Cote D'Azure na motocyklu - oglądać czy odwijać?
Zima znów zaskoczyła. Słońce zapalą w marcu, moto śpi w garażu okutane kocami z podpiętą do akumulatora kroplówką. Trudno uwierzyć, że zupełnie niedaleko jest miejsce po którym motocykle jeżdżą cały rok, Policjanci jak Aniołowie Niebiescy, pomagają zaparkować maszynę na głównym placu miasta, zaś największymi znanymi problemami, są te z komedii z Louisem de Funèsem, lub te związane z upchaniem Ferrari przed kasynem. Tym razem nie będzie o suszeniu skarpetek na wydechach - raczej migawki raju z motocyklowego siodła.
Emeryci tacy jak my
Plan jest taki: usiąść z połówką na moto, śmignąć autostradami, zanocować na czeskich Morawach i we Włoszech, wprosić się do rodziny na Lazurowym Wybrzeżu, liznąć włoską riwierę i wrócić przez Niemcy. Rezerwujemy noclegi, wrzucamy stos przewodników, dwa litry wódki i ruszamy. Do wyczerpania pieniędzy, lub urlopu.
Mikulov
Jedynymi słabszymi miejscami rodzimego wyrobu drogowopodobnego E75 są częstochowskie dziury i ruch Tirów na Śląsku. Reszta upływa pod znakiem spokojnego wypatrywania suszarek. Dalej kawałek poszatkowaną A4, czeska granica w Bohuminie, Brno i nocleg w Mikulovie - winiarskiej stolicy południowych Moraw. Lądujemy po szesnastej. Nad miastem góruje zamek. Senną atmosferę zakłócają kręcące się pozornie bez celu grupki Cyganów i para na motocyklu, usiłująca połapać się w jednokierunkowych uliczkach - czyli my.
Pensjonacik jest byłym domem mieszkalnym właściciela. Zwiedzanie zaczynamy od porządnego miejscowego piwa z zasmażanym serem. Ruch na mieście znikomy, głównie rowerowi turyści, ale często słychać język polski. Jak się jednak okazuje, najwięcej o Morawach można dowiedzieć się u źródła, czyli w miejscowych winotekach. W Mikulowie robi się to tak: czeka się do zmroku, siada na zewnątrz z kieliszkiem i niespiesznie popijając, wymienia ze wpółsiedzącymi luźne uwagi na temat dryfującej rzeczywistości. Z każdym kolejnym kieliszkiem bariery językowe ulatują, zawiłości wszechświata przestają męczyć i wszytko zamienia się w czeski film... Oczywiście twierdza już zamknięta, ale kto by się tym przejmował. Nocna panorama migoczącego miasta jest urzekająca, a sama warownia wspaniale oświetlona.
Życie na autostradzie
W Austrii winnice ciągną się w najlepsze, do krajobrazu dołączają za to elektrownie wiatrowe i ogólne wrażenie perfekcji. Z grubsza trzymam się limitów prędkości, jednak kilka razy dostaję ostrzeżenia długimi. „Aha! Stoją.” Jak w domu. Okazuje się, że nikt nigdzie nie stoi, a ja jestem po prostu motocyklowym chuliganem, którego należy przywołać do porządku. Nie ma nikogo, kto nawet nieznacznie przekroczyłby prędkość i luksusowe puszki suną grzeczniej, niż dzieciaczki do pierwszej komunii. Autostrady i ekspresówki są świetnie wyprofilowane. Nad płynącymi w betonowych nieckach pojazdami, co jakiś czas wyświetlane są ograniczenia prędkości. Nikt nie chce dostać z lasera, więc wszyscy się słuchają i chociaż jest ciasnawo, niektóre pasy remontowane - nie dochodzi do poważnego zakorkowania. Ruch obserwują wszechobecne kamery, a mnie wszystko to kojarzy się z jakimś wysokobudżetowym filmem science-fiction i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że gdzieś w austriackiej serwerowni jakiś superkomputer właśnie ustala, czy wykupiłem winietkę.
We Włoszech dla odmiany nikt nie stosuje się do przepisów. Jazda na żyletkę przy trzycyfrowych prędkościach jest normą. Zaczynasz walczyć o pozycję na lewym pasie. Tutaj jeździ się tak, jak powinno się kochać: gorąco, namiętnie, niecierpliwie, spontanicznie... Z drugiej strony zakręty, nie wiedzieć czemu, potrafią być pochylone w niewłaściwą stronę, dzięki czemu motocyklista usiłujący z nich nie wylecieć, ma rzadką okazję przeżycia niezapomnianych chwil. Opłaty na drogach ekspresowych i autostradach również należą do niezapomnianych. Motocykle nie mają zniżek, litr benzyny niebezpiecznie zbliża się do dwóch Euro i trudno jest nawet dociec pod dystrybutorem, która benzyna ma 95 oktanów. Odpuszczamy Wenecję i nocujemy w Dolo.
Od rana z nieba leje się żar. Tymczasem sytuacja na bramkach granicznych na autostradzie w Menton przypomina zagładę spoconych ślimaków. Przechodzimy w tryb przeciskania (bramy raju są zawsze wąskie), mijamy Niceę i po chwili witamy się z rodziną. Widok człowieka w pełnej skórze, maluje na twarzach tubylców przyodzianych w bikini i szorty, mieszankę podziwu i współczucia. Trudno, jesteśmy wojownikami z Polski, a kto widział wojownika bez zbroi?
Nicea skuterów
Panie smażą się topless. Ja łagodnie unoszony lazurową falą, oglądam tłuste brzuchy samolotów podchodzących co dwie minuty do nicejskiego lotniska. Są na wyciągnięcie ręki. Gdzieś na ulicy bulgoce widlak. Motocykli i skuterów jest tu chyba więcej, niż samochodów. O chińskich produktach nikt nie słyszał, za to Piaggio, Vespy, Gilery, Yamahy, Suzuki, Peugoty i wszystko od 250 w wzwyż, pełni czynną służbę całą dobę. Na poobrywane lusterka i połamane plastiki nikt w ferworze natarcia nie zwraca uwagi. Parkuje się na jakimkolwiek skrawku miejsca: skrzyżowaniach, chodnikach, schodach, wąskich uliczkach, placach. Co najciekawsze, nie spotkaliśmy się z jakąkolwiek niemiłą sytuacją, typu ktoś kogoś zastawił, albo żeby zaparkowane moto komuś przeszkadzało. Jednośladami poruszają się wszyscy. Z tego biorą się takie cuda, jak bezpłatne parkingi dla motocykli, wzajemna wyrozumiałość jeźdźców i pobłażliwość policji. Jeśli jesteś dziewczyną, pragnącą zostawić skuter na głównym placu, znikąd pojawi się patrol funkcjonariuszy, gotowych ofiarnie rozłożyć ci podstawkę, lub nóżkę. Na dwóch kółkach wszystkie chwyty są dozwolone, byleby nie przeszkadzały innym. Na froncie samochodowo-motocyklowym kierowcy aut niczego nie ułatwiają motocyklistom, ale za to nie spotkałem się z przypadkiem, żeby ktoś komuś zajechał, wymusił, nie zauważył, czy pruł po mieście na jednym kole. Na zakorkowanych ulicach dwukierunkowych, pełzające auta zostawiają oś jezdni jednośladom. Nie można się oczywiście minąć, ale ktoś z przeciwka zawsze kulturalnie się chowa i nie ma mowy o nieporozumieniach. W całym tym frontowym piekle, Francuzi zachowują się uważnie i zdecydowanie. Nie przypominam sobie, żeby ktoś podniósł mi ciśnienie, choć początkowo na widok motocyklowych wyczynów nicejczyków robiło mi się słabo. Po jednym dniu piłowania sprzęgła, jeździłem już jak oni, co biorąc pod uwagę masę elteka, było przygodą samą w sobie.
W co się bawić?
Najwspanialsze plaże prędzej czy później stają się nudne, zwiedzanie w upale zaczyna męczyć, podobnie przepuszczanie majątku w kasynie. Można szukać prawdziwej miłości z fotela Ferrari, nurkować, albo dać szoferowi wolne i bryknąć się swoim Rollsem po bułki do Monte Carlo. To wszystko rozrywki na krótką metę. W dobrym tonie jest niby jeszcze wciąganie koki na jachcie w towarzystwie rozbawionych dam… my jednak wybieramy szwendanie się po riwierze na grzbiecie wiernego rumaka. Dziś na wschód od Nicei. Èze, La Turbie i Monaco.
Można pojechać którymś z trzech poziomów dróg rozpiętych na stromym zboczu wybrzeża. Poziomy nazywają się Corniches (gzymsy) i dzieli je w pionie kilkaset metrów. Wszystkie trzy oferują niesamowite widoki, choć podobno najciekawsze przeżycia zapewnia najwyższy poziom. My śmigaliśmy dolnym (prawie na poziomie morza) i środkowym (kilkaset metrów nad poziomem). Èze i La Turbie to urokliwe miasteczka pozwalające odsapnąć od Nicei. Èze oferuje zawieszone na wysokości 430 metrów warowne średniowieczne miasteczko (zwiedzając wąskie przesmyki, nie wiadomo czy nie chodzi się właśnie po hotelu lub czyimś pokoju). Pnąc się uliczkami ku górze, warto wejść do egzotycznego ogrodu okalającego zamkowe ruiny. Widok ze stoku na Morze Śródziemne zabiera się do grobu lub zapisuje bliskim w testamencie. Nie wypada też ominąć zabytkowej perfumerii Fragonarda. W La Turbie panuje za to cisza i leniwe koty wylegujące się w zakamarkach średniowiecznej zabudowy. Można zwiedzić budowlę wzniesiona na cześć rzymskiego imperatora i sycić oczy wspaniałym widokiem Monte Carlo.
W Monaco i Monte Carlo atmosfera nie jest już tak luźna, jak na całej reszcie wybrzeża. Skutery widzi się rzadziej i nie porozrzucane jak klocki dwulatka. Policja jest pomocna, ale już nie pobłażliwa. Krąży mnóstwo ekskluzywnych samochodów. Wszystko jest na poważnie i na bogato. „Bogaci inaczej”, mogą sobie zaparkować motocykl na tej pętelce, którą oglądają w telewizji podczas wyścigów F1. Mogą zjeść pizzę na marmurowych schodach niesamowicie ekskluzywnego sklepu, obserwując zakupy jeszcze bardziej ekskluzywnych Rosjanek. Mogą wejść do najsławniejszego kasyna na świecie i wysączyć szklaneczkę wody za 19 Euro. Mogą zgadywać, które ślady opon mogłyby należeć do bolidu naszego Roberta. Możliwości jest więcej, niż czasu, bo o hotelu, rzecz jasna, nie ma mowy… Choć co by nie mówić, benzyna w Monaco jest i tak tańsza, niż we Włoszech. Warto dodać, że z racji malutkiego obszaru, jaki zajmuje to państwo-miasto, przestrzeń wykorzystana jest do cna. Bardzo rozbudowany układ drogowo-urbanistyczny wchodzi głęboko pod ziemię. Pierwszy raz jechaliśmy podziemnymi wielopoziomowymi skrzyżowaniami.
Ślady gwiazd
Cannes. Prześladuje mnie pytanie: jak to się dzieje, że w tutejszym skwarze nie topi się asfalt? Szukamy miejsca, kilka razy prawie mieliśmy, ale ubiegły nas skutery. Wreszcie wtaczam 400 kilo motocykla pomiędzy jakieś słupki blisko kina. Wiecie… Tego Kina Ze Schodami. Na czerwonym dywanie tłum turystów robiących sobie zdjęcia. Każdy jest gwiazdą. Przy budynku, który jest tak naprawdę kompleksem kinowo-kasynowo-hotelowo-dyskotekowym, wmurowano odciski dłoni prawdziwych gwiazd. Cameron Diaz jest rozmiaru mojej Iwonki, ale stawiam wszystko, że nie dałaby rady z Polski na tylnym siedzeniu moto. Nieopodal cumują „Lady Tahiti”, „That's Amore”, „Opportunity”, „Friday”, „Fusion”… i inne, równie drogie milionerskim sercom nazwy. Większość przypomina pojazdy z gwiezdnych wojen, ale kto bogatemu zabroni...
Postanawiamy na moment opuścić riwierę. Jedziemy do Grasse, stolicy perfumiarstwa i z miejsca zatapiamy się w plątaninie staromiejskich uliczek. Południowe słońce wspaniale rzeźbi fikuśne zakamarki zabytkowej zabudowy. Jest kilka muzeów związanych z perfumiarstwem, zaś na eksponowanym miejscu stoi pomnik perfumiarza autorstwa Polaka. Myszkujemy po sklepikach i straganach. Trwa Festiwal Jaśminu, nad uliczkami i placami rozwieszono dysze rozpylające perfumowaną wodę. W życiu nie przypuszczałem, że całe to pachnienie jest takie ważne.
Douliou Douliou Douliou Saint Tropez
Nicea - Saint Tropez. Motocyklowa nirwana. Słońce, morze i kręta droga, zawieszona na skalnej półce. Mam ochotę zrzucić kask, strój i całkowicie zespolić się z motocyklem w tym gorącym pędzie. Tymczasem przerzucam go z boku na bok w ciasnych winklach z nadzieją zapamiętania szczegółów tego cudownego snu. Wjeżdżamy w Massif de l'Esterel - pasmo górskie, starsze od Alp. Czerwone skały, schodzące do lazurowego morza, tworzą niezliczone zatoczki. Niektóre są urokliwymi plażami, inne marinami luksusowych willi. Odwieczny dylemat motocyklowych turystów „oglądać czy odwijać?”, przybiera na sile i zatrzymanie na zdjęcia i kąpiel przychodzi z najwyższym trudem. Mijamy Antheor będący wielką plażą u stóp malowniczego mostu kolejowego. Brigitte Bardot wymiksowała się z Saint Tropez na dobre, więc dzisiejszy dzień jest konfrontacją z legendą Louisa de Funès. Na razie trudno znaleźć miejsce. Parkujemy obok gieesów z Polski. Zatoka Milionerów. Jachty, żaglówki i łodzie ciągną się nieprzerwanie, trudno powiedzieć, gdzie jest początek i koniec portu. Najokazalsze cumują najbliżej portowego deptaka, nieomal wpływając w miasto. Ich futurystyczne sylwetki, połyskujące na tle kolorowych kamieniczek, sprawiają, że na moment zapominamy o celu: legendarnym budynku żandarmerii z dużymi okiennicami. Wsiąkamy w gwarne miasto. Kręcąc się po uliczkach, docieramy do nowego posterunku, a następnie do tego filmowego. Sierżant Cruchot pozuje do zdjęć i z groźną miną upomina służbowym gwizdkiem rozbawionych turystów. Kupienie okolicznościowej koszulki jest czystą formalnością. Wracamy, pozostawiając za sobą rozpływające się wspomnienia tego genialnego komika i bajkowych czasów, które bezpowrotnie odeszły wraz z nim. Rozchichotanej zakonnicy, prującej rozklekotanym Citroënem, też już nigdzie nie było.
Liguria
Wyprzedzają nas dzieciaczki w luźnych kaskach na podrasowanym skuterze. Włoska riwiera w okolicach Imperii. Odbijamy w góry, mamy odnaleźć nasz polski kontakt nieopodal Ranzo. Błądzimy. Czym wyżej w górę, tym stromiej i węziej. Na stokach rozpościerają się winnice i ogrody. Wreszcie asfalt osiąga szerokość fiata punto bez lusterek, jedyną publicznością są kozy, a ja zaczynam coraz poważniej przykładać się do prowadzenia. Niestety, na jednej z agrafek kładę motocykl. Trudno, gmole rzecz nabyta, a widok zielonych szczytów Liguryjskich Alp, lizanych złotym słońcem, łagodzi każdą glebę. Wracamy na dół, gdzie wita nas Marek, polski ksiądz na włoskiej ziemi.
Poznawanie Ligurii zaczynamy od miejscowej trattorii. Panuje rodzinna atmosfera, po minucie znamy imiona członków rodziny właściciela. Sam posiłek jest kilkugodzinną przygodą pełną nieoczekiwanych zwrotów akcji, nowych przyjaźni i solennych przyrzeczeń rewizyt. W następnych dniach zwiedzamy okolicę, Albengę, Allasio i Toirano ze wspaniałymi jaskiniami. Odkrywanie włoskiej prowincji wymaga czasu, ale odpłaca się ona bardzo unikalnymi zabytkami i pozbawioną lukru codziennością włochów. Zaczynamy rozumieć, w jak odmiennym od francuskiej riwiery miejscu się znaleźliśmy.
Deutsche Autobahnen
Wracamy przez Austrię i Niemcy. Otarcie o monumentalne Alpy owocuje sumiennym przyrzeczeniem powrotu. Autostrady zmieniają się z szybkością przybywania rozpaćkanych robali na owiewkach. Nocujemy pod Monachium. Niemiecki świat jest cichy, estetyczny i perfekcyjny. Trochę, jak w olbrzymim kościele, gdzie boisz się nawet głośniej szurnąć butem, żeby nie wywołać echa. Choć autostradowych odcinków bez limitów prędkości nie ma znowu wcale tak wiele, jak głoszą nasze legendy. Niesamowite jednak, że za darmo łykasz cały kraj po łagodnych wstęgach na włączonym tempomacie. Od Świecka ponad dziewięćdziesięciu kilometrowy odcinek A2 bez stacji benzynowej, rodzimi mistrzowie wyprzedzający prawym pasem, pięć bramek i „prawie jak autostrada” do Warszawy. Stajemy przed domem. Czas się obudzić.
|
Komentarze 9
Pokaż wszystkie komentarzeFajne fajne jakich argumentow uzyles ,azeby zona z Toba pojechala?
OdpowiedzPo prostu dawno temu wybrałem odpowiednią. Potem tylko pozostaje dokupić turystyka, żeby było "przytulnie" i teraz tak samo jak ja nie może doczekać się sezonu. Magia kina:-))))
OdpowiedzŚwietnie napisane, po męsku, z humorem, czyta się jednym tchem i z ssaniem w żołądku, że ja też tak chcę ruszyć w dal...;). Pozdrowienia i czekam na relacje z kolejnych wypraw:)
OdpowiedzDobrze napisana relacja. Samemu mi chodzi CdA po głowie od dłuższego czasu, chyba pora zrealizować plan :)
OdpowiedzŚwietnie napisane, świetnie udokumentowane, świetnie spełnione, świetnie... Kurde! FANTASTYCZNE! Życzę więcej takich przygód.
OdpowiedzSzanowny Autorze, a może warto by było zastanowić się czemu kilku kierowców samochodów wyprzedziło Cię prawym pasem? Tak poza tym bardzo fajna wyprawa. Dodam że byłem na podobnej - chociaż ...
OdpowiedzBo wyrzedzanie na autostradzie z prawej strony jest jak najbardziej dozwolone?
OdpowiedzNie chodzi o to, czy jest dozwolone, tylko o kulture jazdy, która polega na tym, że jeżeli jedzie się wolniej, to się nie ciśnie lewym pasem jak debil i nie zastawia się miejsca do wyprzedzania innym samochodom, tylko się wraca na pas prawy. A czemu prawy, a nie lewy? A no bo w Polsce, chciałbym przypomnieć, obowiązuje nas ruch prawostronny. W UK możesz sobie jechać lewym, jak jedziesz powoli.
OdpowiedzZ tymi debilami to uważaj, bo ci żyłka pęknie i będzie ci już zawsze ciekło z **** (w UK też). Prędkość jest pojęciem względnym i też znam takich "miszczów z remizy", którzy za wszelką cenę muszą wyprzedzić motocykl jadący szybko lewym pasem. Na tak zwanym "zachodzie" kierowcy na autostradach po prostu dzielą się lewym pasem.
OdpowiedzNiezależnie jak szybko jedziesz masz obowiązek poruszana się prawym pasem. Lewy służy do wyprzedzania. I nie ma co dorabiać historyjek o "miszczach z remizy". Proste.
Odpowiedz...oprócz tego, że pisze się Côte d'Azur.
Odpowiedz