Do Turcji na Africach Twin
Polecam wszystkim Turcję, ale tą od pionowej linii Kapadocji na wschód - dziką i piękną. Do zobaczenia, bo ja tam jeszcze wrócę
Pomysł wyprawy rodzi się w czasie naszego zeszłorocznego wyjazdu do Albanii. Planowanie trwa praktycznie cały czas. W ostatniej chwili dowiadujemy się, że Syria odmawia mi wjazdu na swoje terytorium. Następuje modernizacja planów - celem wyjazdu staje się Turcja. Tydzień przed wyjazdem w Polsce jest powódź, która nie omija również Wrocławia, wydaje się jakbyśmy mieli nie wyjechać, jakby ciążyło nad nami jakieś fatum. Jednak 29. maja rano, w sobotę -spotkanie na rogatkach Wrocławia i start.
Pierwszy dzień jest nudną dolotówką do Węgier, w Czechach jedziemy wolno, co zmniejsza nasz dystans dzienny do zaledwie 540 km. Nocleg wypada w miejscowości Tata na kempingu z super komarami i basenami. Miejscowość ma piękną starówkę, o czym dowiadujemy się już w nocy.
Niedziela jest kolejnym dniem gnania płatnymi, niedokończonymi autostradami Serbii. Nocujemy przed granicą z Bułgarią, zaraz po przejechaniu pięknego kanionu rzeki Nišawa, który jest jedynym ciekawym akcentem dnia. Wąska i kręta droga, piękne wysokie ściany kanionu i rzeka w dole. Na zdjęcia jest już niestety za ciemno – brak statywu nie raz jeszcze zaboli. Za nami 711 km.
Drobny deszczyk, który kończy się po paru kilometrach - tak wita nas poniedziałek. Już Bułgaria, niby Unia Europejska, ale ta biedna, z dziurami w drogach i slumsami na obrzeżach Sofii. Jemy na polance śniadanie zrobione z zapasów. Rosnące temperatury nie skłaniają do chomikowania konserw. Obwodnica stolicy jest męczarnią, fatalne oznakowanie i dziury, na których obawiam się o koła i kufry. Nic się nie dzieje, dalszy przelot w kierunku Turcji i wypatrywanie miejsca na nocleg. Nieoczekiwanie znajduje się jedyny drogowskaz informujący o kempingu , zjeżdżamy i po około kilometrze jest… naprawdę ucywilizowany kemping , który jest w tej części Bułgarii niczym oaza na pustyni. Cena przystępna, właściciel mówiący super po angielsku, zostajemy. Za nami 424 km.
Nocleg przebiega bardzo miło i spokojnie, a jedynym mankamentem było ptactwo domowe (koguty), które od świtu dawały koncert. Podczas kolacji urodził się pomysł, aby wjechać do Turcji bocznym przejściem granicznym, przez Grecję. Pomysł okazuje się świetny, zero ruchu i bardzo szybka odprawa. Oddajemy po 15 euro na wizy od głowy i już Turcja – egzotyka? Pierwsze miasto, do którego wjeżdżamy to Edirne, przy pomocy właściciela baru wymieniamy pieniążki w banku i dzida w kierunku Stambułu. Droga nr 100 jest bardzo dobrą drogą, lecącą wzdłuż autostrady, a dostarcza o wiele ciekawsze doznania, niż wspomniana O-3. Przed wjazdem do Stambułu jemy obiad w knajpie przy drodze, pierwsze spostrzeżenia: obsługują tylko faceci , kobieta – Madzia dostaje jedzenie na końcu i tak już ma być do końca naszego pobytu.
Przejazd lub jak kto woli tranzyt przez miasto odbywa się w niesamowitej atmosferze poukładanego chaosu. Nie wiem jak to możliwe, ale to wszystko działa i nie widziałem ani jednej stłuczki, a wszystkie groźne sytuacje tak naprawdę były płynną zmianą pasa. Każdy pilnuje każdego , trąbienie wskazuje na chęć zwrócenia na siebie uwagi – uwaga zaraz coś zrobię, na nas biorą większy margines i czuję się o wiele swobodniej niż np. w Tiranie. Przejazd trwa około dwóch godzin z przejazdem, przez płatny most nad cieśniną Bosfor. Uciekamy w kierunku morza Czarnego, na boczne drogi z dala od zgiełku, w kierunku Șile. Nocujemy na czymś na wzór pola namiotowego.
Środa wita nas wiatrem i zaginionym chlebkiem, który został na stole w woreczku. Podejrzany czyli pies, który się wczoraj kręcił po biwaku, również zniknął. Pogoda nie rozpieszcza, 12 stopni i czasem deszczyk. Jedziemy krętą drogą wzdłuż morza, widoki super, na zakrętach błoto i czasem jakieś zwierze. Kierunek Sinop, w górach nisko wiszące chmury, w które w końcu musimy wjechać. Robi się groźnie, autochtoni nie używają świateł nawet w warunkach braku widoczności. Mokrzy od wilgoci i potu wyjeżdżamy w rozświetloną słońcem dolinę. Wskakujemy na chwilkę na drogę krajową w celu podkręcenia tempa, jednak Sinop dziś nie jest nam dane. Piotrek łapie gumę, zapada zmrok o 20:00, szukamy noclegu. Przejechaliśmy 530 km.
Bardzo wczesne nawoływanie do modlitwy z meczetu budzi nas, zasypiam jednak dalej. Około 7 czasu lokalnego wstajemy, jemy śniadanko, a nasz plan to dolecieć do Sinop. Pakowanie motorków i pod wpływem pana ze sklepiku i wyraźnej gestykulacji o wyższości drogi na Cataizetlin nad drogą nr 765, wybieramy tą pierwszą.
Droga fantastyczna, pełna winkli z odcinkami szutru, piękną roślinnością i górami. Na jednej z przerw na fotę dostrzegam pocący się prawy zacisk hamulcowy, od razu dokręcam śrubę mocującą przewód i dolewam DOT 3. Czwórki nie mieli, a hamować trzeba. Przed Sinop zatrzymujemy się na bardzo ładnym kempingu z wszelkimi udogodnieniami i przystępnymi cenami. Po rozłożeniu namiotów i odciążeniu motocykli jedziemy pozwiedzać to piękne miasto. W samym Sinop ciekawostką jest możliwość zwiedzenia nieczynnego więzienia oraz pięknych murów obronnych. Oczywiście włodarze miasta chwalą się żyjącym tu wcześniej filozofem Diogenesem, dość kontrowersyjnym w mojej ocenie. Na obiad jemy pyszny kebab z jogurtem i relaks do wieczora . Dziś zrobiliśmy tylko 250 km.
Poranek jest piękny i słoneczny, jednak rosa od morza na namiotach nie pozwala nam na szybki wyjazd, a przed nami długi odcinek do Trabzon, najdalej na wschód wysunięty punkt podróży. Podczas śniadania podchodzą do nas Holendrzy z kampera obok. Dowiadujemy się, że jadą już dwa miesiące, objechali południową i wschodnią Turcję i nie mają najlepszych wspomnień z części wschodniej, gdzie byli bardzo często i dokładnie kontrolowani. Rosa ustępuje przed dziewiątą , parę minut na zwinięcie namiotów i na koń. Zaraz za miastem zaczynają się winkle i lecimy 80 km, potem odcinek 30 km w budowie, a więc droga nazwijmy to techniczna, reszta to jazda w 30 stopniowym upale drogą dwupasmową. Po drodze jemy obiad, Madzia jest jedyną kobietą w środku, panie wyzwolone jedzą na zewnątrz, a te niewyzwolone czekają na mężów w samochodzie. Po posiłku dostajemy pyszną herbatę i w drogę. Po 18 lądujemy w Trabzon i według przewodnika szukamy hotelu Benelli dla mało wymagających i oszczędnych. Wszystko się zgadza i po zakwaterowaniu zwiedzamy stare miasto, które niestety nie robi na nas wrażenia. Mc Donald, Burger King - dochodzimy do wniosku, iż bardziej kręcą nas odludzia, niż takie skupiska. Za nami kolejne 500 km.
Noc z oknem na meczet, a wiec sen przerywany. Dzień piękny i słoneczny, szybko robi się ciepło. Kierunek - zespół klasztorny w Sumelas, położony wysoko w górach i przyklejony do skalnej półki. Dojazd i sam klasztor to jest to, piękno gór i ludzkiego kunsztu, jeszcze nie oblegany przez turystów i z możliwością dojechania bardzo wysoko. Niestety jest to teren parku, a więc wjazd jest już płatny. Chcę przeciąć góry za klasztorem białą drogą, jednak przewodnik zapytany o nią odpowiada, że tam jest jeszcze śnieg. Znów korekta i 120 km do dzisiejszego przebiegu trzeba dołożyć. Jedziemy na południe, bez konkretnego planu na nocleg. W Gűműșhane skręcamy na boczną drogę w kierunku Erzican, jest dobrze, winkle i górki, troszkę za ciepło. Przy jednej ze studni spotykamy chłopaka na BMW 1150. Jest Turkiem, ale komunikujemy się po angielsku, odradza wypady na wschód od drogi którą jedziemy, mówi wprost o zagrożeniu ze strony „terrorystów”. Specjalnie daję to w cudzysłów, ale bowiem uogólnienie do jakiejkolwiek nacji byłoby dużą przesadą. Chłopak po pamiątkowej focie odjeżdża, a my wjeżdżamy na kontrolę wojskową, która przebiega bardzo sprawnie i po kontroli następuje rozluźnienie i wspólne zdjęcie. Tempera oscyluje w okolicach + 35 stopni, a my jesteśmy na wysokości 2150 mnpm. Mija 18, zaczynamy się rozglądać za noclegiem. Droga, która jest na mapie, kończy się przed mostem, którego nie ma. Wracamy na szutrówkę, która przechodzi w asfalt, zapada zmrok, obciążona Afri świeci po koronach drzew. Dopada nas zmęczenie i brak wyczucia odległości. W końcu dojeżdżamy do Divriği, po 21 jesteśmy w hotelu. Na kolację jemy placek zbożowy - to taka duża pita i odpływamy. Przejechaliśmy 520 km.
Rano pyszne śniadanie i nakreślony cel - grobowiec w malowniczym miejscu Nemrut Dagi. A więc kierunek Malatya, niby żółtą drogą, która jest już w teorii, ale nie w realu - a to się wiąże z długim odcinkiem szutru i bardzo krętym, wąskim asfaltem. Ale przecież po to tu jechaliśmy! Po drodze widzimy osady pasterskie i kierowców zaparzających herbatę, na poboczach drogi nie ma cienia i robi się coraz upalniej, ale i piękniej. Dziś się przełamałem i po raz pierwszy piję wodę ze źródła bez gotowania , jest chłodna i udaje mi się tego nie odchorować . Po wielu winklach i dziurach dojeżdżamy do Malataya, zjazd do centrum i przerwa na papu i małe zakupy. Trafiamy na fajną knajpkę z mięskiem w placku i kefirkiem, następnie spacer po czymś w rodzaju targowiska – bazaru. Wchodzimy do sklepu, w rodzaju naszych „Veritas”, przemiły sprzedawca zaczyna od herbaty, my oglądamy i wybieramy, a pan nagle po polsku dość płynie mówi – „kocham cię”. Zaskoczenie pełne, odwracamy się jak na komendę, co budzi zmieszanie sprzedawcy, który pyta co to znaczy. Pierwsza reaguje Madzia i odpowiada „I love you”, zmieszanie i odpowiedź: „Skąd ja to znam? Pewnie z Internetu.” Troszkę śmiesznie było, a na pewno miło. Po zakupach i jedzeniu zaglądamy do przewodnika i lecimy do Kahta, gdzie śpimy w całkiem fajnym i niedrogim hotelu. Zrobiliśmy 480 km.
Pobudka, objuczanie sprzętów, smarowanie łańcuchów, co zostało przeoczone wieczorem i jazda na górę. Po drodze zaliczam parkingową glebę, nie utrzymałem moto na obsypującym się żwirze. Wjazd na górę przez bramki parku - znów wiąże się to z opłatą. Podjazd bardzo stromy, ale dajemy radę. Widok ze szczytu super, tylko że sam grobowiec i figury kamienne porozrzucane przez wstrząsy tektoniczne są jeszcze jakieś 150 m nad parkingiem, a więc przed nami wspinaczka. Na górze foty i podziwianie pomysłowego władcy, który po śmierci chciał mieć oko na wszystkie podległe mu tereny – stąd pomysł na grób na najwyższej w okolicy górze. Zjazd i kontrola wojska w miejscu, gdzie 40 minut temu jeszcze nie było nikogo , znów w bardzo przyjemnej atmosferze. Na odjezdne dostajemy po bukiecie z zielonych roślinek, wyrwanych z ziemi z korzeniami. My na roślinki, wojsko na nas. Ale o co chodzi? Jeden z żołnierzy odrywa z bukietu bulwę wielkości orzecha ziemnego i zjada, nie będę gorszy robię to samo i z uśmiechem odwracam się do pozostałych - „to groszek”. Groszek jeździ z nami jeszcze dwa dni. Kierunek Kayseri, a potem Kapadocja. Wcześniej osiągamy nasz południowy punkt, z którego zaczyna się powrót . Nie dojeżdżamy do Kayseri, skręcamy na żółtą, pełną ostrych zakrętów oraz stad owiec drogę do Develi. Spotykamy uzbrojonego pasterza z psem o niesamowitej obroży ponabijanej wielkimi ćwiekami. Widoki zapierają dech w piersi, dojeżdżamy do celu i śpimy w hotelu z oknem na wieże meczetu - wiadomo, z czym to się będzie wiązało. Afryczki śpią w holu. Jest dobrze.
W nocy burza, rano mokro. Wyjazd w kierunku Nevșehir i różne drogi, troszkę żółtych, troszkę czerwonych. Mijamy wyschnięte, gładkie jak stół słone jezioro. Opętany jakimiś złymi mocami postanawiam zrobić lanserską fotę na tymże jeziorze i po przejechaniu kilkunastu metrów słona skorupa załamuje się, a ja z Madzią zaliczam spektakularną glebę bagienno- mulistą. Szkód prawie nie ma, oprócz niesamowitej ilości błota na ubraniu i motorze i pogiętej grzechotki w pasie spinającym kufry. Wyjazd z błota zajmuje nam ok. 20 minut, mycie na stacji i schnięcie 30, a więc godzina w plecy. Dojazd przerywamy po raz kolejny, aby zwiedzić wioski mijane po drodze, a sprawiające wrażenie wymarłych. Po zjechaniu z drogi i przejechani kilometra znajdujemy się w jednej z miejscowości, które są wyżłobione w skałach. W środku tych domów nie ma nikogo, choć wyglądają wspaniale: pokoje jak komnaty, schody, mieszkania dwu poziomowe – cudo! W jednej z miejscowości spotykamy ludzi w bardzo podeszłym wieku, młodzi uciekli. Mijamy z daleka skomercjalizowane centrum Kapadocji, pełne hoteli i autokarów z turystami. Nie po to tu jechaliśmy! Kierujemy się na Ankarę i dalej na Istambuł, ale drogami żółtymi. Nocleg w prześlicznej miejscowości Beypazan w pensjonacie z prysznicem i toaletą. Za nami kolejne 440 km.
Rano przepyszne śniadanie z jajkami sadzonymi na maśle i podanymi w miedzianym naczyniu. Jeszcze zakupy na targu owocowym i kierunek Stambuł, który dalej był zakorkowany. Nocleg wypada nam na znajomym już polu w Bułgarii. Zrobiliśmy 650 km.
Decydujemy się odpoczynek. Kierujemy się na Sezopol, po drodze spotykamy Sławka z małżonką z Częstochowy - na Goldasie jadą ze Stambułu, krótka wymiana zdań fotka i jazda każdy w swoją stronę. Na kempingu spędzamy dwa pełne dni. Chodzimy na spacery po okolicznych pagórkach i kąpiemy się w morzu.
Wyjazd z Bułgarii i kierunek Rumunia przez miejscowość Ruse. Brak mojej ostrożności skończyłby się tragicznie, gdyby nie okrzyk Madzi, która zauważyła szarego opla na szarej drodze. Przy jaskrawym słońcu nie dostrzegłem niebezpieczeństwa . Zdążyłem zahamować, a dalej już jechałem ostrożnie. Drogami dalej bocznymi dojeżdżamy do sławnej 7C , którą „po drodze” do Polski chciałem bardzo zobaczyć. Nocleg już na sławnej 7C w miejscowości Curtea de Arges – to o wiele tańsza baza noclegowa, niż wcześniejsze Pitesti. Spotykamy coraz więcej motocyklistów. Przejechaliśmy tego dnia 530 km.
Ranek wita nas oberwaniem chmury, ale jechać trzeba. Droga bardzo dziurawa i mokra, ale piękna. Przed szczytem znaki informujące o zamkniętym przejeździe, pchamy się dalej, polary idą w ruch, za tunelem śnieg dość wysoki i paru turystów. Północna strona to o niebo lepsza, raczej nowa nawierzchnia i śnieg usuwany przez spycharki. Powoli mijamy to towarzystwo i zjeżdżamy w dół już w słońcu. W tym dniu bez przygód dolatujemy do Debreczyna na Węgrzech, przejechawszy 500km.
Rano wyjazd wcześnie ok. 6 - jesteśmy już spakowani . Kierunek Koszyce, Barlinek, Dębica i odwiedziny w Red Line - sponsorze technicznym wycieczki. Dalej to Wrocław osiągnięty o 20:00, po 800km.
Wyjazd był bardzo udany, sprzęty były bezawaryjne, jak to Hondy, nikt nie chorował, wspomnienia wspaniałe, ciuchy sprawdziły się rewelacyjnie, dzięki firmie auto styl z Wrocka mieliśmy bardzo świeże oponki Metzelery, koszty... o tym się nie mówi, ogólnie super. Uczestnicy wyprawy to Michał i Magda Sielewicz oraz Piotr Ćwik, na dwóch Africach Twin XRV 750. Termin naszego wyjazdu to 29.05-15.06.2010 r.
Dzięki dla Świata Motocykli, który wsparł nas medialnie, dla firmy Red Line za naprawdę dobrze uszyte kurtki, a największe dla Madzi, która dzieli ze mną tą czasem ekstremalną pasję.
Polecam wszystkim Turcję, ale tą od pionowej linii Kapadocji na wschód - dziką i piękną. Do zobaczenia, bo ja tam jeszcze wrócę.
|
Komentarze 4
Poka¿ wszystkie komentarzeW ¦wiecie Motocykli by³o, na ¦cigaczu by³o, co nam jeszcze zosta³o... ;)
OdpowiedzSado Macho nie czytam, ale tutaj przeczyta³em z przyjemno¶ci±, wiec wyluzuj kolego. Panowie - ¿yczliwie zazdroszczê:)
Odpowiedzna tym to chyba polega, no nie?
OdpowiedzZazdraszczam wyprawy :) Moje marzenie to wyrwac sie gdzies na motocyklu na jakies 2 tyg. Fajnie sie czyta takie wyprawy, gdy za oknem -10 st C Ciekawe czy TDMie na PilotRoad 2 dalbym rade? ;)
OdpowiedzNa wszystki ... spe³niaæ marzenia i tyle :) mo¿na i na rowerze tylko wolniej co nie znaczy gorzej.
OdpowiedzBez wiêkszych problemów. W zeszym roku podobn± trasê przejecha³em w 2 osoby na 23 konnym skuterze :-)
OdpowiedzGratulujê piêknej wyprawy! Zdjêcie na stacji z myjk± ci¶nieniow jest genialne :-)
OdpowiedzNo tak! Zastanawiasz siê na czym pojechaæ na wyprawê? Wiêcej kasy = R1200GS. Mniej kasy = Africa Twin :) wspania³y sprzêt
OdpowiedzMniej kasy= BMW R1150GS. Kosztuje tyle co Afrycza z tego samego rocznika. Ci±gle za du¿o? R1100GS. Jeszcze mniej? Yamaha XTZ 750 Super Tenere. A potem Trampek, DR... Mo¿na tak w nieskoñczono¶æ. Wa¿ny jest cel, droga, a nie maszyna.
OdpowiedzEwentualnie jeszcze tañsz± i wcale nie gorsz± Yamah± XTZ 750 ST :)
Odpowiedz