Motocyklowy tydzień w Rumunii
Myśl o podróży do Rumunii krążyła w mojej głowie jeszcze przed majowym weekendem. Niestety dowiedziałem się wówczas, że większość interesujących mnie tras w maju może być nieprzejezdna, dlatego odłożyłem wyprawę na czas wakacji. Do tego czasu liczba chętnych pragnących zrealizować ten sam cel zwiększyła się do pięciu osób i w takim też składzie wyruszyliśmy z Polski 12.08.2013.
Do Rumunii dojechało nas tylko trzech, ale i trzech również z niej wróciło. Co się stało z pozostałymi dwoma motocyklistami? Dowiecie się wkrótce czytając relację z wycieczki. Tymczasem zachęcam do poświęcenia dwóch minut i obejrzenia traileru z wyprawy:
W pewnym sensie można powiedzieć, że do Rumunii wybierała się reprezentacja z całej Polski. Z pięcioosobowej ekipy trzy osoby (Ja, Darek, Paweł) były z województwa świętokrzyskiego, „Seev” - z Mazur, a „Filet” - z okolic Wrocławia. Wszyscy znaliśmy się tylko z for internetowych, toteż wyjazd można uznać w pewnym sensie za integracyjny. Z tego też powodu początkowym problemem było uzgodnienie miejsca, od którego będziemy razem podróżować – ustaliliśmy punkt zborny w Brzesku na stacji BP.
Droga przez Polskę przebiegła całkiem spokojnie, było dość niskie natężenie ruchu, więc mogliśmy pojechać trochę szybciej. Około południa przekroczyliśmy granicę polsko-słowacką. Kilka minut później miał miejsce wypadek… Otóż trzech kolegów wypadło z zakrętu. Straty opiszę w takiej kolejności, jak „wyleciały” motocykle:
1) DL650 - wgięty gmol osłaniający silnik, obrysowana przez gałęzie czasza, pęknięty kufer boczny lewy, wgięty stelaż kufrów, wygięta dźwignia zmiany biegów, obtarty handbar lewy, i skrzywiona śruba od ciężarka kierownicy lewego. „Kierownik”- obite biodro i podudzie -> po ocenie motocykla i własnych sił zdecydował, by kontynuować wyprawę.
2) Bandit 600S - skrzywione oba teleskopy z zawieszenia, z których wylał się olej, pęknięta czasza. Motocyklista - cały poobijany, potłuczony, przez 2-3 sekundy podobno średnio przytomny (byłemna miejscu wypadku, jak już normalnie rozmawiał).
3) Bandit 600N - kamień wbity w lewy dekiel silnika, z którego zleciał olej, obite kubki zegarów, pęknięty klosz lampy. Kierowca - obrysowany Nolan, który podczas późniejszego wzburzenia był wielokrotnie rzucany z całej siły o ziemię…
Relacjonowałem ten fragment opowieści innym motocyklistom, którzy w znacznej większości uznawali, że powodem był nieodpowiedni odstęp między tymi trzema motocyklami. Pierwszy nie dostosował prędkości do umiejętności, a pozostała dwójka nie miała odpowiedniej ilości czasu i dystansu na reakcję i spanikowała kierując się w ten sam rów...
Jak wynikało ze strat materialnych dwie osoby nie mogły kontynuować dalszej jazdy - wówczas rozpoczęły się telefony po jakiś transport do Polski. Oczekując na telefon od konsultanta z PZU zatrzymał się busem pewien Słowak – jak się okazało motocyklista. Chcąc udzielić pomocy „swoim” zaoferował, że za darmo podrzuci do Nowego Targu motocykle, które załadowaliśmy na pakę, a dwóch kolegów razem ze Słowakiem do szoferki – w taki sposób zostaliśmy podzieleni już pierwszego dnia. Jako że pozostała trójka (Ja, Darek i Paweł) zdecydowała, że podróż wciąż trwa – początkowo dość niemrawo – ruszyliśmy przed siebie.
Później na szczęście poza wypadkiem nic "ciekawego" się nie działo. Autostrada - ekspresówka - autostrada - postój - tankowanie - i tak aż do granicy Węgry-Rumunia. Do odprawy w zupełności wystarczył dowód osobisty, celnik w zasadzie nie porównał nawet widniejącej facjaty na dowodzie z twarzą kierowcy... W trakcie postojów kontaktowaliśmy się z poszkodowanymi kolegami - okazało się, że jeszcze tego samego dnia mieli transport do domów.
My natomiast nocowaliśmy w Oradei, w przydrożnym motelu. Był delikatny problem z porozumiewaniem się z właścicielką tego "domu", gdyż znała tylko ojczysty język... Ale po bólach, licznych uśmiechach, mnóstwie gestykulacji, rysowaniu na kartce dogadaliśmy się co i jak. Otrzymaliśmy 2 pokoje - oba z małżeńskim łożem - co stało się standardem naszych noclegów...
W nocy średnio się wyspaliśmy z powodu sporego natężenia ruchu drogowego i dość uciążliwej temperatury jak na porę nocną – powyżej 26C. Od Pani właścicielki dostaliśmy „wodę na kawę” - jej temperatura nie przekraczała 30C... To był (przynajmniej dla mnie) szczyt skąpstwa...
Ruszyliśmy wyznaczoną trasą, temperatura wciąż rosła. Wszystkie wywietrzniki jakie tylko były w kurtkach i spodniach zostały dawno temu pootwierane. Dojechaliśmy do jakiegoś miasta, w którym na termometrze (takim drogowym) zobaczyliśmy coś strasznego: 42C w cieniu! Po kolejnych kilku kilometrach zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, bo czułem, że coś słabo ze mną. Chłopaki wcinały obiad, a ja rozpocząłem procedurę przeciwudarową. Zdjąłem co tylko się dało i chłodziłem lodowatą butelką miejsca gdzie krew w tętnicach płynie najbliżej powierzchni ciała. Co jakiś czas postałem też przy lodówkach. I tak po jakichś 20-30 min doszedłem do siebie. Zdjąłem bieliznę termalną Brubecka, która na takie temperatury okazała się nie tylko nieskuteczna, ale i niebezpieczna. Zlałem tors i głowę chłodną wodą. Założyłem na gołą klatę swojego Scotta i powoli ruszyliśmy dalej. Teraz było już chłodno...
Trasa Oradea-Arad to rumuńska analogia do amerykańskiej Route 66 – mam na myśli zupełnie płaską, aż po granice horyzontu, wyjałowioną ziemię.
W końcu dotarliśmy w okolice Dunaju, który jest naturalną granicą rumuńsko-bułgarską i rumuńsko-serbską - o czym przekonaliśmy się podczas wykonywania wieczorem telefonów do domu. Za 4 min połączenia kierowanego(jak się później okazało) przez jakąś serbską sieć zapłaciłem prawie 40zł... Widoki śliczne, droga różna - od bardzo dobrej do szutrowej - najlepiej pokaże to zamieszczone niżej wideo.
Tego poranka wszyscy wstaliśmy z lekkim niedoborem snu. Powodem tego stanu była burza, która szalała przez znaczącą część nocy. Burza... Niektórym mogło by się wydawać, że to w niczym nie przeszkadza – w tym przypadku można się było grubo pomylić. Przy blasku połyskujących co kilkanaście sekund piorunów i dźwięku rozchodzących się grzmotów mimo wszystko ciężko usnąć. Dodajmy do tego jeszcze efekt opadającego podniebienia miękkiego Darka, i wtórującego mu Pawła i mamy rezultat. Tej nocy spałem niecałe 4 godziny...
Na szczęście Europejczycy od ok. XVI wieku jadą o poranku na dopalaczach - mowa o kawie z pięciu łyżeczek, która szybko postawiła mnie na nogi i dzięki temu mogliśmy przy w miarę dobrym samopoczuciu i nastroju ruszyć w stronę Transalpiny.
Transalpina zaskoczyła nas jakością drogi i małym natężeniem ruchu. Samochodów niewiele, a z motocyklistów tylko w zasadzie Polacy. Asfalt w 95% bardzo dobry, wyglądał jakby był kładziony jeszcze wczoraj. Pozostałe 5% to pojawiające się co 500m odcinki szutru nie dłuższe niż 3-4m, które występowały jedynie w północnej części drogi. Poza tym zakręty świetnie wyprofilowane, kurzu czy pyłu praktycznie wcale - mogliśmy poszaleć. Skutkiem tego była pierwszy raz zamknięta tylna opona. Oczywiście na Transalpinie nie zabrakło osiołków, które obowiązkowo musiały zostać przez nas pogłaskane.
Można powiedzieć, że w połowie drogi spotkaliśmy wspomnianych wcześniej Polaków na motocyklach. Cała - bodajże 6-osobowa - ekipa dosiadała V-Stromy 650. Jeden z jej członków dodatkowo zaszedł za skórę Darkowi mówiąc, o wspomnianych wcześniej 3-4m odcinkach szutru, że: "Banditami to ciężko Wam będzie..." - spotkało się to z komentarzem pod nosem Darka i natychmiastowym kontynuowaniem trasy. Jak się okazało to po tych strasznych odcinkach szutru Goldwingiem można by przegrzać 40-50km/h...
W Rumunii – jeśli mowa o krajobrazach - najbardziej urzekło mnie ukształtowanie terenu, a mianowicie brak "pagórków". Nie mówię, że tak w całym kraju jest, ale na pewno w tych częściach, przez które było nam dane podróżować. Jedziesz sobie gładką jak stół drogą krajową, patrzysz w prawo - dostrzegasz idealną poziomą linię horyzontu na tle (najczęściej) kukurydzy, patrzysz w lewo - podobny widok. I tak mija jakieś 100-150 km po czym nagle zauważasz kłębiące się chmury wokół gór, które - tak znikąd - po prostu się pojawiają w Twoim polu widzenia. Ten "fenomen" dobrze widać na początku poniższego nagrania.
Transfogaraska – prawdopodobnie najsłynniejsza droga w Rumunii. Miały na nas czekać niesłychane widoki, dziesiątki zakrętów, bardzo dobrej jakości asfalt i wątpliwa pogoda. Tyle wiedzieliśmy pobieżnie czytając relacje innych podróżników.
1) Widoki - zgadzam się świetne, jednak ktoś kto wcześniej zobaczył kawałek Alp, będzie odczuwał lekki niedosyt. Nie zrozumcie mnie źle, było na co popatrzeć! Jednak Karpaty nie są tak majestatyczne jak Alpy, szczyty nie są tak strzeliste, granie nie są tak strome. Dlatego każdemu polecam Rumunię przed wyjazdem na południe. Karpaty go oczarują, a Alpy odbiorą dech w piersiach...
2) Zakręty - nawet w większej niż oczekiwana ilości. Zadziwiające było to, iż każdy mógł się zatrzymać w dowolnym miejscu. Czy to na prostej pod górkę, czy to w samym zakręcie! I nie spotkał się z milionem wyzwisk, otrąbieniem przez każdego przejeżdżającego, grożeniem holownikiem czy policją. Z perspektywy kierowcy Dacii wyglądało to mniej więcej tak:
-"O jaki piękny widok! Kochanie weź aparat pstrykniemy fotkę.
- Ale tutaj nie ma się gdzie zatrzymać? Poza tym jest zakręt, a za nami jedzie sznurek samochodów...
- No i co z tego...? Przecież wszyscy tak robią."
3) Asfalt - i co mi po tych setkach zakrętów skoro asfalt był kiepskiej jakości... Jak nie przejechany wcześniej frezarką to połatany - byle by było. Dało się czuć wręcz łopatę polskich drogowców - kto wie, może tutaj byli. Na dodatek panował jeszcze spory ruch na drodze i tutaj mam na myśli samochody, bo motocykli było tyle, co kot napłakał.
4) Pogoda - i tutaj było tak jak w każdej relacji - pochmurno, zimno, deszczowo.
Zjeżdżając już z gór można było nierzadko napotkać na obozowiska składające się z kilku namiotów czy gromadki Cyganów. Aha! Ważne by zapamiętać, iż określenie Cygan to nie to samo co Rumun (Rumun to obywatel Rumunii, jak Polak - Polski). Cyganie pochodzą z rejonów Indii i w Rumunii, gdzie jest ich wg oficjalnych danych ok 2,5%, nie są lubiani tak jak w Polsce. Powody są takie same. Żebractwo, kradzieże, konflikty z prawem, samowola budowlana, brak respektowania policji, itp.
Poprzedniego dnia trochę nas zmoczyło, a dołączając fakt, że wszyscy mieliśmy średnią ochotę, by poleżeć na plaży, postanowiliśmy anulować z planu Morze Czarne. Dodatkowo każdy z nas słyszał/czytał średnio pochlebne opinie o rumuńskich plażach, a podróżnicy traktowali Constanta'e po prostu jako punkt do odfajkowania.
Wdrożyliśmy więc plan z następnego dnia - mianowicie wulkany błotne. To był też pierwszy raz kiedy podróżowaliśmy "białymi drogami" - jak przypuszczam odpowiednik naszych gminnych/powiatowych dróg. Jechało się OKROPNIE. Przy 40-50km/h każdemu z nas chociaż raz dobiło zawieszenie, dlatego jechaliśmy jeszcze wolniej. Problemem nie był brak asfaltu, ale fantazyjne ukształtowanie jego powierzchni. Oczywiście były też odcinki szutrowe - podczas przeprawy przez jeden z nich musieliśmy zawrócić, gdyż dojechaliśmy do ślepego zaułka, ale o tym później.
Same wulkany można potraktować jako ciekawostkę. Argumentem przemawiającym za odwiedzeniem tego miejsca był fakt, iż takie dziwy można spotkać w Europie jeszcze tylko w Norwegii. Podsumowując - trud włożony w dojazd na miejsce i nagroda, jaką za to się otrzymywało były dosyć niewspółmierne. Osobiście byłem trochę zawiedziony, natomiast chłopakom bardzo się podobało! Ja liczyłem na jakieś małe erupcje, a mogłem co najwyżej zobaczyć kilka baniek gazu. Krajobraz tychże wulkanów był promowany jako księżycowy (można było sobie zrobić zdjęcie w formie rumuńskiego astronauty... Jak widać na filmie maź najbardziej przypominała cement i rzekomo była toksyczna.
Podczas powrotu chcieliśmy jak najkrótszą trasą dostać się do głównej drogi. Krzysztof z Automapy tak pokierował, że zaznaliśmy prawdziwego off-roadu. Nieźle się napociłem, żeby wjechać pod kilka wzniesień na swoim motocyklu, a on na koniec powiedział, że trzeba zawrócić... Chcąc powiedzieć chłopakom, żeby niepotrzebnie się nie wysilali i odpuścili ostatni podjazd, bo i tak trzeba zawracać, w najgłupszy możliwy sposób zaliczyłem przewrotkę... Otóż zabrakło mi nogi do podpórki – taki był efekt braku myślenia/doświadczenia w tej kwestii... BOSKO! Jestem jakieś 50km od najbliższej cywilizacji i leżę na ziemi z moim motocyklem. Jakimkolwiek samochodem raczej tutaj się nie wjedzie... Jak to wszystko wyglądało zobaczycie na poniższym filmiku. Na szczęście skończyło się tylko na wbitym do wnętrza owiewki kierunkowskazie i obrysowanym gmolu.
Po przygodach z poprzedniego dnia na gminno-powiatowych drogach zdecydowaliśmy, że darujemy sobie też wesoły cmentarz. W planie - wąwóz w Bicaz i kierujemy się powoli w stronę Polski. Wąwóz wywarł na mnie większe wrażenie niż widoki na Transalpinie czy Transfogaraskiej. Człowiek w tej szczelinie czuł się dość przytłoczony – mimo, iż do brzegów ścian było jakieś 20-30m. Wielokrotnie próbowałem spojrzeć na szczyt wzniesień/skał, między którymi wiła się nasza ścieżka. Kończyło się to z reguły zajęknięciem z braku możliwości wygięcia swojego kręgosłupa al'a rosyjska gimnastyczka. Zresztą co tu dużo pisać - to trzeba zobaczyć na własne oczy, bo film jest tylko namiastką rzeczywistości.
Pogoda tego dnia była wręcz idealna do jazdy - nie za ciepło, nie za zimno, słonecznie – dlatego dobrze nam się jechało i ku naszemu zdziwieniu podgoniliśmy znacznie więcej niż to było w pierwotnym założeniu. Ostatecznie około 19:00 wylądowaliśmy jakieś 10km przed Cluj-Napoca gdzie znaleźliśmy nocleg. Po kilku piwach i pizzy zrezygnowaliśmy z rozważanego wcześniej pomysłu na spędzenie następnego dnia w Tokaju i postanowiliśmy ciąć prosto do domu. Na Tokaj będzie jeszcze kiedyś okazja.
Wstaliśmy wcześnie, gdyż czekała nas długa droga. Stąd też zamówiliśmy w recepcji śniadanie na 8:00. O 8:20 już byliśmy na motocyklach. Do pierwszej granicy dojechaliśmy w miarę szybko, gdyż na Węgrzech zrobiliśmy postój ok. 11:00. Kolejna przerwa wypadła dopiero na kolejnej granicy. I tym sposobem o 15:00 byliśmy już w Polsce. Podjechaliśmy jeszcze na ten feralny zakręt i żaden z nas nie miał pojęcia jak mogło tutaj skosić trzech gości na raz... No ale cóż "Shit happens".
Niestety do domu dojechaliśmy stosunkowo późno, a to z powodu jakiegoś airshow, które było zorganizowane w kotlinie między Nowym Sączem, a Jurkowem. Skutek? Korek na odległości ok. 30km. Przeciskanie średnio wychodziło, bo droga była kręta i dość wąska. Parę razy ktoś na nas zatrąbił, niektórzy kierowcy chowali lusterka - a przecież było jeszcze jakieś 30cm odstępu... Ale nie... Trzeba stać przy podwójnej ciągłej... Spotkaliśmy też kilku „niekulturalnych kierowców”, którzy widząc, że nadjeżdżamy jeszcze bardziej dojeżdżali do środka. A więc - masakra! Tak się każdy skupił na manewrowaniu, że po jakichś 5 minutach przeciskania razem z Darkiem zgubiliśmy Pawła. Ja natomiast pół godziny później zgubiłem Darka przed rondem w Jurkowie, gdzie on - jak się okazało - skręcił na Tarnów, a nie na Kraków. Czekałem jakieś 5 min na przystanku za rondem. Napisałem smsa Pawłowi, że oddam przy najbliższej okazji jego kuchenkę, którą wiozłem w centralce i pognałem do domu.Miejscami jechałem dość szybko, ale i tak dotarłem dopiero na 19:00, Paweł - na ok. 20:00 a Darek, który zabłądził - dopiero przed 21:00.
Komentarze 11
Pokaż wszystkie komentarzeczy to nie bedzie zbyt osobiste pytanie jeśli zapytam o ile cię to kosztowało $ ?
OdpowiedzMyślę, że nie :) 1700zł za wszystko
OdpowiedzTylko pozazdrościć:)
OdpowiedzŚwietna wyprawa ! Choć mnie kręcą dłuższe podróże.
OdpowiedzDzięki! Na przyszły rok planuję trasę ok 4000-5000 km -> także małymi kroczkami... :)
OdpowiedzTrasa naprawdę zajebista. Cos o tym wiem bo w lipcu tez przebyłem podobna z tym ze naszym glownym celem była transalpina i transfogarska bez specjalnych dodatkowych atrakcji. Krotko mowiac WARTO!!!...
OdpowiedzCieszę się, że relacja się podobała :) Pozdrawiam
OdpowiedzSuuuper podróż!!! Rewelacyjna relacja, zdjęcia, no i super filmiki. To jest to, co lubię najbardziej. Prawdziwe przeżycia, bez żadnej ściemy. Dzięki bardzo. Będę wracał do filmików, kiedy na dworze...
OdpowiedzDzięki :) Starałem się "mówić jak jest" (:P) i zostałem w pewnym momencie posądzony na forum internetowym o lekki faszyzm, ale w końcu miało być subiektywnie :)
OdpowiedzŚwietna relacja ,fajne filmiki ,no i się działo .. Co do komentarzy to zawsze się zastanawiam skąd biorą się tacy jak Qba .....?
OdpowiedzDzięki :) Ja zawsze podejrzewam wówczas nieprzychylnych znajomych - w końcu każdy takich ma - bo ktoś kto trochę jeździ motocyklem wie, że bywa różnie...
OdpowiedzMyślę, że każdy z nas zaliczył jakąś wykładkę. Miałem np. taką parkingówkę, że później przez wiele dni zastanawiałem się jak w ogóle mogło do tego dojść :) Dzięki takim sytuacjom zdobywamy coraz większe doświadczenie. Oczywiście są tacy, którzy najbardziej doświadczeni są w pisaniu głupich komentarzy. Nie warto na nich zwracać uwagi. Pozdrawiam i jeszcze raz dzięki za super relację.
Odpowiedz