowaliśmy, to była piękna chwila, i pojechaliśmy dalej.
Wciąż byliśmy w wysokich górach i mimo 10 st. C wspomnienie śniegu gnało nas dalej, tym razem już na południowy wschód. Tam musi być cieplej! Ten dzień już uznaliśmy za udany, najlepszy jak do tej pory. Tego dnia użyłem nawet blendy przeciwsłonecznej, co prawda na momencik, ale użyłem. Jest jednak takie przysłowie – nie chwal dnia przed zachodem słońca. Póki co pogoda dopisywała, a my zadowoleni pędziliśmy na Teheran. Przed Tabriz zaczął zapadać zmrok, mimo to jechaliśmy dalej, patrząc dzisiaj na mapę nie mam pojęcia dokąd chcieliśmy dojechać, bo do następnego miasta było jeszcze ponad 300km, ale na pewno chcieliśmy jak najszybciej opuścić niegościnne góry. Cóż, nie było nam to jednak dane. Jeszcze w Tabriz zaczął padać gęsty śnieg, Robert chciał się zatrzymać, ale ja głupi nalegałem, żeby jechać dalej, pojechaliśmy, jechaliśmy jeszcze z piętnaście, no może dwadzieścia minut, ale już wiedzieliśmy, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Zatrzymaliśmy motocykle, obejrzeliśmy widowiskowe skutki zderzenia ciężarówki z osobówką i po krótkiej konsultacji zaczęliśmy zawracać. Niestety byliśmy na autostradzie, wszędzie barierki, żadnych zjazdów w pobliżu, a dookoła zacinający śnieg i ciemność. Nie wchodząc w mozolne szczegóły powrót przez tak beztrosko pokonany odcinek drogi zajął nam 2,5 godziny. Momentami było strasznie, a momentami śmiesznie, taka esencja z naszej wyprawy. Wiatr w oczy nie przeszkodził nam dojechać do pięknego, 5 gwiazdkowego hotelu, a ponieważ innego w pobliżu nie było, a my zmęczeni nie mieliśmy ochoty dłużej błąkać się w śnieżycy po mieście, poszliśmy zapytać o cenę noclegu. Jakież było zaskoczenie, kiedy Pani w recepcji oznajmiła cenę 68 Euro – jaka miła odmiana po barbarzyńsko drogiej Turcji, zostajemy!
Po zameldowaniu się w recepcji, boy hotelowy z wyrazem niesmaku na twarzy poukładał nasze brudne bagaże na wózku i zaprowadził nas do pokoju. Warto nadmienić, że w irańskich pokojach hotelowych znajduje się Koran, a nawet dwa egzemplarze, może jeden dla mężczyzn a drugi dla kobiet, tego nie udało nam się odkryć pomimo długiego studiowania tekstu.
Następnego dnia termometr pokazał nam -3 st., mimo tego nie zjadłszy śniadania wskoczyliśmy na sprzęty i pognaliśmy w stronę Teheranu. Głód jazdy był potworny, a tęsknota do ciepełka jeszcze większa. Po drodze nie działo się nic ciekawego, jedynie przejazd przez stolicę Iranu przyprawił nas o gęsią skórkę i senne koszmary. Do tej pory wydawało się nam, że w dużych miastach w Afryce kierowcy jeżdżą chaotycznie, teraz wiemy że mają zasady i reguły których przestrzegają. W Teheranie nie obowiązują żadne zasady, każdy robi dokładnie to na co ma ochotę, bez względu na to co dzieje się dookoła. Po wyjechaniu z tego niegościnnego miasta jechaliśmy już prosto na południe, napawało nas to optymizmem. Pomimo zapadającego zmroku udało nam się dojechać do następnego dużego miasta, Qom, tym samym osiągnęliśmy zadowalający dystans 760 km. W Qom zatrzymaliśmy się na parkingu w celu zasięgnięcia języka w temacie najbliższego hotelu, momentalnie zrobił się wokół nas tłok, chłopaki z podziwem oglądali motocykle, a jedyne co rozumieliśmy z wymienianych przez nich uwag to „ooo GPS”. Po chwili zjawił się policjant, obejrzał nasze paszporty, zapytał co robimy w Iranie i na swoim malutkim służbowym motocyklu, wraz ze swoim pomocnikiem, pilotował nas na sygnale pod hotel, przy okazji blokując ruch żebyśmy mogli spokojnie przejechać. W drugą noc w Iranie mieliśmy okazję obejrzeć przedślubną potańcówkę, oczywiście męską, kobiety nie mogą bawić się publicznie, mają nawet osobne wejścia do hoteli, z przejściem odgrodzonym od reszty lobby i osobną windą. Przez przypadek mieliśmy okazję zajrzeć na damską część wesela i stwierdziliśmy tylko, że kobiety ubrane były dokładnie tak, jak byłyby ubrane w Europie, z tą różnicą, że jak wspomniałem była to damska część wesela, na której jak sama nazwa mówi bawiły tylko kobiety.
Tymczasem my po skromnym wieczornym drinku i krótkiej nocy ruszyliśmy na południe. Tego dnia przejechaliśmy ponad 800 km przez cudnej urody góry i doliny, mijając 4 000 metrowe szczyty i ciesząc się temperaturą dochodzącą momentami do 15 st. Dzień był piękny, okoliczności przyrody również, więc czas szybko mijał i na wieczór zawitaliśmy do Shiraz. Po znalezieniu przyzwoitego hotelu w centrum i rozpakowaniu się, udaliśmy się na krótką przechadzkę po tym pięknym mieście. Tak nam się spodobało, że postanowiliśmy zrobić sobie dzień przerwy, który poświęciliśmy na zwiedzenie ruin Persopolis, obejrzenie skalnych grobowców dawnych królów i gigantycznego zadaszonego marketu w centrum. Dodam, że market z Marakeszu, w którym można się zgubić mógłby zgubić się w tym w Shiraz.
Po dniu spędzonym na włóczeniu się po okolicy, poprosiliśmy recepcjonistę o sprawdzenie rozkładu promów do Emiratów i oczywiście okazało się, że informacje zgromadzone w Polsce mijają się z prawdą. Niby nic wielkiego, prom miał być w środę, a będzie w sobotę. No tak wizy mamy do niedzieli, ale pozwolenie wbite w CPD ważne do piątku, no i co teraz? Szybka decyzja, jutro bez zwłoki jedziemy do portu w Bandar-e Abbas, tam dowiemy się wszystkiego z pierwszej ręki. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Do celu nieco ponad 600 km., więc bez pośpiechu, delektując się widokiem gór zmierzaliśmy nad Zatokę Perską. Jakieś 150 km przed celem zjechaliśmy z gór na poziom morza i w ciągu 30 minut z 10 st. zrobiło się 26. Jak cudownie i ciepło.
W mieście skierowaliśmy się do portu, w bramie jednak zatrzymał nas policjant i zapytał o bilety, zwariowaliśmy. Jak to czy mamy bilety? Nie mamy, przyjechaliśmy kupić. Ale w porcie nie można kupić biletów, trzeba wrócić do centrum, poszukać agencji turystycznej i tam kupić bilety i dopiero wtedy przyjechać do portu. Ponieważ tłumaczenie na migi nie przynosiło oczekiwanych rezultatów, policjant zatrzymał przejeżdżający samochód i po krótkiej wymianie zdań zakończonej warknięciem policjanta na niechętnego kierowcę, wspomniany kierowca poprowadził nas do najbliższej agencji turystycznej. W niej dowiedzieliśmy się, że mamy przyjść jutro rano, od 9-tej zaczniemy załatwiać formalności, a prom mamy mieć o 21-ej. Plan jak najbardziej poprawny więc już zrelaksowani znaleźliśmy hotel, odświeżyliśmy się i poszliśmy na spacerek na plażę. Woda w Zatoce Perskiej była ciepła, gładka jak jezioro, a statków w oddali cała masa, nawet w porcie nie widzieliśmy takiego tłoku.
O 9-tej dnia następnego zjawiliśmy się w agencji, ale nie mogło pójść zbyt gładko, okazało się, że nie chcą przyjąć zapłaty w Euro, tylko Riale ewentualnie Dolary. Dolary lubią wszyscy, a Euro zbyt niestabilne, nikt nie chce Euro. Kiedy już mieliśmy bilety, o my naiwni, wydawało się nam, że to ta trudniejsza część za nami. Udaliśmy się do portu, a tam rozpoczęły się procedury. Przez ponad czternaście godzin odwiedziliśmy czternaście okienek (niektóre po kilka razy) kilka razy ksero i naszego ulubionego urzędnika, który ze stoickim spokojem i kamienną twarzą porządkował nasze dokumenty we wszystkich możliwych systemach katalogowania po kolei, używając szpilek zamiast spinaczy. Na marginesie, jeżeli ktoś z czytających ten tekst wybiera się do Iranu, to proponuję zabrać kilka akcesoriów biurowych. Mam przeczucie graniczące z pewnością, że sprezentowane jakiemuś urzędnikowi przyspieszą jego działania w sposób znaczący. Gdy już odwieźliśmy motocykle pod prom i wróciliśmy do poczekalni, po raz kolejny okazało się że nie doceniliśmy irańskich procedur. Czekało nas jeszcze kilka okienek i lekcja cierpliwości. Z Iranu, promem nie budzącym zaufania, wypłynęliśmy przed północą.
Z kronikarskiej dokładności wspomnieć należy, że atmosfera w porcie i na promie była bardzo gęsta, ludzie wystraszeni i zbici w małe grupki, czekali grzecznie na swoją kolej. Jednak, gdy tylko z oczu zniknął nam ląd ludzie zaczęli się uśmiechać, głośno rozmawiać, zagadywać, pytać skąd jesteśmy i dokąd się udajemy, szok. Robert przytomnie porównał sytuację do lat głębokiej komuny w naszym kraju, kiedy ludzie uciekali do zachodniego raju i stawali się nagle innymi, weselszymi i szczęśliwszymi wersjami samych siebie. Wyraźnie widać było, że płyną do lepszego świata, przerażające. Już później, podczas kontroli w porcie w Dubaju, pewien celnik powiedział nam, że najbardziej boi się, że po śmierci trafi do Iranu, taki jego koszmar – nic dodać nic ująć. Tym czasem pruliśmy fale zatoki z zawrotną prędkością 5 km/h, przynajmniej nie było tłoku i można było się zdrzemnąć na fotelach.
...ciąg dalszy nastąpi.
|
Komentarze 3
Poka¿ wszystkie komentarzeJestem motorzyst± i powiem tyle Tylko najwiêksze DZIADY je¼dz± motorami na przyczepkach. Fajny opis ale to raczej piknik ni¿ wyprawa.
Odpowiedznie da siê je¼dziæ motorami na przyczepkach, mo¿na je na nich transportowaæ. Jak s±dzê kolega mike nie jest DZIADEM , JEST MOTORZYST¡!! i zapewne ju¿ dawno objecha³ ¶wiat dooko³a wiêc takie ma³e wycieczki to dla takiego gieroja faktycznie piknik :)
OdpowiedzZimno siê robi od samego czytania, dlatego czekam na dalszy ci±g i "rozgrzewkê" w Dubaju! P.S. Robert, mam parê pytañ technicznych dotycz±cych Iranu, czy w wolnej chwili mo¿esz odezwaæ siê na: ...
OdpowiedzZimno siê robi od samego czytania, dlatego czekam na dalszy ci±g i "rozgrzewkê" w Dubaju! P.S. Robert, mam parê pytañ technicznych dotycz±cych Iranu, czy w wolnej chwili mo¿esz odezwaæ siê na: ...
Odpowiedz