Następnego dnia znów nas dogoniły chmury. Ochłodziło się, ale na szczęście nie padało. Po śniadaniu wyruszyliśmy w kierunku Francji. Celem było dotarcie w okolice St.Tropez, ale przy takich widokach nie spieszyło się nam. Zapach morza i piękny widok pozwalał zapomnieć o wciąż psującej się pogodzie. Jak mówią bowiem, nie ma złej pogody na motocykl, jest tylko nieodpowiednie ubranie. Jechaliśmy przed siebie: Borgio Verezzi - Loano - Albenga - Andora - Diano Marina - Imperia - San Lorenzo Al Mare - Santo Stefano Al Mare - San Remo - Ospedaletti - Bordighera - Menton - Monte Carlo.
Wyjątkowym miejscem jest Monako. Wszędzie pełno ludzi, którzy mogliby nas kupić z całym ekwipunkiem za to, co mają w kieszeni. Trafiliśmy tam na sezon F1, więc ograniczono wstęp do portu. By go zobaczyć, musieliśmy zostawić motory na parkingu i dalej pójść pieszo. Mijając samochody tubylców, miałem ochotę powiesić na sobie ogłoszenie - szukam taty ... Luksusowe, sportowe wózki, ale też do normalnego użytku. W końcu ruszyliśmy dalej. Nicea - Antibes - Cannes- Theoule Sur Mer - St.Raphael. W St.Raphael postanowiliśmy zanocować. Znaleźliśmy mały hotelik przy plaży, obok była pizzeria i wieczór był uratowany. Śródziemnomorski klimat, dobre jedzenie nadały temu wieczorowi wyjątkowy akcent i sprawiły, że nasze samopoczucie było wyśmienite. Dodam, że przyłączyli się do nas gospodarze. Nasz francusko-polsko-niemiecki język spisywał się wyśmienicie i rozmowom nie było końca. Wszystko stało się jeszcze prostsze, gdy nasi gospodarze wyciągnęli francuskie wino. Następnego dnia pobudka była nieco później. Dzień zapowiadał się pięknie, świeciło słońce. Plan wyglądał następująco: najpierw wzdłuż wybrzeża przez Tulon - Marsylia - Avignon - do rzeki Ardeche. Mijaliśmy zaspane nadmorskie wioski. Panujący spokój udzielił się i nam. Przypomniały mi się nagrywane w tych okolicach śmieszne przygody Żandarma z Lui de Fine w roli głównej. Snuliśmy się niespiesznie przed siebie - Ramatuelle - La Croix Valmer - Cavalaire Sur Mer - Rayol Canadel Sur Mer - le Lavandou - La londe les Maures - Le Pradet - Tulon. W Tulonie zaczęło robić się coraz ruchliwiej, na ulicach było gwarno, jak w ulu. Była to mała rozgrzewka przed Marsylią. W Tulonie zjechaliśmy na autostradę, by ominąć korki i zjechaliśmy z niej za Marsylię, w okolicy Salon de Provence, podążając w kierunku w kierunku Avignon. W głowie juz coraz bardziej świtała mi rzeka Ardache. Jest ona znana ze swego urokliwego położenia. Jej najpiękniejszy odcinek o długości 30 km znajduje się pomiędzy Vallon Pont d`Arc i St. Martin d`Ardache. Rzeka ma długość 120 km, z początkiem w Massiv de Tanargue i wpływa nad Pont Saint Esprit do rzeki Rhone. Nie uczęszczana przez żeglugę rzeczną zapewnia swobodę uprawiania przeróżnych sportów wodnych, z których najpopularniejszym jest kajakarstwo. Na brzegach rzeki znajdują się wypożyczalnie kajaków. A potem można rozkoszować się rejsami przez piękne miejscowości, stare mosty, oczka w skale. Dla turystów rzeka ta to wymarzone miejsce na odpoczynek. Liczne malutkie plaże i wysepki stanowią świetne miejsca na pikniki. W końcu dotarliśmy do Aubenas u stóp Ardech, gdzie rzeka płynie szerokim korytem. Nie mogliśmy się doczekać, by ruszyć trasą w górę rzeki. Pełna wyprofilowanych zakrętów droga i znakomita nawierzchnia zachęcały do szybkiej jazdy. Po wielu kilometrach autostrady i prostych z miejscowości do miejscowości nie wytrzymałem i dałem w rurę. Dwa razy w górę i w dół zaspokoiło moje zapotrzebowanie na adrenalinę. Po kawie i odpoczynku ruszyliśmy w kierunku Lyon, wzdłuż rzeki Rhön w poszukiwaniu miejsca na nocleg. W niewielkiej miejscowości Vienne, około 20km przed Lyon znaleźliśmy spokojny camping, gdzie przenocowaliśmy. Noc nie była przyjemna - nawiedziły nas burze i ulewny deszcz. Jednego z naszych kompanów zalała woda i nie spał przez całą noc. Rano zmarznięci i przemoczeni ruszyliśmy na gorącą kawę. W programie mieliśmy powrót do domu. Deszcz nasilał się, wiec ubraliśmy się w przeciwdeszczówki i w drogę. Do domu mieliśmy około 900 km. Pogoda nie odpuszczała, tempo jazdy więc zmalało. Woda dostawała się wszędzie. Co 100 km robiliśmy przystanki na gorącą herbatę i ogrzanie. Po prostu horror każdego motocyklisty. Zimno przenikało każdy centymetr ciała, skostniałe palce nie były w stanie wciskać sprzęgła. Jedynym śmiesznym momentem była potrzeba pójścia do toalety - stan te wprawiał w zakłopotanie, czy lepiej zrobić sobie przez chwilę ciepło, czy zachować się po ludzku i zadać torturę rozbierając się z mokrych ciuchów. Cały dzień trwała nasza podróż do domu. Dopiero na ostatnich 50 km przestało padać i nawet na chwilę wyszło słońce. Egzamin został zdany... Podsumowując naszą wyprawę - była to kolejna niezła jazda, twardy test na wytrzymałość, ciekawa nauka i doświadczenie na następny raz. Jakby ktoś mnie dzisiaj spytał jak było - opisałbym to po prostu jednym słowem - fajowo. |
Komentarze 2
Poka¿ wszystkie komentarzeczadowe!!! pozdro dla klasy pi±tej.
OdpowiedzBardzo fajne fotki w górach ;)
Odpowiedz