Motorismo 2012 - Dookoła Morza Czarnego część 1
Plany
Trudno sprecyzować kiedy dokładnie pojawił się pomysł by objechać Morze Czarne. Jeszcze parę lat temu Gruzja i Armenia były dla mnie krajami bardzo egzotycznymi i niedostępnymi. Prócz przeczytania wielu relacji i obejrzenia setek zdjęć, na pewno wpłynęła na to zeszłoroczna wyprawa na Kaukaz Północny, która zauroczyła mnie niesamowitymi widokami oraz bardzo życzliwymi ludźmi. Późną jesienią zacząłem wszystko planować i określać budżet, który mógł się okazać największą przeszkodą wyjazdu. Pogodzenie studiów dziennych z zarobieniem pieniędzy na wyjazd, przygotowaniem dwudziestoletniego motocykla (Yamaha Xtz 750) oraz samej trasy wymagało ode mnie ogromu pracy i jeszcze większej ilości wyrzeczeń. Było warto!
Problemy z wizą i opóźniony wyjazd
Wyjazd zaplanowałem na 1 sierpnia, lecz na kilka dni przed nim, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu otrzymuję telefon z ambasady rosyjskiej. Miła pani oznajmia, że wiza będzie gotowa dopiero na 6 sierpnia, ponieważ w tym roku został przedłużony termin wyrabiania wiz na Kaukaz do 10 dni. Odkładam słuchawkę i czuję „lekką” frustrację, gdyż pośrednik otrzymał mój paszport wraz z wnioskiem miesiąc temu. Gdy nadszedł długo wyczekiwany termin odbioru wizy, okazuje się, że w kopercie jest tylko paszport- brakuje ubezpieczenia! Dzwonię już po nocy do pośrednika i dowiaduję się, że ktoś zapomniał wsadzić ubezpieczenie do koperty… Na całe szczęście chwilę potem dostaję na maila skan mojej polisy, który powinien w zupełności wystarczyć.
Jeden człowiek, 39 dni i 11 727 kilometrów
Dzień później, 07.08.2012, w końcu opuszczam moje rodzinne miasto. Pierwsze dwa dni ukazują moje zmęczenie przygotowaniami i udaje mi się przejechać tylko 750 kilometrów. Po wcześniejszych doświadczeniach z ukraińską drogówką, planowałem by tym razem przejechać bez łapówek, niestety już trzeciego dnia zatrzymuje mnie policja. Szybkie ograniczenie prędkości do 50- nie wyhamowałem. Prędkość przekroczona o 36 kilometrów. Gra wstępna zaczyna się od 25 euro, lecz po kilku minutach kończy się na 10e. Jadę dalej. Wieczorem w poszukiwaniu noclegu zajeżdżam nad staw, gdzie bardzo sympatyczni Ukraińcy mnie goszczą i nawet zostawiają prowiant na następny dzień. Poranek wita mnie lekką rosą- w nocy padało, szybko zbieram się, lecz nie udaje się zajechać za daleko. Po paru kilometrach kolejne spotkanie z policją. Tym razem ignoruję znak stopu. No bo po co się zatrzymywać skoro jest również pas do włączenia się do ruchu. Dziwi mnie reakcja policjanta, ponieważ po paru minutach rozmowy bez żadnych konsekwencji puszcza mnie dalej. Na pięć kilometrów przed końcem mojej dzisiejszej jazdy prawie kończy się moja wyprawa. Jest już po zmroku. Nagle na czołówkę wyskakuje mi jadąca bez świateł Lada wyprzedzająca ciężarówkę. Mijamy się na milimetry, a mnie zalewa taka fala adrenaliny, że aż zatrzymuję się na kilka minut na poboczu.
Szarik!?
W końcu docieram promem z Kerchu do Rosji , a podczas przeprawy powertape’em naprawiam swoje buty motocyklowe. Do pierwszego poważnego punktu wyprawy, którym jest góra Elbrus dojeżdżam po tygodniu. Na kilkadziesiąt kilometrów przed dojazdem do podnóża góry zaczyna się ściemniać. Szukam miejsca noclegowego przy pobliskiej rzece. Moja obecność wyraźnie zainteresowała starszego pana, który właśnie idzie do mnie z przydrożnych zabudowań. Po przedstawieniu się, pytam o korzystne miejsce na rozbicie namiotu. Wymieniamy kilka zdań i starszy pan zaprasza mnie w gości. Okazuje się, że jest stróżem parkingu dla ciężkiego sprzętu. Odbywa się tu ognisko rodzinne, na które od razu zostaję zaproszony. Większa część ludności, również moi gospodarze, zamieszkująca te rejony jest pochodzenia bałkarskiego (górski naród pochodzenia tureckiego). Prócz bardzo różnorodnego i smacznego jedzenia, na stole stoi dużo alkoholu. Narzucają takie tempo w piciu, że prawie wymiękam. Na szczęście udaje mi się uniknąć kompromitacji- uciekam w kąt. Nie rozumiem tylko jednego: dlaczego zamiast Czarek mówią mi Szarik.
Mingi Tau- Wieczna Góra
Już podczas zeszłorocznej wyprawy bardzo chciałem zobaczyć Elbrus, niestety nie było mi to dane. W tym roku miało być inaczej. Słynna góra położona jest bardzo blisko granicy z Gruzją, dlatego panuje tutaj wzmożona aktywność militarna- na pewno ma na to również wpływ ubiegłoroczny zamach terrorystyczny. Mam dwie możliwości, aby ją zobaczyć. Pierwszą jest wjechanie kolejką linową (cel zamachu) na 3750 m n.p.m., skąd widać szczyt. O drugiej opcji dowiaduję się od przypadkowo napotkanego po drodze Polaka, który wskazuje mi drogę do obserwatorium położonego na 3000 m n.p.m. Twierdzi, że powinienem dać radę wjechać tam motocyklem. Postanawiam zdać się na słowa rodaka. Wskazana „droga” jest o podłożu mniej lub bardziej kamienistym. Przy pierwszej wywrotce urywam kufer, którego mocowania prostuję w sposób bardzo prymitywny, czyli za pomocą kamieni. Pierwsze koty za płoty, wyprawę można uznać za rozpoczętą. Na najbardziej stromym podjeździe zaczyna brakować mi mocy, gaśnie mi motocykl i znów lecę na ziemię. Poprzednim razem podniesienie motocykla sprawiło mi bardzo dużą trudność, lecz teraz jest tragedia, na co wpływa również spora ilość kamieni. Utknąłem na 2560m n.p.m. Teraz wyjścia nie ma, motocykl dalej do przodu nie pojedzie, jedyna opcja to zawrócić. Próbuję zjeżdżać tyłem tradycyjnie popuszczając sprzęgło na wyłączonym silniku. Idzie mi to wyjątkowo marnie i w pół godziny robię maksymalnie 15m , kładąc przy tym kilkakrotnie motocykl. W końcu dopada mnie kryzys i zaczynam marzyć o tym, by znaleźć się już na dole. Gdy tak marzę i marzę, naglę od strony obserwatorium na drodze pojawia się człowiek prowadzący trzy konie, jak się okazuje- mój zbawiciel. Na imię ma Maret, a może Mazet. Pomaga obrócić Teresę, bym mógł spokojnie zjechać. W między czasie nadchodzą dwie, bardzo sympatyczne Rosjanki. Okazuje się, że ten odcinek drogi jest tak stromy, że konie trzeba sprowadzić, a jazda na nich odpada. Widok asfaltu przynosi sporą ulgę. Dowiaduję się, że napotkane panie mieszkają w ośrodku turystycznym i na siłę zapraszają mnie do siebie. Na miejscu przydzielają mi pokój i karmią. Ta gościnność płynie prosto z serca, ponieważ za nic nie muszę płacić.
Spotkanie z rosyjską policją zaliczam do miłych. Wyprzedzam Ladę i tylko kątem oka widzę znak informujący o wjeździe na teren zabudowany. Kilkadziesiąt metrów dalej, znów kątem oka, dostrzegam zamaskowany foto-radar. W centrum miejscowości już czeka na mnie policjant i macha pałką. Zdjęcie wykazało 103 km/h. Chcą 100$. Po chwili już 50. Z mundurowym rozmawiam jeszcze ok. 10 min., mówię, że jestem studentem, turystą, że rok zbierałem na tą wyprawę. Puszcza mnie wolno.
Gruzja
Od spotkanych na Ukrainie Polaków dowiedziałem się, że do Gruzji wpuszczają tylko tych, co mają rosyjskie wizy tranzytowe. Ja natomiast mam turystyczną. Na szczęście granicę przekraczam bez żadnych problemów, a celnik spojrzawszy na moją polską tablicę rejestracyjną, macha tylko ręką i puszcza mnie dalej.
Już przed granicą zaczyna się gruzińska droga wojenna o przyzwoitej nawierzchni, jednak jadąc w tunelu można trochę się zdziwić podczas nagłego spotkania z dość sporą dziurą. Otaczają mnie naprawdę piękne widoki, wprost zapierające dech w piersiach: góry, w dolinach rzeki, sporo zieleni, wiele zabytków- kaplic, klasztorów i budowli obronnych. Po kilkudziesięciu kilometrach dojeżdżam do miejscowości Stepancminda, gdzie nad nią, na wysokości 2170 m n.p.m., położony jest zbudowany w XIVw klasztor Gergeti Sameba nazywany wizytówką Gruzji. Nad nim góruje Kazbeg- cel wspinaczki spotkanych alpinistów. Zjeżdżając w dół, w stronę Tbilisi, dojeżdżam do posiadającej burzliwą historię twierdzy Ananuri. Jest ona położona nad pięknym jeziorem, jednak pomimo wysokiej temperatury i bardzo dużej ochoty na kąpiel, z powodu mulistego dna nie mogę się wykąpać. Następnym celem jest zbudowany w VI w. monastyr Jvari. Sam klasztor leży na górze z wspaniałą panoramą na Mckhete (starożytne miasto wpisane na listę UNESCO). Podczas robienia zdjęć pod klasztorem słońce tak mi przygrzewa, że opadam z sił. Zatrzymuje się w Tbilisi, w cieniu, na ok. godzinę, bo jest, no źle… Jakoś udaje mi się pozbierać, jadę dalej. Jest 37 stopni w cieniu o godzinie 18. Samo miasto jest bardzo ładne, zadbane, przedzielone na pół płynącą rzeką. Drogi dobrej jakości, ruch przemyślany tak, że nie ma korków. Wiele ciekawych budowli. Tbilisi na pewno warte jest zwiedzenia, jednak ja ze względu na temperaturę postanawiam jak najszybciej je opuścić.
Mały kraj pełen gościnnych ludzi
Noc spędzam w gospodarstwie, częstują mnie tam 60% koniakiem. Wznosimy toast m.in. za świętej pamięci prezydenta Kaczyńskiego, oraz za przyjaźń polsko-gruzińską. Poranek wita mnie żarem z nieba przez co opuszczam moich gospodarzy dopiero w okolicach południa, oczywiście po obfitym śniadaniu. Jazda jest niesamowicie męcząca, większy komfort odczuwam jadąc z zapiętą po szyję kurtką niż bez niej. Wylewając ostatnie poty mijam drogowskaz na jezioro. Od razu zawracam i po paru kilometrach dojeżdżam do istnej oazy: duży, sztuczny zbiornik wodny, boiska, palmy, restauracja i mnóstwo ludzi. Woda oczywiście jest bardzo ciepła, lecz przynosi mi natychmiastowe orzeźwienie i siły na dalszą jazdę. Po południu docieram do Nekresi i dowiaduję się, że trzeba przejść półtora kilometra pieszo, aby zwiedzić zamek. Tego dnia mam do obejrzenia dwie absolutne perełki: twierdze Geremi oraz Alavardi , a że jest już późno i nie chce mi się przebierać, odpuszczam Nekresi i jadę dalej. Już z daleka widzę wieże Geremi. Niestety z całego miasta pozostała tylko świątynia, wieża oraz mury obronne, a zdecydowanie największy obszar zajmują ruiny. Kościół jest zbudowany z charakterystycznej czerwonej cegły, wewnątrz panuje wzniosła atmosfera, oświetlenie tylko za pomocą okien oraz świec, natomiast ściany są pokryte freskami, które zrobiły na mnie zdecydowanie największe wrażenie. Zatrzymuję się w jednej z miejscowości i pytam mieszkańca o dojazd do ostatniego już dziś zabytku. Rozmowa jest o tyle ciekawa, że mój rozmówca zna tylko język gruziński i ostatecznie porozumiewamy się na migi. Dogadujemy się w tym stopniu, że proponuje mi nocleg u siebie w domu, do którego trafiam zaraz po powrocie z Alaverdi. Od razu jestem posadzony przy stole, na który po kolei jest podawane: chleb, pomidory, czosnek, słonina i legendarne chinkali. Nie może również zabraknąć gruzińskiego, domowej roboty wina, które jest prawdopodobnie najlepszym, które piję w życiu. Co ciekawe, każde sięgnięcie po kielich z winem wiąże się z długim i poważnym toastem, których tego wieczoru wznosimy wiele. Kładę się spać z pełnym brzuchem i w wyjątkowo dobrym humorze. Jutro czeka mnie Omalo…
Omalo- z górki na pazurki
Już po kilku kilometrach kończy się asfalt i zaczyna przyjemny, żwirowy szuterek. Początek trasy jest piękny- po prawej stronie mam przepaść z wąwozem, w dolinie płynie rzeka. Po drugiej stronie przepaści często widzę wodospady. Natomiast po mojej lewej stronie wiedzie wzdłuż drogi skalna ściana. Wysoka wilgotność oraz niewielka wysokość sprawia, że występuje tutaj bujna roślinność . Podłoże szybko przekształca się w skalne, w niektórych miejscach jest bardzo niekorzystnie uformowane, prawdopodobnie wypłukane przez wodę, tworzą się dziury, koleiny i przełamania. Jedna dziura okazuje się na tyle głęboka, że gdy w nią wjeżdżam gaśnie mi motocykl i kończę wywrotką. Niewielkie wodospady występują również przy mojej trasie, tworzą one potoki, przez które muszę przejeżdżać. Do Omalo jeżdżą liczne wycieczki, i co kilkanaście minut mijam obładowane turystami terenówki.
Z każdym kolejnym kilometrem droga się zmienia. Zaczyna się wspinaczka, kończą się piękne lasy, a pojawiają się surowe wierzchołki gór. Co kilkadziesiąt metrów zakręt o 180 stopni, duża stromość podjazdu i kilkaset metrów przepaści zawsze towarzyszące którejś ze stron drogi. Wymaga to ode mnie ogromnej uwagi i nie mogę skupić się na podziwianiu widoków. Na prawie każdej serpentynie brakuje mi mocy i modlę się, żeby tylko Teresa dała radę, bowiem każda wywrotka na stromym zakręcie oznacza bardzo trudne podnoszenie. Pluję sobie w brodę, że nie zostawiłem zbędnych bagaży u mojego gospodarza. Wielokrotnie mijam przydrożne kapliczki, zazwyczaj ze zdjęciem zmarłej osoby. Co mnie bardzo dziwi, przy każdej takiej kapliczce znajdują się butelki po alkoholu. Jak się dowiaduję, Gruzini „piją ze zmarłymi” i w ten sposób wspominają stracone osoby. Po 40 kilometrach podjazdów dojeżdżam do przełamania. Znajduję się na 2867m n.p.m. i teraz jadę już tylko w dół. Zjazd jest dla mnie o wiele prostszy, lecz specyficznie uformowane podłoże skalne, tworzące w niektórych miejscach ponad 30centymetrowe wyrwy powoduje, że zbiera się we mnie niepokój przed jutrzejszym powrotem. Po kolejnych kilkudziesięciu kilometrach, ostre góry ustępują , znów wraca zieleń i porywista rzeka. Wyjeżdżam z niewielkiego podjazdu i moim oczom ukazuje się bardzo duża polana, a w oddali widać jakieś zabudowania. Niesamowity widok. Samo Omalo to kilka chat, a ludzie są jakby oderwani od naszego świata, żyją własnym życiem, nasze codzienne, zazwyczaj błahe problemy ich nie dotyczą. Podobno na zimę zostaje tutaj tylko kilka osób, a cała reszta zjeżdża z gór, ponieważ jedyna droga jest całkowicie zasypana. Dojazd do wioski ma 70 kilometrów, których przejechanie zajęło mi 6 godzin. O poranku obieram kierunek powrotny. Wysokie zachmurzenie zapowiada pogorszenie pogody. Już po chwili zaczyna kropić, deszcz jednak ułatwia mi jazdę, sypka nawierzchnia ubija się i zyskuję na przyczepności. Pogoda pogorsza się jeszcze bardziej. Dojeżdżam do najtrudniejszego odcinka trasy- tutaj jest najbardziej stromo i są najgorsze zakręty. Cały szczyt jest spowity w chmurze. Teraz już nie mam wyjścia, jedyna droga to do przodu, nie mogę blokować drogi. Widoczność szybko zostaje ograniczona do góra 15 metrów, pomimo padającego rzęsistego deszczu jadę z otwarta szybą by cokolwiek widzieć. Na jednym z ostatnich zakrętów zaliczam wywrotkę na śliskiej skale. Jak już wspominałem podniesienie motocykla w takim miejscu i ruszenie nie jest łatwe, macham do ludzi z przejeżdżającego z trudem Suva, lecz nikt nie chce mi pomóc przy tej aurze. Trudno, trochę się męczę i udaje mi się kontynuować jazdę. Pomimo, iż dojeżdżam na szczyt przemoczony do suchej nitki, cieszę się jak dziecko, teraz już tylko z górki. Zjazd dostarcza mi pięknych widoków, w momentach przejaśnienia ukazują się chmury znajdujące się pode mną w dolinach.
Dzisiejszy dzień przynosi mi kolejne atrakcje. Zatrzymuję się by zapytać o drogę. Standardowo już zostaje mi zaproponowany nocleg. Biorę mojego gospodarza na kufer i jedziemy do jego posesji. Dom… jego dom jest typowym slumsem- dziurawy dach, ściany z surowych, podniszczonych cegieł, a do tego facet ma tendencje do wyrzucania wszystkiego za siebie i nie rusza go, że brudzi na własnym podwórku. Głupio jest mi teraz odmówić jego gościnności i pomimo, iż wiem, że nie jest to dobry pomysł, postanawiam zostać tutaj na noc. Moje łóżko znajduje się pod kawałkiem zadaszenia. Na szczęście bałaganiarz wyciąga z szafy czystą pościel. Pogoda ponownie się psuje, zaczyna mocno padać, walczymy z przestawieniem mojego łóżka w takie miejsce gdzie nie ma dziur w zadaszeniu i pomimo iż udaje się cudem znaleźć takie miejsce, rzęsisty deszcz tak zacina, że i tak moknę. Noc jest równie specyficzna i wolę tego nie opisywać. Śpię tylko pięć godzin. Jest to zdecydowanie najgorsza noc wyprawy, najgorsza ze wszystkich dotychczasowych wypraw!
|
Komentarze 4
Pokaż wszystkie komentarzeGratulacje. Piękna wyprawa, świetne zdjęcia!
Odpowiedzczytanie takich relacji to najprzyjemniejsza czesc dnia w pracy. gratuluje przygody!
OdpowiedzCzytanie takich komentarzy to najlepsza nagroda pisania relacji.
OdpowiedzChyba Ciebie koleżko spotkaliśmy na granicy gruzińsko-armeńskiej ?
OdpowiedzTak zgadza się. Przeglądnąłem waszą stronkę, fajne podróże macie za sobą :)
OdpowiedzA wydawałeś się być zdziwiony że Hayabusą można .... Gdyby nie fakt ,że rama pękła w drodze na Kaukaz to nie bylibyśmy tam samochodem.
OdpowiedzI nadal jestem. Zależy kto jaką lubi turystykę. Ja lubię zwiedzać miejsca do których asfalt nas nie doprowadzi, wjeżdżać w miejsca które wymagają sporego wysiłku by osiągnąć cel.
OdpowiedzJechałeś przez Osetię, czy Inguszetię? (niewiele widać z zamieszczonej mapki). Jak z bezpieczeństwem w tamtych rejonach? Gratuluję wyprawy!
OdpowiedzDo Gruzji wjechałem przez Władykaukaz i na południe na Gruzińską Drogę Wojenną. Z tego co się orientuję to nie ma możliwości wjazdu do Osetii Południowej. Dla mnie te rejony były bezpieczne, nie spotkały mnie żadne nieprzyjemności. Tutaj znajduje się pełna mapka: https://maps.google.com/maps?hl=pl&tab=ml&authuser=0 . Nie wiem tylko czemu google namiętnie usuwa mi fragment trasy.
Odpowiedz