Amsterdam na motocyklu - trzeba się wyluzować
Stało się! Stoję gotowy do startu, nerwowo patrzę na zegar, lekki żar leje się z nieba. Nie, nie chodzi o start w kolejnej edycji superbike, a długo planowany wyjazd z kumplem do Amsterdamu. Koleżka miał mieć lekki poślizg, a tu 2 godziny i cisza w eterze... Jest to mój pierwszy wyjazd zagraniczny na moto więc emocje dają o sobie znać z nawiązką. Ponowna kontrola czasu i zamiast gangu silnika jego XJ-ty słyszę dzwonek telefonu. „Stary, nie jadę…” Jak to? Rzucam wkurzony słuchawką. Okazało się, że kolega wykazał się poczuciem humoru i czeka na mnie pod domem. Śmieszne? Śmieszne to może jest teraz. Wówczas pociemniało mi w oczach i chciałem krwi… W końcu zeszło ze mnie powietrze i ruszamy.
Tydzień przygody przed nami, spakowani w worki Louisa przepięte do tyłów „pajączkami”. Zestaw jak na swoją cenę działał wyśmienicie. Co prawda do czasu, ale o tym później. Na pobliskiej stacji pierwszy postój, tankowanie pod korek, telefon do znajomych w Amsterdamie i…. „Houston, mamy problem”. Znajomi z Amsterdamu wrócą z wakacji o jeden dzień później. Opcja hotel na pierwszą noc w Amsterdamie lub jakiś plan awaryjny. Realizujemy plan awaryjny – odwiedziny kumpla w górach, w Koninkach (region Gorce). Fajne miejsce do zobaczenia, chłopaki budują tam konkretne trasy rowerowe. Nie chodzi bynajmniej o trasy widokowe dla rodzin z dziećmi, a zjazdowe trasy dla downhillowców
Wszystko pięknie ale Koninki bynajmniej nie są po drodze z W-wy do Holandii. Narzekać jednak nie ma co i „walimy” na Kraków. Przy wylocie z Warszawy (wysokość Raszyna) załapaliśmy się na pamiątkowe zdjęcia na fotoradarze. Wypięliśmy klaty, uśmiechy i zdjęcie jak się masz. Odkręcamy manety i po kilkudziesięciu minutach widzimy tabliczkę Radom. Tu załapujemy się na lokalny specjał – niebieskie mundurki, radar i lizaczek. Moje konto zasilił kolejny 1 pkt. Brrr. Dobrze, że udało się załatwić „rabat”, pan w białej czapce na wstępie proponował 6 pkt i dużo więcej kasy.
Za Radomiem cieszymy się jak dzieci, że lecimy motocyklami. Przebudowy, korki, ruchy wahadłowe i wściekli kierowcy. Miny panów w najnowszych BMW bezcenne. Jedziemy dalej, mijamy Kraków i wpadamy na Zakopiankę. Droga ciesząca się złą sławą, jednak przemierzaliśmy ją pierwszy raz na motorach i mieliśmy niezły fun. Szeroko, równo, fajne zakręty, różnice poziomów, naprawdę fajnie. 10 km za Myślenicami zjeżdżamy z „toru” i jazda na Koninki. Na miejscu czekają na nas same specjały: jazda quadem, lokalne piwko, pierogi, kiełbachy, ognicho, śpiew. Mniej więcej w tej kolejności. Kumpel z Koninek na „dzień dobry” wsadził nas dwóch na swojego quada i we trzech (na jednym quadzie) wspięliśmy na lokalną górę. Dobrze, że zostałem w całym motocyklowym zestawie, bo zarówno jazda w górę jak i w dół była jedynym w swoim rodzaju przeżyciem. Ścieżki w dół, które kolega wybierał trudno nazwać ścieżkami i jadąc sam quadem nawet nie wpadłbym na pomysł, że tamtędy da się jechać. O jeździe we trzech nie wspominając. Na dole nawet cieszyłem się, że już koniec bo siedzenie na rurkach quada do przyjemnych nie należy. Wieczorkiem relaksik przy ognichu, piwko, drineczki, kiełbachy i pierogi. Mniam.
Ranek przywitał nas lekkim kacem i obfitym deszczem. Prognoza pogody na ICM-ie dodatkowo nie nastrajała optymistycznie. Dwa dni deszczu w regionie. Super… Prysznic i duże śniadanie pozwoliło zapomnieć o trudach dnia poprzedniego. Opakowaliśmy się w nieprzemakalne spodnie, kurtki i jedziemy w deszczu. Na najbliższej stacji benzynowej zaopatrzyliśmy się foliowe rękawice, które włożyliśmy do moto rękawic. Patent tani, dobry i w ręce zaczęło być mniej zimno. Zachciało mi się założyć kominiarkę, bo trochę wiało w szyję. Okazało się to sporym problemem, bo ten gadżet miałem pod siedzeniem. Wizja odczepiania pająka i zdejmowania torby, sprawiła że trzeba było wianie w szyję polubić. Tu wyszła zdecydowana wyższość torby z kieszeniami nad workiem. Wbijamy się na Zakopiankę. Szybka jazda odpadała bo lało już jak z cebra. Następnie autostrada z Krakowa do Katowic. Swoją drogą nawet przy ładnej pogodzie bardzo upierdliwe są dla motocyklistów bramki opłat. Zdejmowanie mokrych rękawic, szukanie biletu to udręka przed duże „U”. Trudno, płacimy i lecimy dalej. Pogoda poprawiła się dopiero na wysokości Wrocławia. Przyautostradowy McDonald pokrzepił nasze żołądki i dał nieco kopa, a zza chmur nieśmiało zaczęło wyglądać słońce.
Git! Nareszcie! Najpiękniejsze było to, że to był ostatni dzień deszczu podczas naszej wyprawy. Później już tylko słoneczna rozpusta. Plan na dzień dzisiejszy, dotarcie do Zgorzelca, udało się zrealizować przed zmrokiem. Problem noclegowy szybko się rozwiązał przy pomocy przydrożnej sieci hoteli Picaro. Nie za tanio (100pln / łebka), ale warunki super. W TV akurat leciało MotoGP. Ładna Pani z recepcji (pozdrawiamy) udostępniła na suszarkę do włosów i starą „harcerską” metodą wysuszyliśmy przemoczone do suchej nitki buty i rękawice. Na drugi dzień, skoro świt, około 11stej, pakujemy się na moto. Plan na dziś - dojechać do Amsterdamu. 800km przed nami. Dajemy w rurę, ustalamy przyjemną prędkość przelotową i lecimy. Przyjemną dla kumpla bo ja na nakedzie walczyłem z wiatrem jak lew.
Jazda samą autostradą do ciekawych nie należy, raczej było nudnawo. Jedyne atrakcje to szerokie zakręty w które można się było fajnie składać oraz zabawy z stylu – ile pojadę, aby nie zgubić bagażu. Okazało się że torba Louis i pajączki trzymają nawet przy 200km/h. Test zdany.
Po 6h jazdy dotarliśmy do Hannoveru. Tu zaczynało dać o sobie znać zmęczenie materiału - moje plecy wymiękały, nogi drętwiały, ręce miały dość. Dodatkowo pomyliliśmy zjazdy z „autobanów” dzięki czemu dodaliśmy extra 100km do naszej dzisiejszej trasy. Czas na przerwę, przynajmniej z godzinę. Kawka, kitkat i ćwiczenia rozciągające pomogły i ruszamy znowu. Z Hannoveru do Holandii zeszło w miarę szybko, choć z kolejnymi nauczkami na przyszłość. Jadąc na zachód trzeba koniecznie mieć okulary przeciwsłoneczne lub blendę.
Holandia przywitała nas „urzędowym” ograniczeniem prędkości do 120km/h na autobanie i o dziwo (lub nie) większość lokalesów poruszała się właśnie z tą zawrotną prędkością. Na 40 km przed Amsterdamem mega korek. Chyba wszyscy Holendrzy tego dnia wracali do domów. Wrzucamy dwójeczki i pyr, pyr, pyr, między samochodami - kolejna godzina w plecy. W korku trafiliśmy na lokalnego ridera – Mr. Spidi. Nazwaliśmy go tak od kombinezonu tegoż producenta, który był chyba we wszystkich kolorach tęczy. Pokazał nam holenderską wersję jazdy w korku – do naszego polskiego przepychania się i „straszenia gazem” dorzucił ciągłe trąbienie. Napieprzał klaksonem jak szaleniec. Bardzo skuteczny szaleniec bo samochody robiły miejsce aż miło. W końcu widzimy długo wyczekiwaną tabliczkę Amsterdam. Wreszcie!
Przypadkiem zjechaliśmy właściwym zjazdem z autostrady. Włączamy GPS i gładziutko i szybciutko docieramy na miejsce i byłoby pięknie gdyby nie ostatnia tego dnia niespodzianka - Nikogo nie ma w domu! Była 22.30, a po poprawkach zapowiadaliśmy się na 23.00. OK., czekamy. Szybko nam się znudziło i zaczęliśmy szukać w okolicy jakiejś knajpy. Jakiś przemiły lokales zapytał nas czy przyjechaliśmy z Polski motorami. Nasze potwierdzenie skwitował krótkim – Respekt. OK, nie wiem czy z nas sobie robił jaja czy nie, ale jego „respect” wzięliśmy „na plus”. A co ? Po chwili znaleźliśmy zajefajny coffeeshop...
Amsterdam, dzień 1
Ranek w Amsterdamie powitał nas piękną pogodą. Zgodnie uznaliśmy, że robimy sobie motocyklowy detox na cały dzień. Jedyny kontakt z maszyną to lekkie przepucowanie z kurzu i usunięcie kilkuset owadów z frontu motocykla, smarowanie łańcucha itp. Dzień zszedł na rajdzie po okolicznych oraz nieco dalszych knajpach, degustacjach Grolscha i Heńka oraz spróbowaniu kilku ciekawych, lokalnych przypraw. Jakość tychże artykułów była przednia i w pewnym momencie okazało się, że odnalezienie drogi do domu będzie nieco skomplikowane. Z pomocą przyszła technologia smyr-fona i wbudowany moduł GPS wyprowadził nas we właściwym kierunku. Wieczorem spotkaliśmy się wreszcie z gospodarzami i resztę 1-go dnia spędziliśmy w przefajnym towarzystwie.
Dzień 2
Moto lanserka mieście. Lokalnie dziewczyny machały i się uśmiechały, chłopaki na rowerach zazdrośnie spoglądali na maszyny i ze zdziwieniem na rejestracje. Dla lokalesów fakt przyjechania gości z Polski aby wydać kasę, a nie ją wywieźć musiał być niesamowitą nowością. Z ciekawostek dnia - odwiedziliśmy słynny Red District, czyli dzielnicę czerwonych latarni. Miejscowe, wynegliżowane dziewczyny do nieśmiałych nie należały i szybko dowiedzieliśmy się, że 20 minut znajomości kosztuje 50 EUR. Zważywszy, że niniejszy tekst mogą przeczytać nasze małżonki, które nota bene ciężko było przekonać do tej wyprawy, taktycznie tematu ciągnąc dalej nie będę. No może jeszcze jedna, mała wzmianka. Gdyby ktoś z Was tam trafił i się zdecydował to polecamy przyjrzeć się dokładnie ofercie, a nie tylko gapić w cycki. Niektóre „damy” mimo, że wyglądają bardzo kobieco mogą mieć niespodziankę...
Dzień 3
Nasi gospodarze (też „motorzyści”) dziś mieli dzień wolny więc udaliśmy się na wycieczkę po okolicznych wioskach i miasteczkach. Z Amsterdamu udaliśmy się (niestety częściowo autostradą) do Almere. Tu czekało nas zaskoczenie. Zaskoczenie dla ludzi z kraju gdzie autostrady to pewien luksus, a nie codzienność. Tam ciężko jechać inną drogą niż autostrada. Przydała się znajomość terenu naszych gospodarzy. Pokazali kilka fajnych dróg. Dobrze, że nikt nas nie zsuszarował, bo gdybym był lokalesem to na miejscu straciłbym prawko, a po 2-gie i na 100% mnie dotyczące – mandacik wyniósłby „jedyne” 800 EUR. Ostudzeni tymi wieściami staramy się nie lub mniej przeginać. Z Almere polecieliśmy na Lelystad, a stamtąd zajebistym kilkunastokilometrowym mostem przez morze do malowniczej, portowo-rybackiej miejscowości Enkhuizen. Na miejscu bardzo czysto, schludnie i estetycznie. Nie było w ogóle „dzikich” budek z kebabem, straganów czy milionów banerów reklamowych charakterystycznych dla polskich miejscowości wypoczynkowych. Naprawdę fajne miejsce. W lokalnym barze rybnym chcieliśmy coś typowego holenderskiego. Dostaliśmy świeżego śledzia zrobionego na lokalny sposób, ze cebulką i konserwowym ogórkiem. Całość zapakowana w bułkę + mały „heniek”. Mniam. Pycha.
W dobrych humorach pakujemy się na motorki i ruszamy z powrotem do Amsterdamu. Plan odwiedzić „wiatrak” będący siedzibą lokalnego browaru. Wszystkie oferowane tu piwka są własnej produkcji. Można nawet obejrzeć kadzie. Taktycznie pytamy ile promili można mieć w Holandii. Okazuje się, że dość sporo bo 0,5 promila. Przyjmując do wiadomości tę radosną wieść zamawiamy po polecanym przez lokalesów piwku. W smaku super – coś jak mix pszenicznego z tradycyjnym pilsem. Wreszcie możemy się poczuć jak twardziele z amerykańskich filmów, którzy schodząc z motoru zamawiają piwo, a nie „soczek”. Delektując się smakiem piwka obserwujemy jak Holendrzy wracający z pracy zajeżdżają samochodami pod browar, wypijają po 3, po czym wsiadają do swoich fur i wracają do domu. Istny raj dla naszej straży miejskiej. Z jednego dnia mieliby tylu „klientów” co z całego miesiąca uganiania się za rowerzystami. Z poprawionymi humorami udajemy się na wieczorne „poszalenie” po mieście.
Dzień 4
Znowu był plan, że dziś wyjeżdżamy i znowu było szkoda więc zostaliśmy. Ubrani na maxa cywilnie – koszula w kratę, dżiny, trampki, jedziemy pozwiedzać cześć miasta z drugiej strony zatoki. Gdy już mieliśmy pakować na autostradę, kumpel zobaczył fajną przystań. Okazało się, że na drugą stronę miasta (Noord) pływa prom i 2 sympatycznych zmotoryzowanych gości z „egzotycznego” kraju mogą przewieźć. Bilet wstępu 0 eur. Wychodzimy na Noord’zie. Ciekawa część miasta, prawie sami Holendrzy. Turystów prawie w ogóle, mało przedstawicieli mniejszości etnicznych. W knajpach też taniej. Za kawę płaciliśmy średnio 50c – 1 EUR, mniej niż w centralnym Amsterdamie (2 EUR). Zwiedzamy dalej i trafiamy na ciekawą przystań barek mieszkalnych. Niektóre wyglądają na niezłe „hacjendy” z dwoma i nawet trzema piętrami. Swoją drogą chętnie bym pomieszkał na takiej jakiś czas. Marzenia rozwiewa nagłe zakończenie uliczki. Trzeba szukać wyjazdu. Trafiamy znowu w ciekawe i chyba bardzo stare miejsce - uliczkę z setkami „pozlepianych” ze sobą małych domków. Wygląda trochę jak wioska z klocków Lego. Nacieszywszy oczy decydujemy o powrocie do centrum miasta. Pierwszy pomysł to przejazd tunelem pod zatoką. Niestety, tunel zamknięty. Później okazuje się, że to właśnie dlatego wpuścili nas z motorami na prom. Normalnie, tylko piesi i rowerzyści mogą się przeprawić. Cała naprzód na prom zatem. Chwil kilka później jesteśmy w centrum. Robimy ostatnie zakupy, prezenty dla kobiet, prezenty dla nas i czekamy delektując się lokalnymi specjałami aż nasi kochani gospodarze skończą pracę i do nas dołączą.
Dzień 5
Do widzenia Amsterdamku, fajny byłeś… Droga powrotna to raczej żmudna jazda na wprost autostradą. Jedyną atrakcją było sprawdzenie ile pojedzie FZ’ta z bagażem. Poszła 233km/h i więcej nie chciała. Z praktycznych info to w linii prostej z Amsterdamu do W-wy jest jakieś 1100km. Jak ktoś ma mocne plecy zrobi na raz. Moje wypadające dyski nie chciały w ogóle o tym słyszeć i nocleg w drodze był konieczny. Ze swojej strony polecam większy dystans zrobić pierwszego dnia, z 700 km, a pozostałą pozostałość drugiego. Miałem wspomnieć o worku Louis. Jest ok. jak na swoją cenę, pojemność 50l, nieprzemakalny, spełnia swoje zadanie. Starczył mi na wyjazd na Mazury na 3 dni, oraz obecny 6 dniowy Amsterdam. Niestety trwały nie jest. Widać, że jeszcze 1-2 wyjazdy i po nim. Polecam raczej do kupienia jako jednorazówka pod konkretny wyjazd niż wiązanie z nim jakiś szerszych planów. Mojemu koledze za to, identyczna nówka sztuka nie wytrzymała nawet jednego wyjazdu. W drodze powrotnej zaczął się rozpadać i do domu dojechał posklejany taśmą. Fakt, że go dość mocno spakował, co temu workowi pewnie się nie podobało.
Koszty
Oprócz standardowych czyli benzyna, nocleg, trzeba liczyć jeszcze 20-50 EUR/dzień. Nam wyszło wszystkich kosztów ok. 2500pln na łebka za 6dni. Można zrobić taniej, ale pojechaliśmy się zrelaksować, a nie szczypać z każdym centem. Noclegi w samym Amsterdamie, do tanich nie należą , 40-70 EUR za noc w hotelu i to w dość skromnych warunkach. W okresie letnim polecam kempingi. Kiedyś nocowałem na Het Amsterdamse Bos. Warunki niczego sobie, mają bungalowy jak nie weźmiecie namiotu, a ceny dają przeżyć. Dokładnych kosztów kempingu nie podam, gdyż byłem tam w 1998 roku, więc cennik w głowie mam nieco nieaktualny
Komentarze 10
Pokaż wszystkie komentarzeOj oj gdybym wiedzial, bez problemu zaprosiłbym Was do siebie;) Rowniez jestem tu fz6, tak wiec a przyszly sezon drzwi otwarte, dalej na UK i inne kraje Europy zachodniej:) osobiscie jazda w nl ...
OdpowiedzSuper relacja krótka zwięzła i na temat :) a do tego fajny filmik :) dajcie znać jak się będziecie ponownie wybierać to się przyłączę :p A tak w ogóle to zapraszam do forum fazera :) ( ...
OdpowiedzCo do suszenia i mandatów w NLto niezależnie od tego czy jesteś "lokalesem" czy nie prawo jazdy i tak by zabrali. Wiem bo przerobiłem to na R1 (polskie blachy) w mieście 112 na 50km/h - zabrane ...
OdpowiedzŚwietna relacja
OdpowiedzA ja mam pytanie z innej beczki... Co to za muza w tle? ;)
OdpowiedzParov Stelar - Love
OdpowiedzParov Stelar
OdpowiedzDzięki za komenty. Cieszę, że Wam się podobało. Jak się doturlamy w jakieś inne nie mniej ciekawe miejsce znów się popiszemy jakąś relacją. Pozdrawiamy!
Odpowiedz