Goldwingiem w trasę - luksusowy letni rejs
Zawsze chciałem wybrać się na urlop luksusowym kabrioletem i nasycać się muzyką płynącą z dobrych głośników. Dlatego pojechałem Hondą Goldwing…
Kiedy odbierałem motocykl, pogoda mówiła „nie, nie pojedziesz nigdzie, wrócisz do domu i będziesz grał w idiotyczne gry na portalach społecznościowych”. To w sumie dobre rozwiązanie, ale aby dostać się do domu, trzeba było Hondę zawieźć na Śląsk. W przypadku normalnego motocykla, moja twarz nabrałaby wyglądu ojca 14-latki, który właśnie dowiedział się, że zostanie dziadkiem. Nie miałem jednak do czynienia z normalnym motocyklem.
Młody chłopak o ciemnej karnacji umył mi szybę i lampy. Chyba myślał, że to samochód.
O tym, że Goldwing jest niesamowitym pojazdem, przekonałem się jeszcze w Warszawie, kiedy na jednym ze skrzyżowań młody chłopak o ciemnej karnacji umył mi szybę i lampy. Chyba myślał, że to samochód. Najbardziej zaskakujący jest fakt, że deszcz na tym sprzęcie nie działa na jeźdźca tak, jak na innych motocyklach. Gdyby stopy były lepiej chronione, przejazd przez monsun można by porównać do przetoczenia się pod odkręconym na minimum zraszaczem trawnika. Nawiewy gorącego powietrza stale suszą spodnie, a podgrzewana kanapa na najwyższym stopniu działania po prostu przypieka, podobnie jak manetki. Niemniej jednak, nie potrafię sobie wyobrazić nic bardziej miłego, przydatnego i niezastąpionego jadąc na motocyklu przy 12 stopniach i w ulewie.
Jazdą krajową 1-ką jest równie przyjemna, jak obudzenie się pod prysznicem w kubańskim więzieniu. Nie da się tam jechać w żaden z cywilizowanych sposobów.
Najszybszą drogą z Warszawy na Śląsk jest krajowa „8”, która na wysokości Piotrkowa Trybunalskiego przechodzi w krajową „1”. Jest to, i nie można tego ująć inaczej, najbardziej chamska trasa w Polsce. Jazdą nią jest równie przyjemna, jak obudzenie się pod prysznicem w kubańskim więzieniu. Przede wszystkim, nie da się tam jechać w żaden z cywilizowanych sposobów. Limit prędkości na tej drodze wynosi 100 km/h. Bywa, że mam ochotę toczyć się do celu dopuszczalną prędkością i nie wzbudza to we mnie wściekłości czy drgania nozdrzy. Zatem prawy pas, tak? Ok. Goldwing sunie prawym (w niektórych kręgach zwanym „dla frajerów”) pasem, ale jadący przede mną petent w beżowym Daewoo Espero myśli, że jest w terenie zabudowanym po 23:00. W porządku, bez napinki, alarmująco przepisowa zmiana pasa na lewy, po uprzednim upewnieniu, czy można i potężna Honda jedzie szybszym pasem, z maksymalną dozwoloną prędkością. Trwa to jednak 2 sekundy. Znikąd pojawia się w lusterkach przedstawiciel handlowy w czarnym kombi. Lubię przedstawicieli handlowych. Tak samo, jak lubię ludzi zarabiających na życie projektowaniem ekologicznego papieru toaletowego lub protestujące feministki, które boją się same zejść po kompot do piwnicy. Podjeżdża na odległość 50 cm i wali długimi i kierunkowskazami. Pokusa gwałtownego przyhamowania jest ogromna, ale już mam w głowie tłumaczenie się Hondzie, dlaczego w kufrze Goldwinga znajdują się resztki czarnego kombi i hotdoga. Zjeżdżam na prawy pas, nie jest to dla mnie żadna ujma na honorze. Ale tam znów ktoś jedzie 53 km/h. I tak w kółko. Przez 240 km. Takie akcje wydają się być idealnym sposobem na popełnienie morderstwa, ale przecież jadę najbardziej bezstresowym motocyklem świata. Kanapa o rozmiarach i wygodzie skórzanego fotela prezesa firmy deweloperskiej, stereo zdolne zawstydzić całą armię Golfów dwójek i jeden z najlepszych silników z jakim miałem przyjemność ujeżdżać motocykl. Ale o tym później, trzeba przecież zacząć myśleć o krótkim, bo krótkim, ale urlopie.
Gładka, kręta trasa snująca się w zielonej puszczy z prześwitującymi jeziorami z krystaliczną wodą to eldorado każdego motocyklisty i wcale nie trzeba jechać na południe Europy.
W przeddzień planowanego wyjazdu, pogoda nadal stroi fochy. Jest zimno, mokro, wieje i nijak ma to się do obrazu, który formował się w mojej głowie od tygodni. Czy Tadeusz Kościuszko zrezygnował z szarży na Rosjan w bitwie pod Racławicami, bo padało?! Po zastrzyku samomotywacji rozpoczął się etap pakowania. Darujmy sobie opisy przestronności kufrów Goldwinga. Wystarczy, że można w nich nocować. Dzień wyjazdu – cud. Niebo przestaje być w kolorze karpia i robi się błękitne, przystrojone powoli zaczynającym prażyć słońcem. Wątpliwości „czy jechać?” nikną. Celem podróży jest województwo zachodnio-pomorskie, miejscowość Człopa, a konkretnie przyległa wieś Szczuczarz, a jeszcze konkretniej, lasy i jeziora we wsi Szczuczarz. Jeżdżę tam od lat, z różną częstotliwością, rodzina już czeka, namiot też. Województwo zachodnio-pomorskie i lubuskie ma wspaniałe, nieskalane tirami drogi, bez końca wijące się przez imponujące lasy. Gładka, kręta trasa snująca się w zielonej puszczy z prześwitującymi jeziorami z krystaliczną wodą to eldorado każdego motocyklisty i wcale nie trzeba jechać na południe Europy.
Goldwing zapewnia zupełnie nowe doznania. Brakuje stewardes serwujących napoje, ale jestem pewien, że bardzo mądrzy ludzie z Hondy już nad tym pracują.
Jeszcze przed faktycznym „uderzeniem w długą” na parkingu dopada mnie kumpel. Nie muszę nawet domniemywać, co się teraz stanie, bo wiem to na 100%. To zaskakujące, jak w dorosłym człowieku, który stanął naprzeciw czegoś naprawdę imponującego, dużego i fajnego, budzi się dzieciak. Dzieciak, który musi wszystko dotknąć, pomacać, nacisnąć. To ostatnie jest dosyć problematyczne, Goldwing ma ponad 50 przycisków i wbrew legendom, wcale nie tak trudno się w nich odnaleźć. No ale poprzyciskał wszystkie i odszedł, a reanimacja radia trwała 20 minut. Im dalej od miasta, tym Honda bardziej się cieszy. Wiem, że za następne zdanie zostanę posądzony za brak dziennikarskiej rzetelności i stronniczość, ale Honda Goldwing to obecnie najlepszy turystyk i dopóki BMW nie wypuści swoich mocarzy z silnikami R6, zdania nie zmienię. Frajdę z jazdy motocyklem można czerpać na wiele sposobów. Szlifując kolanem apeks na torze, ruszając spod świateł na gumie, orając pole crossem niszcząc swoje stawy ramion, turlając się dużym widlakiem. Goldwing zapewnia zupełnie nowe doznania. Cicho płynie po drodze, pożera kilometry, kierowca i pasażer czują się jak na jachcie lub w prywatnym odrzutowcu. Brakuje stewardes serwujących napoje, ale jestem pewien, że bardzo mądrzy ludzie z Hondy już nad tym pracują.
Od pewnego czasu w Polsce, oczywiście pod wypływem zachodu panuje tendencja na przeobrażanie stacji benzynowych w centra handlowe. Możemy nawet (widziałem na własne oczy) zrobić zakupy w sklepie w… pasażu.
Trasa mija w upale oraz wspaniałym słońcu i owszem, brak możliwości przeciskania się pomiędzy samochodami w miejskich korkach nieco irytuje. Kiedy już przez to przebrniemy i Goldas wyjedzie na wylotówkę, życie staje się piękniejsze. Moje jeszcze bardziej, w momencie, gdy w radiu właśnie leci „Shoot to Thrill” AC/DC (pod skórą mam koszulkę z logiem zespołu, sami rozumiecie). System audio jest tak dobry, że przy wyciągniętej na maksa szybie, w otwartym kasku lub z podniesioną przyłbicą (tak, wiem, że nie wolno) słychać wyraźnie muzykę na trasie przy prędkości nazwijmy to karalnej. Fabryczny GPS Hondy działa precyzyjnie i zawsze zaprowadzi kierowcę do celu. Jedynym problemem jest to, że do celu doprowadzi nas przez wszystkie duże miasta. Wyjeżdżam zatem z Poznania, w którym spędziłem 40 minut. Ilość kreseczek wskaźnika paliwa sugeruje tankowanie. Od pewnego czasu w Polsce, oczywiście pod wypływem zachodu panuje tendencja na przeobrażanie stacji benzynowych w centra handlowe, bo już nawet nie sklepy. Teraz możemy na stacji benzynowej zapłacić rachunki, kupić 2-metrowego misia dziecku, które może się pobawić w strefie zabaw, zjeść dwunastodaniowy obiad, wziąć prysznic, a nawet (serio, widziałem na własne oczy) zrobić zakupy w sklepie w… pasażu. Wszystko jest dla ludzi, nie ma sprawy, ale jeśli na stacji jest akurat dużo pojazdów przy dystrybutorach, a przy którymś z nich stoi samochód, którego właściciel po zapłaceniu za benzynę idzie wziąć prysznic, a potem kupować pralkę, w człowieku może odezwać się psychopata.
Jazda Hondą Goldwing na nierównej, sypkiej nawierzchni, to najtrudniejsza rzecz jaką robiłem w całym moim życiu, a trzeba dodać, że kiedyś zrozumiałem, o co chodzi w „Lost”.
Dojeżdżając do celu, świat staje się… inny. Nie ma bilbardów z kandydatami na prezydenta, nie ma żadnych bilboardów, reklam, wieżowców, nawet osiedli bloków. Ktoś, kto lubi takie outsiderowskie klimaty, zakocha się w tych okolicach. Jeszcze tylko parę kilometrów, i będę mógł ostudzić się w jeziorze, ale jeszcze nie wiem, przez co będę musiał przejść zanim się to stanie. Aby dotrzeć do miejsca, w którym czeka na mnie rodzina, trzeba przejechać lasem około 1,5 kilometra. Nie jest to spokojny dukcik, ale usypana piachem, wyboista, paskudna, stresująca „droga”. Jazda Hondą Goldwing na nierównej, sypkiej nawierzchni, to najtrudniejsza rzecz jaką robiłem w całym moim życiu, a trzeba dodać, że kiedyś zrozumiałem, o co chodzi w „Lost”. To tak, jakby próbować wrócić do domu z imprezy na plecach najbardziej pijanego kumpla. Zasada offroadu na Goldwingu jest prosta: cały czas naprzód, bez najmniejszego zatrzymania. Jeśli przyhamujesz jadąc w mini wąwozie z piachem na dnie, na nic zda się ABS. Sprzęt wyglebi, a Ty zostaniesz przygnieciony. Nie żartuję. Przeniósłszy 1,5 litra wody mineralnej na koszulkę i z nowo nauczonymi modlitwami dojeżdżam do obozowiska. „Wow! Ale wielki! A mogę tu nacisnąć?”
W pewnym momencie sytuacja robi się niebezpieczna, kiedy gromada dzieciaków usiłuje wsiadać w siedmiu na Hondę, ale wszystko kończy się pokojowo.
Zapomniałem dodać, że ktoś, kto lubi urlop w specyfikacji namiot-las-jezioro, zwłaszcza w zachodnio-pomorskim musi lubić też komary, osy, gzy, muchy końskie, czerwone mrówki, pijawki, szerszenie, sarny, dziki, jelenie i węże, a zjeść można tylko niektóre z wymienionych. Z obozowiska w którym się właśnie znajduję, do wspomnianej wcześniej Człopy (w jedynym sklepie w Szczuczarzu czynnym do 11:00, można dostać tylko piwo i czasami mąkę) jest jakieś 10 km świetnej drogi. Ale żeby się do niej dostać, najpierw trzeba wyjechać Goldwingiem z miejsca, w którym stoi. Problem? Nie, mamy przecież bieg wsteczny. Zapalony motocykl na luzie, wbijasz przycisk z napisem „RVS”, na konsoli zaświeca się kontrolka „R”. Od tej pory każde użycie przycisku rozrusznika uruchamia elektrycznie sterowany bieg wsteczny. Działa on powoli, ale ciągnie motocykl z taką samą siłą bez względu na nachylenie terenu. Mega przydatny bajer. Jeszcze tylko powtórka offroadu i Goldwing jest u siebie. Życie w Szczuczarzu i Człopie zaczyna się około godziny 5 rano i kończy około 14 popołudniu. Ludzie po prostu znikają z ulic, udając się albo na pole, albo do domów, czynne są tylko niektóre sklepy. Na takich wyjazdach kupowanie w markowych sklepach (markowych w sensie Żabka, nie Versace) czy marketach jest świętokradztwem. Zakupy robi się u lokalesów, dla których w momencie płacenia za pierwszy towar stajesz się najlepszym przyjacielem. Niektóre produkty są dostępne tylko i wyłącznie w sklepach zaopatrywanych bezpośrednio przez właściciela i warto z tego skorzystać. Z siatką wracam na parking. W miejscowości, która liczy sobie niewiele ponad 2 tys. mieszkańców, niemal półtonowy, 3 metrowy motocykl, jak nie trudno się domyślić, wzbudza powszechne zainteresowanie. W pewnym momencie sytuacja robi się niebezpieczna, kiedy gromada dzieciaków usiłuje wsiadać w siedmiu na Hondę, ale wszystko kończy się pokojowo.
To NIE jest motocykl dla zwapniałych dziadków. Ma w sobie płomień, który tylko czeka na dolanie oliwy.
Zaczyna się właściwa część urlopu, czyli atak na okoliczne wspaniałe drogi. Dziesiątki kilometrów wybornych nawierzchni ciągnących się przez malownicze lasy i człowiek się po prostu uśmiecha. Teraz jest dobry moment, aby powiedzieć więcej o silniku Goldwinga. Po pierwsze, jest wielkości położonego poziomo pudła po 60 calowym telewizorze. Po drugie brzmi jak Porsche. Po trzecie, jest tak dynamiczny, że zjada na skrzyżowaniu każdą sportową „600”. Pierwszy raz jeździłem Goldwingiem i wiedziałem, że 6-cylindrowy bokser ma 167 Nm momentu obrotowego, ale w życiu nie spodziewałem się, że ta liczba tak brutalnie daje o sobie znać. Gwałtowne dodanie gazu na 1. biegu spowoduje, że zarys wątroby i śledziony pojawi się na plecach. Elastyczność powala i lepsza jest chyba tylko w Suzuki B-King lub Triumphie Rocket III Roadster. Sposób w jaki Goldas nabiera prędkości i przy jakiej muzyce to robi, to inny poziom czerpania radochy z jazdy motocyklem. To NIE jest motocykl dla zwapniałych dziadków. Ma w sobie płomień, który tylko czeka na dolanie oliwy. Jedna sprawa wymaga wyjaśnienia. Goldwing bardzo sadystycznie reaguje na dodanie gazu z pozycji zamkniętej przepustnicy. Na wolnym wychodzeniu z zakrętu, np. przy wyjeździe z parkingu działa to na człowieka lepiej, niż zastrzyk z napoju energetycznego. Przyznaję, zapewne GSX-Rem czy R-Jedynką zakręty pokonuje się bardziej finezyjnie, ale wysoki środek ciężkości (co tutaj jest zdecydowaną zaletą) sprawia, że Goldas w winkle niejako składa się sam. Skręcanie czymś, co ma dwa koła, a jest podobnych gabarytów, co Fiat Cinquechento, może się spodobać.
Istnieje kilka środków transportu, które oferują podobny poziom komfortu, ale do ich prowadzenia wymagana jest licencja pilota i przeszkolona załoga.
Drogi powrotne na różnych motocyklach różnie nastawiają nas do życia. Jeśli jedziemy czymś super ekscytującym, to jest to zazwyczaj niewygodne i po powrocie pewne części ciała wymagają moczenia w rumianku. Ewentualnie amputacji. Lub odwrotnie, coś jest bajecznie komfortowe, ale nudne jak ulotka z antybiotyku. Goldwing to turystyk. Nic innego, tylko pełną gębą turystyk. Nie można powiedzieć, że ma cokolwiek wspólnego z cruiserami, a nie daj Panie, z chopperami. Nie jest stricte sportowy, a mimo to osiągami otwiera usta wszystkim defetystom na litrach. Istnieje kilka środków transportu, które oferują podobny poziom komfortu, ale od ich prowadzenia wymagana jest licencja pilota i przeszkolona załoga. Dystans 500 km za jednym zamachem to dla Hondy żart. Z każdym kilometrem sprzęt zdaje się mówić do jeźdźca „Pojedźmy do Hiszpanii albo Francji! Wiesz, że dam radę!” Droga powrotna krajową 5-tką mija szybko i przyjemnie. Dojeżdżając do okolic Tarnowskich Gór wiem, że jestem na Śląsku. Powietrze widać, a dziury w nawierzchni są wielkości Gdyni. A jakby tak silnik z Goldwinga wzmocnić o 50 KM i wsadzić go do nakeda?
Komentarze 8
Pokaż wszystkie komentarzejuż dwa lata zbieram na tą piękną maszynę a szydzić mogą tylko ci których nie stać lub postury gęsi wyścigowej ja mam 63 lata i165 i sobie z tym poradzę pozdrawiam kolegów na tych maszynach
Odpowiedzchciałbym kiedyś taką hondą wybrać się na wakacje!
OdpowiedzO! Jaki duży skuter!
OdpowiedzAle gdzie są zdjęcia motocykla? Bo ja widzę tylko jakiś kredens :)
Odpowiedzjestem ciekaw jaka ty masz budowe ciala "szafo" ha
Odpowiedzeee.szydzi" z goldasa* tylko ten ,co wącha dymek z rury żeby się nabuzować i nie miał nigdy do czynienia z goldaskiem...:]. mam od 2lat gl1500 i widzę jak inni patrzą ,jak ja wygodnie jadę parę set km. czy deszcz czy spiekota frajda jest ta sama!! a ze jest duży!!i oto chodzi!!a że ty mówisz że to kredens??wisi mi to-a i inni też mają twoje szyderstwa gdzieś!!poz.CIe lewą...
OdpowiedzW porównaniu z północą Polski na prawdę widać powietrze :D ? Żyję na śląsku od dziecka i jestem do tego przyzwyczajony. A dziury... no cóż.
OdpowiedzNo ładnie, oszaleję z tym BOCZO, jak już jestem po urlopie to ten gościu zachwala Goldwinga. Ale co tam, kupię go na następne wakacje, a jak ! ;-)
Odpowiedz