Motocyklem po Europie - MotoBenelux 2013
Turystyka motocyklowa - wspaniały sposób na podróżowanie oraz poznawanie nowych miejsc. Bardzo istotnym elementem motocyklowych wojaży jest egzotyka. Odległe kraje, piękne krajobrazy, rozległe pustki rozpościerające się wkoło nas podczas jazdy po mało uczęszczanych drogach, majestatyczne góry wraz z setkami ciasnych i dobrze wyprofilowanych winkli, które każdego motocyklistę przyprawiają o uśmiech na twarzy, piękne plaże i gorące morza – wszystko to sprawia, że motocyklowa podróż staję się odmienna, niezwykła. W naszej tegorocznej podróży na próżno szukać wymienionych wyżej kwestii, jednak mimo wszystko była ona bardzo ciekawa i pełna przygód, również tych mrożących krew w żyłach lub przywołujących na myśl scenariusze znanych filmów.
Łatwo wywnioskować z nazwy wyprawy, iż naszym celem były kraje Beneluxu – België, Nederland, Luxemburg. Te trzy sąsiadujące se sobą monarchie należą do jednych z najbardziej rozwiniętych gospodarczo państw świata. Tyle tytułem wstępu. Zanim jednak się tam znajdziemy po drodze czeka na nas kilka atrakcji, gdyż jestem chory na pewną przypadłość, która jest raczej nieuleczalna. Nazywam ją „chorobą pustych kilometrów”. Czym się ona objawia? Ano tym, że podczas przejazdu z punktu A do punktu B zawsze szukam ciekawych miejsc/atrakcji, aby urozmaicić podróż. Wy też tak macie? Trasa dojazdowa wiedzie przez Niemcy i jest lekko wydłużona, natomiast droga powrotna biegnie przez Francję (Paryż), aby wnieść trochę romantyzmu w naszą wyprawę (jadę oczywiście z kochaną żoną zwaną dalej Kurczakiem). Nasz motocykl to niezawodna Honda VFR 800F. Zatem ruszamy!
Niemcy
Wystartowaliśmy 20 lipca o godzinie 5:45. Żeby wesoło rozpocząć naszą przygodę, po 400 km, w Cottbusie zabrakło nam paliwa i stanęliśmy na środku miasta. Przyczynił się do tego zbieg niefortunnych okoliczności oraz moje uparcie, wszak mój rekord na jednym baku to ponad 410 km i miałem nadzieję go pobić. Niestety nie udało się. Szybkie rozeznanie
w terenie i czas ruszać na poszukiwania stacji. Po 30 minutach wracam z paliwem i możemy kontynuować podróż. Atrakcja na dziś to Poczdam, a w nim 298 hektarowy Park Sanssouci. Park ten otaczający pałac Sanssouci pełen jest ciekawych obiektów. Znajdziemy tu oranżerie, fontanny, pawilon chiński, łaźnie oraz pałace. Wszystko w otoczeniu pięknej przyrody, zadbane i wysprzątane jak na Niemcy przystało. Po 2 godzinach zwiedzania w upale padamy jak kawki. Kolejne 3 dni upłynęły nam na zwiedzaniu większych lub mniejszych miasteczek, wśród których były Wittstock, Rostock, Lubeka (zacne miasto) oraz Oldenburg. Wszędzie w oczy rzuca się niemiecki Ordnung. Cały czas towarzyszą nam temperatury rzędu 40 stopni celsjusza. Wpadamy również nad Bałtyk. Niemcy to przede wszystkim gładkie autostrady oraz bardzo dobrze oznakowane drogi lokalne, na których naprawdę ciężko się zgubić. Naszą uwagę przykuwają również automaty do skupu plastikowych butelek. Jedna butelka to 0,50 Euro. Można na tym zrobić dobry biznes.
Holandia
23-go lipca, 4 dnia naszej podróży, po pokonaniu blisko 1200 km wkraczamy na teren Holandii. Tutaj nas jeszcze nie było, więc wszystko jest dla nas nowe i ciekawe. Autostrady chyba nawet lepsze niż w Niemczech, drogi lokalne również pierwsza klasa. Zjeżdżamy
z autostrady i chłoniemy małe miasteczka oraz urokliwe mariny. Podobnie jak u sąsiadów, wszystko czyste i zadbane. Ludzie wyglądają na miłych i sympatycznych, co później się potwierdza. Za kurs obieramy Lelystad. Po drodze, z lewej i prawej strony mamy jezioro. Korzystamy z okazji i zażywamy kąpieli. Zrelaksowani i odświeżeni zwiedzamy miasteczko Urk pełne zacumowanych statków. Na nas największe wrażenie robi statek Atlantic Dawn
o tonażu 5 460 ton. Z bliska robi wrażenie. W Lelystad podziwiamy replikę XVII-wiecznego okrętu Batavia. Bazę zakładamy około 20 km od Amsterdamu u przemiłego starszego małżeństwa, które użyczyło nam kawałek miejsca pod namiot. Dostaliśmy również wiadro ciepłej wody oraz elektryczność w garażu i możliwość korzystania z toalety w domu. Czego chcieć więcej? (Kurczak zapragnął suszarki do włosów, ale i to dało się załatwić) W międzyczasie przyjechała córka gospodarzy, która za pomocą języka angielskiego była naszym tłumaczem. Korzystając z możliwości ustalamy, że jutro udamy się na zwiedzanie Amsterdamu, a cały dobytek pozostawimy tu, aby na wieczór wrócić na jeszcze jeden nocleg. Jako, że znajdujemy się w zasadzie na holenderskiej wsi, postanawiamy trochę pospacerować po okolicy i odwiedzić najbliższe miasteczko. Ku naszemu zadowoleniu znajdujemy tam zamek oraz dawne forty. Holandia bardzo nam się spodobała.Sam Amsterdam z początku zrobił na nas mało pozytywne wrażenie. Wszędzie brud, tłumy, chaos na drogach, pełno rowerów i ogólny harmider. Z czasem jednak poczuliśmy klimat
i atmosferę miasta. Obejrzeliśmy główne zabytki, przespacerowaliśmy miasto wzdłuż i wszerz. Około godziny 16 byliśmy już u siebie. Jakoś nie przepadamy za dużymi metropoliami. Godzina jeszcze wczesna, więc mamy trochę czasu dla siebie. Pijemy na spokojnie holenderskie piwka oraz raz jeszcze idziemy na spacer. Trochę szkoda, że jutro już musimy opuścić to gościnne miejsce. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcie z naszymi gospodarzami oraz dostajemy na kartce ich adres.
Belgia
Po 3 dniach pora na zmianę. O Belgii czytałem, że jest to biedna wersja Holandii. Według mnie, jest zupełnie inaczej. Jedyne co jest gorsze to autostrady, na których czuć łączenie płyt. Wizytę rozpoczynamy od zwiedzania Hagi. Kolejne miasto to Eindhoven. Naszym celem jest jedyne na świecie muzeum marki DAF. Dzięki nawigacji docieramy praktycznie pod same drzwi. Muzeum mimo, iż niezbyt duże jest dość ciekawe i zawiera zróżnicowane eksponaty (auta osobowe, ciężarówki, ciężarówki rajdowe oraz motocykl DAF z automatyczną skrzynią biegów). Dzień kończymy u kolejnego miłego małżeństwa z 58-letnim stażem. Podobnie jak
w Holandii, gospodarzy odwiedza córka (dyrektorka miejscowej szkoły), która służy nam jako tłumacz. Zostajemy zaproszeni do wspólnego stołu, a na blat trafiają lody, arbuz, oraz krajowe piwko. Dowiadujemy się m.in. że w Belgii jest ponad 2500 rodzajów piwa, a córka gospodarzy odbyła roczną wyprawę dookoła świata. Po miłej rozmowie, dziękujemy bardzo za poczęstunek, żegnamy się i wracamy do naszego M. Robimy jeszcze pamiątkową fotkę.
Kolejny dzień to zwiedzanie dwóch pięknych miast, jakimi są Antwerpia i Brugia (belgijska Wenecja). Przeżywamy również małe załamanie pogody i jazdę w ulewie. W Brugii jemy słynne frytki – potrawę narodowa. Są pyszne. Samo miasto jest naprawdę bardzo ładne i podobnie jak Wenecja poprzecinane kanałami. Ilość turystów i zgiełk również podobnie jak w Wenecji. Miłym akcentem na zakończenie dnia jest nocleg, jaki udaje nam się znaleźć. Z pomocą przychodzi nam pracownik miejscowej bazy, która zajmuję się obsługą lokalnych kanałów oraz mostów obrotowych. Wskazuje nam miejsce pod namiot, oraz umożliwia korzystanie z prysznica w bazie. Jest to nasz pierwszy prawdziwy prysznic od tygodnia. Bardzo miła odmiana od wiaderek i butelek z wodą.
Trzeci dzień naszego pobytu w Belgii to ciężka przeprawa. Z rana zimno, wilgotno oraz strasznie mgliście. Po kilkunastu kilometrach zdobywamy Ostendę, gdzie witamy się
z Morzem Północnym, które spowijają ciężkie i brunatne chmury. Po chwili nadciąga półmrok i robi się ciemno niczym późnym wieczorem. W oddali słychać grzmoty, wzmaga się wiatr. Wszyscy w popłochu uciekają z plaży. Wiatr przeradza się w wicher, oraz zaczyna się siarczysta ulewa. Chowamy się z motocyklem pod niewielkie zadaszenie lokalnej restauracji. Właściciele lokali na promenadzie wychodzą, aby zobaczyć co się dzieję. Szybko ubieramy kombinezony przeciwdeszczowe. Już wiemy, że będzie to ciężki dzień, a ulewa tak szybko nie minie. Dokładnie tak wyobrażałem sobie Morze Północne. Czekamy, aż wichura trochę zelży i w strugach deszczu opuszczamy Ostendę. Z racji warunków jakie panują, odpuszczamy zwiedzanie Gent i lecimy prosto na Brukselę. Kolejne 100 km pokonujemy w deszczu. Na szczęście kiedy zbliżamy się do Brukseli przestaje padać i pojawia się nieśmiałe słońce.
Kolejny raz z pomocą przychodzi nam GPS, który kieruje nas prosto do Parc du Cinquantenaire. Jest to park z 1880 roku z wielkim i majestatycznym łukiem triumfalnym.Wszyscy fani motoryzacji znajdą tutaj łakomy kąsek – AutoWorld. Muzeum motoryzacji,a w nim ponad 250 ciekawych eksponatów. Dalsza trasa to malownicza droga z Namur do Dinant wzdłuż rzeki Moza. Trasa ta została nam polecona przez czytelnika Ścigacz.pl. Okazała się naprawdę super. Malowniczo położona, tuż przy rzece, skręcająca co chwilę, w otoczeniu gór i sielankowych krajobrazów. Kiedy rozbijaliśmy się wieczorem tuż przy rzece, nic nie wskazywało koszmaru, jaki miał nadejść.Nasza miejscówka była cicha i spokojna, w zielonym zagajniku. Obok stały namioty innych turystów. Po kolacji w blasku zachodzącego słońca wybraliśmy się jeszcze na krótki spacer.
Niedługo po zaśnięciu budzi nas mocny wiatr. Namiot powoli zaczyna trzepotać niczym chorągiewka na wietrze. W oddali słychać grzmoty oraz widać błyski. W pewnym momencie cała sypialnia spada na nas niczym zarzucone prześcieradło, a wiatr przeradza się w mały huragan. Pierwsza myśl jaka przeszła mi przez głowę to połamane stelaże. Wychodzę szybko z namiotu, a w koło obraz niczym w filmie Armagedon. Drzewa wyginają się niczym zapałki, wszędzie latają połamane gałęzie oraz wszystko inne, co wiatr zdołał unieść. Do lotu podrywają się również nasze kaski leżące na kanapie motocykla. Zostały zdmuchnięte niczym balony. Trzeba szybko działać, nie ma na co czekać. Łapię kaski i zabieram wszystkie moto-ciuchy do namiotu. Stelaże są całe, wichura jest tak silna, że po prostu kładzie cały namiot na płasko. Niczym kapitan muszę ratować okręt oraz załogę. Szybki rekonesans otoczenia. Sąsiedzi z namiotów obok pouciekali do aut zostawiając wszystko tak jak stało. Czołówka na głowę i jest już plan. Niedaleko nas jest mała „zatoczka” wśród drzew. Wichura jest tam znacznie mniej odczuwalna, dzięki gęstym zaroślom ją okalającym. Szybko, wraz
z Kurczakiem przenosimy tam namiot w całości. Jest lepiej. Teraz motocykl. Mimo iż waży ponad 250 kg buja się na wietrze jak lekka 125-tka. Mam tylko nadzieję, że oprze się sile wiatru. Przepycham go również do naszej zatoczki i stawiam tuż przy gęstej, zielonej ścianie. Zaczyna padać, a potem lać. Można powiedzieć, że sytuacja opanowana i jesteśmy w miarę bezpieczni. Przynajmniej nas nie zdmuchnie. Burza przybiera na sile, od grzmotów drży ziemia oraz włączają się alarmy w samochodach. Z czasem jednak burza przechodzi, a ulewa słabnie i słabnie. Zasypiamy ze zmęczenia.Rano jest już spokojnie. Niebo dalej zachmurzone, ale już nie pada. Możemy spokojnie jechać dalej. Śniadanie jemy w Dinant tuż przy rzece. Teraz już prosto do Bastogne. Miasto związane z I i II Wojną Światową oraz szerzej znane z serialu „Kompania Braci” przedstawiającego losy 101 Dywizji Powietrznodesantowej Stanów Zjednoczonych. Spacerujemy po miasteczku, jemy po raz kolejny frytki oraz zwiedzamy muzeum poświęcone wojnie.
Luksemburg
Wjeżdżając do Luksemburgu czujemy się prawie jak w domu. Jest niedziela a wszystkie stacje oraz sklepy są pootwierane. Brakowało nam tego wcześniej. Jednak człowiek się przyzwyczaja. Paliwo jest najtańsze na całej trasie. Robimy zakupy w Lidlu oraz rozpoczynamy „eksploring”. Jako pierwsze zwiedzamy miasteczko Wiltz. Jest tu kilka zabytków, m.in. zamek. Następne na naszej liście jest Diekrich oraz Beaufort. Tutaj zwiedzamy potężne ruiny zamku. Dalej w Larochette kolejne ruiny zamku oraz mały, klimatyczny ryneczek. Ciekawostką jest, iż w mieście największą grupę stanowią Portugalczycy. Robimy sobie chwilę przerwy na coś do jedzenia. Posileni i wypoczęci jedziemy do stolicy, czyli miasta Luksemburg. Tutaj kręcimy się pieszo i zwiedzamy. Duże wrażenie robi na nas most Adolphe-Bréck z 1903 roku. Robimy również zdjęcia figurkom Słoni, których w mieście jest 55. Słonie są pomalowane bardzo wymyślnie i kolorowo przez mniej lub bardziej znanych artystów. Słoniki takie możemy sobie kupić, aby wesprzeć organizację zajmującą się ochroną Słoni w Azji. Luksemburg pełen jest zabytków i wymaga zdecydowanie więcej czasu niż mieliśmy, aby je zwiedzić. Dwudniowe zwiedzanie tego niewielkiego kraju na pewno zachęciło nas do powrotu w przyszłości.
Francja
W pierwszym dniu naszego pobytu we Francji, znanej nam z poprzednich wyjazdów jedziemy głównie przez niewielkie miasteczka oraz urokliwe wsie. Pogoda się poprawia, znów zaczynają się upały. Co jakiś czas robimy postoje na małe zwiedzanie oraz coś do przegryzienia. Noclegu zaczynamy szukać pod Paryżem i udaję nam się go znaleźć w odległości ok. 20 kilometrów od miasta. Namiot rozstawiamy na zapleczu pewnego domku, po poprzednim uzyskaniu zgody przez mieszkającą tu panią. Krótki spacer po okolicy wskazuje, że jesteśmy w tych trochę „gorszych” częściach wielkich metropolii. Ludzie, którym dziwnie z oczu patrzy, wszędzie na ścianach graffiti, w domach powybijane szyby itp. Takie trochę slumsy. Trzeba być gotowym na różne sytuacje. Z lekkimi obawami idziemy spać. Nagle rozlegają się jakieś głosy w języku francuskim. Słychać, że ktoś zbliża się do namiotu. Wychodzę i widzę czarnego jegomościa, który energicznie wymachuję rękami oraz coś tam mówi w swoim języku. Witam się oraz oznajmiam mu co tu robimy. Łamaną angielszczyzną gość mówi, że to teren prywatny i że nie możemy tu zostać na noc. Jest już ciemno, jesteśmy zmęczeni i nie bardzo mamy ochotę zbierać teraz cały majdan i jechać dalej. Mówię raz jeszcze, że pytałem mieszkającej tu pani o zgodę i takowej nam udzieliła, a rano już nas nie będzie. Gość dalej mówi swoje i jest bardzo wzburzony. Proponuję, że razem udamy się do tej kobiety aby potwierdziła moją wersję. Francuz odpowiada, że ta kobieta to wariatka i z nią nie rozmawia. W tym momencie dostrzega Kurczaka w namiocie, lekko się peszy, przeprasza i wyciąga wielkiego smartfona i gdzieś dzwoni. Zaczyna z kimś konwersować (oczywiście po francusku) i na nas spoglądać. W tym momencie na myśl przychodzą mi wydarzenia z filmu „Uprowadzona” z Liamem Neesonem. Po dłuższej chwili gość kończy rozmowę, uśmiecha się i mówi „no problem”. Możemy zostać. Pewnie już dał cynka, że tu jesteśmy a w nocy ktoś wpadnie i nas stąd zawinie. Robi się ciekawie. Raz jeszcze upewniam się czy jest ok, podajemy sobie ręce i gość idzie do siebie upewniając się, że chcemy być tylko do rana.
Teraz są dwie możliwości – albo w nocy będzie jak w filmie, albo wszystko jest ok i rano pojedziemy dalej. Teraz cała sytuacja wydaje się w sumie zabawna, ale wtedy różne myśli kłębiły się w głowie. Mimo wszystko decydujemy, że zostajemy. Kurczak zasypia jak kamień, a ja wyobrażam sobie, że jestem jak Liam. Z czasem jednak zmęczenie bierze górę i również zasypiam, choć budzi mnie każdy szelest. W głowie słyszę już jakieś kroki lub nadjeżdżający samochód. Nie mogę się doczekać poranka.
Na szczęście noc minęła spokojnie i nic się nie wydarzyło, treść rozmowy Francuza pozostanie już na zawsze tajemnicą. Rano śmiejąc się z całej sytuacji pakujemy się i opuszczamy to miejsce. Przed nami Paryż. Tutaj nas jeszcze nie było. Miasto przytłacza wielkością oraz szalonym ruchem jaki panuje na jego ulicach. Z pomocą navi docieramy pod wieżę Eiffla. Jazda tutaj jest okropna. Upał, kostka brukowa, światła co 100 metrów, masakra. Parkujemy moto tuż przy łuku triumfalnym i dalej idziemy pieszo. Naszym celem jest głównie wieża Eiffla, więc bez wiekszych zboczeń z trasy kierujemy się prosto na nią. Kiedy docieramy na miejsce, nasze wyobrażenie tego zabytku trochę mija się z prawdą. Wkoło pełno śmieci, straszne kolejki, co chwilę zaczepiają nas jacyś żebracy i oszuści – jednych zabiera policja, a ich miejsce zajmują następni. Lipa. Robimy zdjęcia, kręcimy się wkoło, siedzimy chwilę na ławce i czym prędzej opuszczamy to miejsce.Być może jak kiedyś wrócimy tu na spokojnie, przebrani w cywilne ciuchy, zmienimy zdanie.Wyjazd z Paryża to kolejna walka pełna nerwów. Kiedy nam się to udaje, jesteśmy szczęśliwi jak nigdy. Teraz już spokojnie przez miasteczka i wioski lecimy przed siebie. Dzień kończymy u gospodarzy. Znów dostajemy wiaderko z wodą. Upały są jeszcze gorsze niż na początku naszej przygody. Po kolacji wybieramy się na długi spacer obejrzeć zabytkowe farmy znajdujące się w okolicy. Dziś mija 12 dzień naszych wojaży.
13 dzień naszego wyjazdu to zmiana miesiąca na sierpień. Upał cały czas taki sam. Trzeba być twardym i jechać dalej. Nasz cel – Sochaux jest już niedaleko. Tego dnia pokonujemy 336 km i zwiedzamy miasto Troyes, malowniczo położone nad Sekwaną. Było ono historyczną stolicą Szampanii. Możemy jeszcze dodać, że swoją siedzibę ma tutaj Lacoste. Po drodze oglądamy również majestatyczny akwedukt. Wieczorem podczas zakupów do koszyka ląduje również żarówka H4, która odmówiła posłuszeństwa i Honda widzi teraz na jedno oko. Miłym akcentem na zakończenie dnia jest otrzymanie od gospodarzy dwóch piwek do kolacji. Mili Ci Francuzi. Po kolacji, szybka wymiana żarówki oraz spacer po okolicy. To nasz ostatni nocleg na francuskiej ziemi, więc można pokusić się o pewne podsumowanie.
Opinia o obywatelach tego kraju jaka jest każdy wie, a tymczasem podczas naszej podróży właśnie we Francji ani razu nie odmówiono nam noclegu „na gospodarza” oraz zawsze dogadaliśmy się po angielsku. Widać, albo mamy szczęście albo świat się zmienia. Mi strasznie przypadły do gustu małe miasteczka oraz wsie. Nasz ostatni cel we Francji to Sochaux, a w nim muzeum Peugeota. Meldujemy się tam przed 10, więc mamy jeszcze czas na śniadanie. Punktualnie wejście zostaje otwarte i razem
z innymi oczekującymi możemy zacząć zwiedzanie. Spore wrażenie robi na nas szeroka gama produktów produkowana przez tą firmę, założoną w 1891 roku. Poza, rzecz jasna samochodami, motocyklami oraz rowerami znajdziemy też wszelkiej maści narzędzia, sprzęt AGD, a nawet RTV. Jest tego naprawdę sporo. Jest również broń. Fani filmu „Taxi” znajdą jeden z trzech użytych w filmie samochodów. Cała kolekcja jest ciekawa i warta obejrzenia.
Niemcy
Powoli czuć już bliskość domu. W drodze powrotnej, już u naszych sąsiadów, nocleg organizujemy przy Jeziorze Bodeńskim, malowniczo położonym u stóp Alp. Przebrani
w cywilne ciuchy idziemy się trochę popluskać oraz jemy kolację nad samym brzegiem. Paluszki rybne smakują w takiej scenerii wybornie. Następnie Monachium. Muzeum BMW oraz BMW Welt to nasza ostatnia atrakcja na trasie. Spędzamy tam ponad 3 godziny, wszystko oglądając i przymierzając się np. do BMW K 1600 GTL oraz S1000RR. Odpoczywamy również w parku olimpijskim. Ostatni nocleg na niemieckiej ziemi żegna nas ulewą oraz burzą.
Ostatnia prosta
Czechy. Prawie jak w domu. Głównie jedziemy, robiąc przerwy na fotki oraz jedzenie. Zwiedzamy tylko Brno, które wypada dość słabo. Po drodze zatrzymujemy się przy jeziorze, aby trochę odpocząć oraz popluskać się w strasznym upale. Trafiamy akurat na grupkę czeskich motocyklistów, głównie na odrestaurowanych Jawach. Wymieniamy pozdrowienia oraz cykamy im fotkę. Ostatni nocleg na naszej wyprawie również przynosi nieoczekiwaną atrakcję.Po kolacji, krótki spacer. Kiedy mamy już wchodzić do namiotów, w oddali na horyzoncie widać ciężkie chmury. Po kilku chwilach dochodzą do nas błyski oraz grzmoty. Przed nami kolejna burza. Jednak ta miała okazać się najgorsza w skutkach oraz najsilniejsza. Nigdy czegoś takiego nie przeżyliśmy, więc kiedyś musiał być ten pierwszy raz. Zaczęło się standardowo – zerwała się wichura a deszcz przybrał na sile. Z czasem było coraz gorzej, aż wicher osiągnął siłę jaką zademonstrował już w Belgii. Namiot był tak poniewierany, że byłem przygotowany, iż za chwilę po prostu się rozerwie. Na szczęście twardziel dał radę. Znów położyło nam namiot. Deszcz przerodził się w taką ulewę, która połączona z wichurą sprawiała, że zamknięci w namiocie czuliśmy i widzieliśmy w środku bryzę niczym od morza. Po ok. 15-20 minutach woda zaczęła nas zalewać. Pierwszy raz podczas wszystkich podróży nasz namiot przeciekł. Z minuty na minutę było gorzej. Znów trzeba było podjąć jakieś kroki. Nocleg za poleceniem gospodarza wypadł nam na boisku do skeetu (strzelanie do ceramicznych dysków), więc pierwsza myśl to przenosimy się do budki strzelniczej. Wyskakuję z namiotu w samych slipkach i przenoszę szybko rzeczy z zalanego namiotu. Jest taka wichura i ulewa, że praktycznie widoczność spada do kilku metrów. Dobiegam do budki, chowam rzeczy i w tym momencie znów czuję się niczym w filmie, tym razem o tornadzie. Temperatura tak się obniżyła, że trzęsę się jak galareta. Nie wiem czy motocykl jeszcze stoi, bo nic nie widać. Wracam do namiotu, biorę kluczyki i lecę do kufrów po przeciwdeszczówki. Moto się buja, ale dzielnie stoi. Wracam do budki, ubieram kondonka i jest trochę lepiej. Kaptur na głowę i wrcam po resztę rzeczy. Kurczak również się ubiera i przenosi do budki. W namiocie już mały basen. Podczas błysków jest jasno jak w południe. Co się dało zabieram, a reszta zalana wodą zostaje. Zamykam namiot i zostawiam go na łaskę pogody, musi dać radę.
W budce ubieramy się w moto ciuchy a na to kondonki, dzięki temu możemy się zagrzać
i będziemy mieć wszystko suche. Jedno jest pewne, do namiotu na pewno nie wrócimy na noc. Będzie wesoło. Rozkładamy turystyczne krzesełka w naszej budce i czekamy co przyniesie przyszłość. Po kilku godzinach, burza przechodzi, a deszcz przestaje padać. Wracam do namiotu, wylewam wodę oraz wszystko wytrzepujemy i składamy, żeby rano mieć mniej roboty. Kładziemy się na ławce obok i próbujemy choć trochę pospać.
Plan jest taki, żeby przeczekać do świtu i z pierwszym blaskiem słońca ruszyć dalej. Trochę śpimy, trochę rozmawiamy i tak do 5 rano. Kiedy zaczyna świtać wskakujemy na moto i jedziemy dalej. Dzień 17 – ostatni dzień naszej podróży to ostatnie 253 km. W domku meldujemy się po 10, więc o dość nietypowej porze. Słońce już mocno praży, więc od razu wszystko rozkładamy żeby wyschło.
W ten oto sposób MotoBenelux 2013 dobiegł szczęśliwie końca. Po pokonaniu 4 655 km
w ciągu 17 dni znów jesteśmy w domu. Przywieźliśmy ze sobą ponad 2 tysiące zdjęć oraz setki wspomnień. Budżet całej wyprawy zamknął się w kwocie 2400 zł, więc prawie darmo (ponad 1000 zł to paliwo). Pora na planowanie kolejnego wyjazdu!
Na koniec garść podziękowań dla wszystkich firm wspomagających projekt oraz dla patronatów medialnych.
Komentarze 6
Pokaż wszystkie komentarzeGratuluję wyprawy. Emocji nie zabrakło :) Trochę szkoda, że z tych Lamborghini, które zaprezentowałeś nie wybrałeś LM002 i Countach (widoczne w głębi kadru). O Murcielago dużo łatwiej na ulicy ;) ...
OdpowiedzHehe, wiem, że leżą w Holandii, ale zwiedzaliśmy je tego dnia, którego wjechaliśmy do Belgii, dlatego wygląda to tak jak wygląda:p Taki błąd logistyczny w tekście:) Pozdrawiamy
OdpowiedzBenelux to bardzo fajne miejsce na wycieczke. Niby niedaleko, ale zupełnie inne klimaty, mentalnosc i przyroda. Polecam.
OdpowiedzPracowałem w Holandii prawie 3 lata i z tego co wiem a wiem na pewno to Haga i Eindhoven leżą w Holandii. Poza tym mimo że starsi Holendrzy są faktycznie uprzejmi to nie wierze że tak sobie ...
OdpowiedzNie chcę się czepiać, ale Eindhoven leży w Holandii...;)
OdpowiedzHaga też:P Do tego jest siedzibą rządu i parlamentu, nie? Ale ogólnie super wycieczka. Sam się kiedyś chętnie na taką wybiorę;)
OdpowiedzJak widać, z tym, że nie potrafisz pisać, to wierutne kłamstwo! Bardzo fajnie.
Odpowiedz