Motocyklem do Chin - Pekin zdobyty
Robert Czerucki przejechał przez 15 krajów, aby po 80 dniach dotrzeć do Pekinu. Jako pierwszy Polak dojechał na motocyklu do bazy pod Mount Everestem od strony Tybetu, pokonując ponad 19 000 km.
Od kwietnia do lipca 2010 roku Robert Czerucki jako jedyny Polski motocyklista w grupie Brytyjczyków, przejechał na BMW 1200 GS Adventure przez 15 krajów , aby po 80 dniach dotrzeć do Pekinu. Jako pierwszy Polak dojechał na motocyklu do bazy pod Mount Everestem od strony Tybetu (przez przełęcze przekraczające 5000m npm), a w sumie podczas całej podróży pokonał ponad 19 000 km.
Wyprawa „Motocyklem do Chin, Londyn-Pekin 2010” rozpoczęła się jednak na długo przed oficjalnym wyjazdem z Wielkiej Brytanii, 17 kwietnia. Robert dołączył do ekipy GlobeBusters, zaczynał znad Tamizy, na co dzień mieszka pod Warszawą. Zanim udało się załatwić wszystkie pozwolenia, minęło grubo ponad pół roku. Tym, którzy chcieliby wjechać do Chin i Tybetu własnym środkiem transportu, Robert radzi: uzbrójcie się w cierpliwość, zapas gotówki i gotowość na niekończące się komplikacje. A już na miejscu, gdy uda wam się wjechać do tego urzędniczego kraju, musicie poczekać tydzień, żeby władze zdążyły wyrobić wam chińskie tablice rejestracyjne oraz miejscowe prawo jazdy!
Pierwszy etap prowadził przez Europę Zachodnią, Słowenię, Chorwację, Bułgarię, Turcję i tutaj motocykliści nie napotkali większych trudności (może za wyjątkiem małej awarii). Dopiero przejazd na wschód od Stambułu dostarczył mocnych wrażeń. Zaczęło się od kamieniołomów, lecących kamieni, błota i zamkniętej drogi, na której detonowano ładunki wybuchowe. Niezły cyrk i świetne widoki. Szczytem, a raczej ekstremalną sytuacją, był jeden objazd, który prowadził po kamieniach (nie, nie po szutrze - po kamieniach!) ułożonych w drogę szerokości 1,5 metra. Nie wyglądało to w ogóle jak droga, która gdziekolwiek nas doprowadzi.
Tureckie niespodzianki
Wyjechaliśmy na świetne widoki i „turkish czai”, a później na 2500 m. npm znów zrobiło się zupełnie zimno. Leżał śnieg, ale wjechaliśmy na coś przypominającego autostradę. Świetna jazda po przyzwoitym asfalcie, pobocza szerokie na metry i nagle… koniec asfaltu. Bez żadnych ostrzeżeń, znaków, nic – po prostu nagle zaczyna się szuter i błoto. Jeśli nie zauważy się takiej niespodzianki odpowiednio wcześniej, nie wyhamuje ze 120 km/h, nie ma szans, żeby nie zaliczyć gleby. W tym kraju nie można wpaść w rutynę, za każdym rogiem, zakrętem, górką, trzeba spodziewać się niespodziewanego. Zdarzało się, że na pierwszym biegu jechaliśmy w totalnym błocie, a biorąc pod uwagę nasze zużyte, szosowe opony było tak, jakbyśmy jechali po lodzie.
Jutro czeka nas przejazd do Gruzji, nocleg w Tibilisi i szybki przejazd do Azerbejdżanu, gdzie musimy zdążyć na statek widmo. Tak go nazwałem, bo nie wiadomo, czy on w ogóle pływa. To nie jest rejsowa łajba, która pływa w wyznaczonych godzinach i zabiera posiadaczy biletów, lecz statek transportowy, który startuje według rozkładu znanego tylko swojemu kapitanowi. Płynie przez Morze Kaspijskie od 1 do 3 dni, więc nawet nie wiem, kiedy dotrzemy do Turkmenistanu. Nie ma na nim żadnych wygód, baru, nic.
Uzbeckie tankowanie
Koniec końców do Turkmenistanu wszyscy dostali się po dobie spędzonej na statku, a kolejne dni jazdy mijały „monotonnie”. Obudziłem się w Uzbekistanie przez deszcz bębniący o parapet hotelu. Wszyscy już mamy taki dystans, że żartujemy, iż dzień bez deszczu to dzień stracony. Ruszyliśmy prosto na stację benzynową (system ruski: najpierw płać, potem lej), na której zapłaciłem jednym centymetrem gotówki. Inflacja tu jest tak wysoka, że wymieniając 100 Euro dostałem cegłę pieniędzy i od teraz liczymy banknoty nie nominałami, a właśnie centymetrami grubości.
Z innych spraw mniej typowych – benzyna standardowa ma 81 oktanów (dziś taką braliśmy, bo zabrakło tej premium 91), ale jakoś jedziemy i moje BMW daje radę. Mijaliśmy posterunki policji, ale zwykle wystarczało zwolnić, żeby nas nie zatrzymywali. Jak już musieliśmy stawać to po to, żeby zaspokoić ciekawość funkcjonariuszy i pokazać jak działa klakson czy manetka gazu. A, i zapomniałem dodać, że gdy wjechaliśmy do Uzbekistanu, podrożało paliwo. Z około 60 groszy za litr w Turkmenistanie na jakiś 1 zł.
Piekło podróżnika
Przyjechaliśmy do miejscowości Denov pod granicą 13. maja wieczorem, do dziwnego hotelu, który według mnie jest pralnią pieniędzy. Duży, luksusowy i… całkiem pusty. Ale na parterze mają supermarket! Raczej sklep wielkości marketu, który sprzedaje tylko i wyłącznie wódkę we wszystkich możliwych smakach i rodzajach.
Ranek 14. maja wita nas upałem ponad 30 stopni - jedziemy na granicę, która oddalona jest od hotelu ledwo o 120 km. Przejechanie przez Uzbeckie szlabany zajęło nam ponad dwie godziny, na zmianę – stoimy, przejeżdżamy i znów stajemy. Gotujemy się w motocyklowych ciuchach. Niestety obydwa kraje nie bardzo za sobą przepadają, co spowodowane jest min. budową tamy w Tadżykistanie, która zablokuje dopływ wody do Uzbekistanu. Granica właściwie jest zamknięta, dozwolony jest tylko ruch turystyczny i ciężarowy. Uzbecy odgrażają się, że jak tama powstanie, to ją zbombardują…
To, jak wyglądała kontrola przy wyjeździe, było czymś, z czym jeszcze nie spotkałem się podróżując motocyklem. Nigdy! Rozebrano wszystko, każdy szczegół kurtki, kufrów, siedzeń, niektórzy poszli na rewizje osobiste. Wszystko bardzo uprzejmie, ale totalnie. Myślałem, że szukają narkotyków (byliśmy na szlaku przemytniczym opium), a oni szukali gotówki – każdego dolara powyżej limitu przewozowego. Przez dokładną rewizję straciłem 750$ i 100 Euro – nic nie dało się dogadać, zabrali mi wszystko, czego nie zadeklarowałem. Byliśmy wściekli, ale złamaliśmy ich prawo i musieliśmy się z tym pogodzić. Po 7,5 godzinach na dwóch granicach, brudni, śmierdzący i spoceni, wjechaliśmy do stolicy Tadżykistanu – Duszanbe, do pięknego, luksusowego, 5-gwiazdkowego hotelu.
Pamir Highway to nie droga…
Problemy na granicy nie były jednak największym problemem wyprawy – bardziej doskwierał tragiczny stan dróg, szczególnie w KPamir Highwayirgistanie i Chinach. Nie było żadnych barierek nad przepaściami, tylko kompletne błoto i dziury. Tak wygląda Pamir Highwayirgistanie i China.
Wczorajsze 110 km mogę nazwać najdłuższymi w moim życiu. Pełne kamieni, błota i śniegu powyżej 3000 m oraz brakujących mostów. Jeden z przejazdów przez rzekę był hardcorowy, woda sięgała do uda, ale ja motocykl położyłem akurat gdzie indziej. Zabrakło mi dwóch metrów… Uczucie wlewania się wody do butów przy temperaturze +3 st. C to specyficzne doświadczenie. Ale motocykl przetrwał - to najważniejsze.
Pogoda zmienia się co chwila. Drogi są makabryczne, często na szerokość jednego samochodu, pełno jest wodospadów, dziur, błota, a barierek wciąż nie ma. Na tych wąskich drogach co chwila przejazd tarasuje wielki, ruski kamaz, nie mówiąc już o wrażeniu, gdy taka potęga wyjeżdża zza zakrętu, a ja nie mam którędy go ominąć. Moment nieuwagi może się źle skończyć, szczególnie jak się zjeżdża w dół po bardzo śliskim błocie. Prędkości są jednak minimalne – dla przykładu wczoraj (przez cały dzień!) raz udało mi się wrzucić czwarty bieg, dwa razy trzeci, a tak to cały czas jedynka lub dwójka. Na zjazdach hamuję silnikiem, przednie koło lata… Widoki są absolutnie niesamowite. Po całym dniu jazdy mamy ochotę już tylko pójść spać. Pamir Highway pokazuje pazury.
Pierwszy Polak na motocyklu
Przejazd przez Tybet był łatwiejszy, ale dopiero w tym kraju zaczęły się choroby – przede wszystkim wysokościowa i jeden z motocyklistów musiał wrócić do domu. Niektóre przełęcze znajdowały się na wysokościach ponad 5000 m npm i gdyby nie lek Diamox, więcej osób miałoby kłopot z normalnym funkcjonowaniem. Największym kłopotem na wysokościach oprócz bólu głowy, były niesprawne hamulce.
Zostawiliśmy bagaże w hoteliku i na lekko pojechaliśmy do bazy wypadowej na Mount Everest, skąd piechotą ruszają ekspedycje wspinaczkowe. Zanim udało się dotrzeć na wysokość 5200 m npm (najwyższy punkt trasy), musieliśmy pokonać jakieś 200 zakrętów, strasznych serpentyn, ale co tu dużo mówić – było warto! Ta góra jest wielka, imponująca! Jak mi wiadomo, jesteśmy pierwszą ekipą, która przyjechała tu przez Tybet, więc ja jestem prawdopodobnie pierwszym Polskim motocyklistą, który pokonał tą trasę.
Jak się dostać pod Mt. Everest?
Z Digri trzeba przejechać 4-5 km i przejść przez wojskowy checkpoint, pokazać paszport. Potem niestety trzeba zjechać na szuter i po przejechaniu ok. 2 km jest brama i szlaban. Tam trzeba kupić bilety. Przez kolejne 75 km droga jest “monotonna”: 100 metrów – zakręt, 100m - zakręt, 100m – zakręt… Na początku fajnie, przygoda, ale z czasem kamienie i zakręty robią się ciężkie do zniesienia. Potem kolejna kontrola biletów, kilka gór i kilometrów i kontrola paszportowa ze szlabanem, tym razem policyjnym. Jedzie się dalej do ostatniej kontroli biletowej i dociera do najwyżej położonej buddyjskiej świątyni na świecie, leżącej na 4500 m npm. Świątynia nie jest wielka, ale przez położenie zrobiła na mnie wspaniałe wrażenie. Jadąc dalej ok 2 km napotyka się zbiorowisko namiotów, które pełnią rolę hotelu, restauracji, sklepu itp. I dalej już niestety jechać nie można. Trzeba kupić drugi bilet za 25 juanów (ok. 12 zł) i przejechać autobusem ostatni odcinek do tzw. Mount Everest Base Camp. Zanim jednak się tam znajdzie, przechodzi się przez jeszcze jedną kontrolę, która praktycznie jest granicą z Nepalem (prawdziwa jest ok. 80 km stąd).
Także dużo, dużo trzeba się namęczyć zanim można na własne oczy zobaczyć wierzchołek najwyższego szczytu świata, przez miejscowych nazywanego Czomolungmą, Matką Ziemi. Powietrze jest tak bardzo inne! Po przejściu kilkudziesięciu metrów w górę na lepszy punkt widokowy, tradycyjnie dostałem zadyszki i ledwo żyłem, ale co tam.
Z Tybetu ekipa pojechała w kierunku Pekinu i na początku lipca, przywitany przez Polskiego Ambasadora oraz ekipę telewizji Polsat News, Robert zakończył swoją wyprawę. Motocykl wrócił do kraju statkiem, a Robert na spokojnie planuje już kolejną podróż – tym razem do Australii! Relacji na żywo, zdjęć z poprzednich wypraw oraz porad, jak zacząć podróżować na własną rękę, szukajcie na stronie Roberta – Wyprawy Motocyklem.
|
Komentarze 8
Pokaż wszystkie komentarzewielki szacunek i powodzenia w nastepnej wyprawie. pozdrawiam
OdpowiedzBardzo dziękuję za wszystkie gorące słowa. Już niedługo na mojej stronie www.MotocyklemDoChin.pl dalsza relacja oraz na zaproszenie na spotkanie.
OdpowiedzJa się pytam czy w tym kraju są jeszcze ludzie którzy robią coś z własnej inicjatywy ? Bez sponsorów kamer aparatów i wielkiego halo ! .Są jednostki o których się nie mówi ,większość potrafi tylko ...
OdpowiedzNawet jeśli, to spróbuj, ze sponsorami i całą resztą przejechać ten dystans. To tak, jakby umniejszać Apollo 11 bo byli fimowani i mieli dotacje rządowe...
OdpowiedzZrobiłem to bez sponsorów, kamer i aparatów oraz z własnej inicjatywy. Pozdrawiam Robert Czerucki
OdpowiedzZazdroszczę, naprawdę 100%szacunku. Pozdrawiam.
OdpowiedzNie rozumiem trochę tego z tą kontrolą jak wam zabrali te pieniądze. Czyli co, jak tam jedziesz to możesz mieć pieniędzy do jakiejś tam kwoty, czy po prostu nie powiedzieliście, że macie tyle i ...
OdpowiedzProblem polegała na tym (oraz także i nas błąd) że nie wypełniliśmy bardzo skrupulatnie deklaracji dewizowej przy wjeździe. Zostały wpisane tylko kwoty zaokrąglone. Tak naprawdę nikt nie przypuszczał że ktokolwiek będzie na to zwracać uwagę. No cóż nasz błąd...
OdpowiedzWow, nie wiem co powiedzieć! Szacun!
Odpowiedz