Moto GP w Brnie 2007 - moja wyprawa
W piątek po pracy odebrałam telefon i usłyszałam dwa zdania: „Pakuj się, jedziemy. Będę u Ciebie za 20 minut."
Bilety kupione mieliśmy pół roku wcześniej, ale dwa tygodnie przed czeską rundą Moto GP podjęliśmy decyzję, że nie jedziemy. Motocykl ciągle był nienaprawiony po dwóch szlifach na torze w Poznaniu i nie było szans, że w dwa tygodnie uda się go naprawić. Proponowana przeze mnie wersja podróży pociągiem do Wrocławia, a stamtąd ze znajomymi samochodem, nie spotkała się z entuzjazmem. Perspektywa wielogodzinnej jazdy pociągiem i autem okazała się za wygodna w porównaniu do Supersporta. Mój bilet oddałam koleżance, która jechała z Wrocławia samochodem z nadzieją, że może uda się jej go sprzedać przed kasami, chociaż za połowę ceny. Ze smutkiem pogodziłam się z faktem, że znowu nie uda mi się zobaczyć najszybszych facetów świata na własne oczy. Obiecałam sobie, że w 2008 już na pewno nie odpuszczę.
Przez trudy do gwiazd
W piątek po pracy odebrałam telefon i usłyszałam dwa zdania: „Pakuj się, jedziemy. Będę u Ciebie za 20 minut." Dwa razy nie trzeba mi powtarzać, wzięłam wszystko, co potrzebne na dwa dni i zmieści się w jeden plecak. Za 40 minut byliśmy już pod Teatrem Narodowym, gdzie czekali na nas znajomi z Białegostoku. Wyruszyliśmy, Triumph Speed Triple, Suzuki Bandit 600 i nasz Suzuki GSX-R 1000 K3 bez prawego lusterka, kierunkowskazu i z mnóstwem małych uszkodzeń. Wyjazd z Warszawy w piątek po południu nie zaskoczył nas miło. Nawet na motocyklach oznacza to walkę z każdym użytkownikiem drogi i zdecydowaną stratę czasu. Dla wprawnych motocyklistów, którzy jednak nie jeżdżą na co dzień po stolicy poruszanie się po wylotówce w taki dzień jest męczące, więc kiedy wreszcie udało nam się pokonać Aleję Krakowską odetchnęliśmy z ulgą. Szybko jednak okazało się, że czekają nas kolejne niespodzianki. Tym razem deszcz nie pozwolił na nadrobienie straconego czasu. Doszliśmy wspólnie do wniosku, że jazda w nocy, podczas ulewy, której nie widać końca nie jest tym czego oczekiwaliśmy. Częstochowa, która miała być naszym miejscem noclegowym wydawała się za odległa. Znaleźliśmy pierwszy motel przy trasie i zostaliśmy na noc. Rano obudziło nas słońce i bezchmurne niebo. Szybki prysznic, małe śniadanie i dalej w trasę. Trzeba było się spieszyć, bo ciągle byliśmy na początku drogi, a kwalifikacje zaczynały się wczesnym popołudniem. W drodze okazało się, że nasze średnie prędkości różnią się, przez co nie wszyscy byli zadowoleni, ale jedziemy razem więc się nie rozłączamy. Co kilkadziesiąt kilometrów spotykaliśmy grupy motocyklistów jadących w to samo miejsce, co my. Po raz kolejny dało się odczuć przewagę motocykli nad samochodami. Momentami jechaliśmy w dwadzieścia motocykli, wszyscy się pozdrawiali, uśmiechali i rozmawiali ze sobą na światłach, niezależnie od tego czym jechali. W takiej atmosferze dojechaliśmy do Czech, tutaj już każdy raczej jechał na własną rękę. Od razu zauważyliśmy, że Czechy coraz bardziej odstają od nas (a właściwie to my odstajemy od nich) jeśli chodzi o stan dróg. Wreszcie można było pojechać szybciej bez odbijania własnych narządów.
Brno na żywo
W Brnie zaczęły się małe problemy. Znajomi z Białegostoku zarezerwowali spanie około 15km od toru, ale za nic w świecie nie mogliśmy znaleźć właściwej ulicy. Do kwalifikacji została niecała godzina, a ja ciągle nie miałam biletu. Po tym jak wreszcie udało nam się odnaleźć dom w którym wynajęliśmy pokój, pojechaliśmy na tor. Kwalifikacje już trwały, ale spokojnie zdążylibyśmy na końcówkę. Niestety mój bilet zaginął razem z moją znajomą, więc tylko obeszliśmy mały kawałek toru i wróciliśmy do miasta. Nie widzieliśmy nic, ale sam dźwięk rozchodzący się w dużej odległości od toru zapowiadał jutrzejsze atrakcje.
Ciasno i gorąco
W niedzielę okazało się, że chyba wszyscy motocykliści z Czech, Polski i duża część z Włoch przyjechali w jedno miejsce. Takiej ilości jednośladów nigdy nie widziałam. W weekend tor odwiedziło ćwierć miliona widzów. Tak jak zawsze dla motocykli nie istniało pojęcie zatoru na drodze, tak tutaj wszyscy stali po 20 minut, żeby przejechać kilka metrów. Nikt jednak się nie denerwował, czasu było jeszcze dużo, tylko upał zaczął dawać się we znaki. Razem z tym odezwały się usterki w naszym motocyklu. Przed samym torem, kiedy już mieliśmy parkować zagotował się silnik. Perspektywa zepsutego GSX-Ra w Czechach, a z drugiej strony obowiązkowego powrotu tego samego dnia do Warszawy nie była wesoła. Te zmartwienie jednak odłożyliśmy na później. Droga na tor okazała się długa i uciążliwa w pełnym ekwipunku motocyklowym. W ponad 30 st. C musieliśmy przejść kilka kilometrów w czarnych skórzanych spodniach, długich butach, z kurtkami i kaskami w ręku. Po odczekaniu 40 minut w kolejce do wejścia okazało się, że jest jeszcze gorzej. Tysiące ludzi próbowało znaleźć jak najlepsze miejsce na trawie. Spędziliśmy koło 2 godzin żeby przejść dwa zakręty. Cierpliwość niektórych się skończyła i doszło do tego, że ludzie zaczęli chodzić po samochodzie z którego ktoś sprzedawał napoje, a inni rozerwali siatkę i szli lasem otaczającym tor. Niestety, ale kiepska organizacja i nadmiar kibiców przesłoniły nam same wyścigi. Żeby dostać się do łazienki trzeba było stracić koło 40 minut, żeby kupić wodę mniej więcej tyle samo. Więc kiedy znaleźliśmy kawałek wolnego miejsca, pomimo że widok nie był najlepszy postanowiliśmy nie ruszać się stamtąd.
Wyścig
Sam wyścig to niesamowite przeżycie. Pomimo że widzi się mniej, niż w telewizji, atmosfera, tysiące ludzi i ryk silników wywołują ogromne emocje. Całym sercem kibicowałam mojemu idolowi od lat, którym jest rzecz jasna Valentino Rossi. Niestety kolejny wyścig w sezonie 2007 dla Rossiego był pechowy i ukończył go na 7 pozycji. Wygrał Casey Stoner z Ducati Marlboro Team, rewelacja ubiegłego roku. Na sam koniec wyścigu zaczęliśmy się zbierać do wyjścia, chcieliśmy uciec przed całym tłumem, który w jednym momencie zacznie wychodzić. Zaczynało się robić późno, my nie wiedzieliśmy co z naszym motocyklem, czy w ogóle ruszymy, nie mówiąc o pokonaniu 650 km. Ominęła nas widowiskowa część wyścigów, czyli podziękowania dla kibiców, jazda na jednym kole, która w wykonaniu zawodników Moto GP jest wyjątkowo atrakcyjna, ale przynajmniej sprawnie dotarliśmy do Suzuki, które nie zrobiło nam przykrej niespodzianki i odpaliło bez problemu. Niestety zanim zdążyliśmy dojechać do pierwszej stacji benzynowej wskaźnik temperatury silnika znowu pokazał 130 st. Trzeba było zjeżdżać na chwilę, odczekać i znowu powoli do przodu. Takim sposobem dotarliśmy na stację, gdzie można było zdjąć owiewki i zobaczyć co się dzieje. Jedyne co mogliśmy zrobić to dolać płynu do chłodnicy i liczyć na to, że GSX-R i tym razem nie zawiedzie. Z Brna do Warszawy jest 650 km, przejechaliśmy je w 6 godzin. Dzięki temu, że wracaliśmy sami mogliśmy jechać wreszcie swoim tempem. Hubert przez to, że naoglądał się zawodowych kierowców wyścigowych, często przenosił torowe tempo na drogę i jechaliśmy prawie 300km/h. Dokładnie nie wiem, bo jako pasażer, nie byłam w stanie zerknąć na zegary od 280. Nie zabrakło też jazdy na jednym kole i wyścigów. Taka intensywna i długa jazda na Supersporcie nie jest lekka, ale jest na pewno przeżyciem jedynym w swoim rodzaju. Miłośnicy sportowych motocykli, wiedzą o co chodzi, boli, ale i tak każdy kilometr jest frajdą. Przy ostatnim tankowaniu w Polsce, nie byłam w stanie zejść z motocykla. Nogi w zgiętej pozycji, ciągła praca ciałem, ręce oparte na baku, to były główne elementy, przez które jazda stawała się momentami nie do zniesienia. Temperatura silnika znowu zaczęła niebezpiecznie rosnąć jak tylko wjechaliśmy do Warszawy, ale tutaj już nie stanowiło to dużego problemu. Powoli dojechaliśmy do domu.
Z perspektywy czasu
Bilans wyprawy dla mnie jest zdecydowanie dodatni, spontaniczne rzeczy zawsze wychodzą najlepiej. Minusem była kiepska organizacja samej rundy GP w Brnie, ale myślę, że organizatorzy nie spodziewali się, aż takiej ilości kibiców. Każdy fan wyścigów motocyklowych chociaż raz powinien zobaczyć najszybsze motocykle na własne oczy i poczuć drżenie w żołądku narastające ze zbliżającymi się maszynami. W tym roku do Brna także pojadę, ale głównym celem jest Grand Prix Holandii w Assen.
Komentarze 5
Poka¿ wszystkie komentarzesuper w tym roku i ja bede .300km dobra predkosc tez czasami tak latam adrenalina co znam to,ten kto nigdy nie jechal tyle ,niewie o co chodzi.pozdrawiam
Odpowiedzpofantazjowac nie moze...przeciez wiadomo ze GSX-R 1000 K3 tyle nie poleci, tym bardziej z pasazerem, ale niech laska ma radosc :-)
OdpowiedzNie chcê ciê rozczarowaæ, ale poleci. Z pasa¿erem i nawet na skróconych zêbatkach lolku.
Odpowiedzfajne story ps.1000 to superbike a nie supersport
OdpowiedzTe¿ by³em w Brnie 3 lata z rzêdu :))) 2006-2008 Tym razem lecimy z paczk± wygrzaæ siê na pla¿ach Rimini a potem San Marino :))) oczywi¶cie na kunach ;)
OdpowiedzDebilizm - 300km/h po publicznej drodze i to z pasa¿erem, jeszcze chwalenie siê tym.
OdpowiedzTe¿ odrazu o tym pomy¶³a³em. Je¿eli Twój facet rzeczywi¶cie dawa³ z tob± 300 km/h, to gratulujê g³upoty Jemu, a Tobie ¿yczê prze¿ycia nastêpnego sezonu. Niech pomy¶li, ¿e jad±c tak zachowuje siê w stosunku do Ciebie prawie jak morderca. Nie chcê nikogo obra¿aæ, ale Twój facet to nie Rossi, Wasz sprzêt to nie wy¶cigówka, a co najwa¿niejsze nasze drogi to nie równy jak stó³ tor wy¶cigowy. Szkoda tylko, ¿e przez takich jak Wy cierpi pó¼niej opinia innychi motocyklistówi.
OdpowiedzChicken :D
Odpowiedzzgadzam siê
Odpowiedz